The Project Gutenberg EBook of Ironia Pozorow, by Maciej hr. Lubienski Copyright laws are changing all over the world. Be sure to check the copyright laws for your country before downloading or redistributing this or any other Project Gutenberg eBook. This header should be the first thing seen when viewing this Project Gutenberg file. Please do not remove it. Do not change or edit the header without written permission. Please read the "legal small print," and other information about the eBook and Project Gutenberg at the bottom of this file. Included is important information about your specific rights and restrictions in how the file may be used. You can also find out about how to make a donation to Project Gutenberg, and how to get involved. **Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts** **eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971** *****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!***** Title: Ironia Pozorow Author: Maciej hr. Lubienski Release Date: June, 2004 [EBook #6000] [Yes, we are more than one year ahead of schedule] [This file was first posted on September 22, 2002] Edition: 10 Language: Polish Character set encoding: Unicode UTF-8 *** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK IRONIA POZOROW *** Etext produced by Michalina Makowska, Szczecin, Poland, Eve Sobol, South Bend, IN, USA, and Julia Jezierska, Stawiszyn, Poland. "Ironia Pozorów" Maciej hr. ÅubieÅ„ski PROLOG DniaÅ‚o... Leniwo, sennie pierzchaÅ‚y mgÅ‚y przezrocze, tulÄ…ce siÄ™ dotÄ…d w niemej pieszczocie do Å›cian wielkiego grodu i wodnej, pÅ‚ynÄ…cej u stóp jego fali. Wreszcie - znikÅ‚y... Na wzgórzu ukazaÅ‚o siÄ™ miasto. Z wysoka, iglicami katedry, licznymi gmachami i zżółkÅ‚Ä… zieleniÄ… ogrodów przejrzaÅ‚o siÄ™ dumnie w nurtach szarych rzeki, a po szybach okien domów jego zamigotaÅ‚ równoczeÅ›nie pierwszy bladawy promyk chmurnego jesiennego Å›witu. Na poddaszach krytego cegÅ‚Ä… staromiejskiego domku nieprzesÅ‚oniÄ™te niczem okno jedno zaÅ›miaÅ‚o siÄ™ weselej od innych do matowego porannego Å›wiatÅ‚a. Ciekawie do wnÄ™trza facyatki wÅ›liznÄ…Å‚ siÄ™ brzask smÄ™tny. W pokoiku, o paru najniezbÄ™dniejszych tylko sprzÄ™tach, na razie nie byÅ‚o nikogo. PoÅ›ciel nienaruszona bieliÅ‚a siÄ™ dość schludnie, wszystko wokoÅ‚o zaÅ› wskazywaÅ‚o wyraźnie, iż wÅ‚aÅ›ciciela siedziby tej od wczoraj już nie byÅ‚o, puls bowiem kieÅ‚kujÄ…cej tu jakiegoÅ› jednego życia, zastygÅ‚y w panujÄ…cym wszÄ™dzie nieporzÄ…dku, wyraźnie oczekiwać siÄ™ zdawaÅ‚ cierpliwie na swego pana i wÅ‚adcÄ™. Tymczasem zaÅ› tylko po niezamiecionych kÄ…tach bÅ‚Ä…kaÅ‚y siÄ™ pustka i nuda, a nietrudno byÅ‚o domyÅ›leć siÄ™, że bieda w swej ziemskiej wÄ™drówce zaglÄ…dać tu nieraz musiaÅ‚a... GoÅ›cinÄ™ jej bowiem zdradzaÅ‚o tutaj - wszystko. A wiÄ™c i ubożyzna mebli i atmosfera jakaÅ› duszna, wreszcie to coÅ› niewidzialnego, nieokreÅ›lonego, z kÄ…tów, ze Å›cian, zewszÄ…d, wyzierajÄ…cego, co, jak widma cieÅ„, szeptem jakby, mówi wciąż o sobie i Å‚zawo siÄ™ skarży. W przedziwnie zgodnej, panujÄ…cej tu ogólnie harmonii szarzyzny, melancholii i smutku, dźwiÄ™czaÅ‚a jednak, drgaÅ‚a, niby uÅ›mieszek radosny, jasny, nuta weselsza. ByÅ‚a zaÅ› niÄ… stojÄ…ca w rogu pokoju, na komódce staroÅ›wieckiej, zniszczonej, w inkrustowane, wykwintne ramy oprawna fotografia gabinetowa mÅ‚odej dziewczyny, ku której z obok stojÄ…cej szklaneczki maÅ‚ej wychylaÅ‚a siÄ™ pieszczotliwie w rozkwicie swym Å›liczna aksamitna pÄ…sowa Å›wieża róża. DziewczÄ™ i róża patrzyÅ‚y na siebie, lecz królowa kwiatów z sÄ…siedztwa swego dumnÄ… być tylko mogÅ‚a. Z martwej bowiem kartki kartonu, spoglÄ…daÅ‚a na Å›wiat dużemi oczyma cudna twarz dziewczyny, a zaklÄ™ty w rysach i ukÅ‚adzie caÅ‚ej postaci nieujÄ™ty jakiÅ› wdziÄ™k - ta siÅ‚a najwiÄ™ksza kobiety, oporna na lata i burze życia, Å›wieża zawsze, jak kwiecie wiosny - szÅ‚a na widza i chwytaÅ‚a go za serce, czarujÄ…c natychmiast swem sÅ‚abem bÄ…dź co bÄ…dź tylko artyzmu ludzkiego odbiciem. Odosobnienie zaÅ› wyraźne rogu izdebki, gdzie staÅ‚a fotografia, od otaczajÄ…cych i rozrzuconych po pokoju sprzÄ™tów, oraz pewna czystość staranna, cechujÄ…ca to miejsce - Å›wiadczyÅ‚y sobÄ… również aż nadto, że nieobecny wÅ‚aÅ›ciciel mieszkanka tego dbaÅ‚ wielce o ten zakÄ…tek, zdradzajÄ…c przytem, że i on w biedzie swej miaÅ‚ może jakÄ…Å› chwilkÄ™ jasnÄ…, jakieÅ› swoje marzenie!... Tak, niewÄ…tpliwie!... SiÅ‚a bowiem jakby ukryta, a nieujÄ™ta jednoczeÅ›nie i dziwna, biÅ‚a od tego kÄ…cika pamiÄ…tek; zdawaÅ‚ siÄ™ być on jedynym uÅ›miechem smutnego zkÄ…dinÄ…d tu bytu i jedyna również kapliczka, nikÅ‚ego zÅ‚udnego zapewne jakiegoÅ› szczęścia, ale zawsze - szczęścia. W szarÄ… nÄ™dzÄ™ istnienia "pana", zamkniÄ™tej w tych Å›cianach biedy, życie wplÄ…taÅ‚o widać jakÄ…Å› nić zÅ‚otÄ…, rzuciÅ‚o na osÅ‚odÄ™ hojnie i litoÅ›ciwie pÄ™k duchowych promieni!... Tymczasem w ciszy izdebki nie przerywaÅ‚o nic zgoÅ‚a... Przez maÅ‚e okienko widać tu byÅ‚o spiÄ™trzone dachy z czerwonej cegÅ‚y, kominy; dalej, w dole, srebrzyÅ‚a siÄ™ rzeka, a Å›rodkiem niej cicho sunęła wÅ‚aÅ›nie berlinka, zdążajÄ…c ku miejskiej przystani. Z wieży którejÅ› z poblizkich Å›wiÄ…tyÅ„ w ogólnem milczeniu melodyjnie rozlegÅ‚ siÄ™ niebawem dźwiÄ™k sygnaturki porannej. Monotonne nieco popÅ‚ynęło w dal echo z dzwonu, a zawtórowaÅ‚y mu wkrótce Å›wistawki licznych fabryk, turkot wozów z mlekiem i pieczywem, oraz inne, pÅ‚ynÄ…ce zewszÄ…d odgÅ‚osy. Powolnie budziÅ‚o siÄ™ już miasto. KrÄ™tymi uliczkami staromiejskiej dzielnicy zdążaÅ‚ krokiem równym i szybkim ku opisanej powyżej siedziby swojej mÅ‚ody mężczyzna, rosÅ‚y i gibki, ubrany w jesienne palto i pognieciony miÄ™kki kastrowy kapelusz, nadajÄ…cy Å›niademu obliczu jego i bujnemu zarostowi wyraźny typ jakby poÅ‚udniowca z Zachodu. SzedÅ‚ on, pogwizdujÄ…c z cicha, z rÄ™kami w kieszeniach, zamyÅ›lony, a po wyminiÄ™ciu kilku przechodniów, skrÄ™ciwszy w uliczkÄ™ wÄ…zkÄ… i gÅ‚uchÄ…, znalazÅ‚ siÄ™ na niej sam zupeÅ‚nie. Po chwili jednak z poza wÄ™gÅ‚a staroÅ›wieckiego domu, tworzÄ…cego róg tej ulicy, wysunęła siÄ™ pewna postać i poczęła iść w Å›lad za nim. ByÅ‚a to biedna jakaÅ› babina, a snać nieco podpita, bo zataczajÄ…c siÄ™ z lekka, krzykliwie podÅ›piewywaÅ‚a coÅ› sobie. MaÅ‚a, krÄ™pa, okrÄ™cona czerwonÄ… weÅ‚nianÄ… chustkÄ… i w takiejże spódnicy, koÅ‚ysaÅ‚a siÄ™ ona zabawnie, przystajÄ…c co kroków kilka, i niby baletnica szybko wykrÄ™cajÄ…c siÄ™ na jednej nodze. W swe koÅ›ciste rÄ™ce spódnicÄ™ ujmowaÅ‚a przytem pociesznym ruchem, a z peÅ‚nÄ… komizmu gracyÄ… unoszÄ…c jÄ… wyraźniej i gÅ‚oÅ›niej powtarzaÅ‚a ostatniÄ… piosenki zwrotkÄ™, i szÅ‚a dalej, aby w parÄ™ minut ponownie wykonać też same identycznie produkcye. IdÄ…cy ulicÄ… mężczyzna przystanÄ…Å‚ i patrzaÅ‚ ciekawie na babinÄ™, wkrótce jednak, znudzony, obojÄ™tnie odwróciÅ‚ siÄ™ i poczÄ…Å‚ iść dalej. W tej samej chwili posÅ‚yszaÅ‚ za sobÄ… woÅ‚anie: - Hej, panoczku, panoczku! Stójcie-no ino tam, stójcie!... MÅ‚ody czÅ‚owiek odwróciÅ‚ siÄ™ i ujrzaÅ‚ zmierzajÄ…cÄ… ku niemu kobiecinÄ™; trzymaÅ‚a coÅ› w rÄ™ku i kiwaÅ‚a naÅ„. Zdziwiony podszedÅ‚ bliżej i zapytaÅ‚: - Cóż to, czegóż ode mnie chcecie? Babina zaÅ›, podajÄ…c mu jakiÅ› przedmiot, objaÅ›niÅ‚a: - A dyć zgubiliÅ›ta to panoczku!... Przez maÅ‚a psewróciÅ‚abym se bez tÄ™ torbÄ™... Nieznajomy machinalnie ujÄ…Å‚ w rÄ™kÄ™, co mu dawano. TrzymaÅ‚ pugilares duży, ciężki i elegancki; byÅ‚ on ze skóry koloru wiÅ›niowego i mile dotkniÄ™ciem swem pieÅ›ciÅ‚. Na ten widok zarumienione od porannego chÅ‚odu oblicze mÅ‚odzieÅ„ca zbladÅ‚o, rÄ™ka mu zadrżaÅ‚a nerwowo, a na ustach, które z lekka poruszyÅ‚y siÄ™ niedostrzegalnie, zamarÅ‚y, jakby niewypowiedziane jakieÅ› sÅ‚owa. JednoczeÅ›nie spojrzenie jego dużych ciemnych oczu obrzuciÅ‚o badawczo uliczkÄ™: wokół nie byÅ‚o nikogo, tylko zapuszczone story licznych okien u domów patrzyÅ‚y przed siebie martwem okiem - w ciszy uÅ›pienia jeszcze drzemaÅ‚o tu miasto. Przenikliwy, rozumny wzrok nieznajomego spoczÄ…Å‚ z kolei na twarzy stojÄ…cej przed nim kobieciny, i zatrzymaÅ‚ siÄ™ na niej dÅ‚ugÄ… chwilÄ™... ZdawaÅ‚a siÄ™ ona być ze wsi, a Bogu duszÄ™ winna, ucieraÅ‚a w tej chwili swój nos zamaszyÅ›cie, nieestetycznym i prymitywnym, ludowi naszemu wÅ‚aÅ›ciwym sposobem, mrugajÄ…c równoczeÅ›nie maÅ‚emi, zaszÅ‚emi krwiÄ…, jak u królika, oczkami. NiewÄ…tpliwie byÅ‚a przytem poweselaÅ‚Ä… od trunku, a nie pijanÄ… przed chwilÄ… widać Å›piewajÄ…cÄ… tylko - tak sobie, gwoli zadośćuczynienia nastrojowi swemu, czy też może zbytkowi przyrodzonego temperamentu. - DziÄ™kujÄ™ wam! - Lakonicznie rzuciÅ‚ nagle nieznajomy, prosto w piegowatÄ… i czerwonÄ… twarz babiny i odwróciwszy siÄ™ z poÅ›piechem, podniósÅ‚ koÅ‚nierz paltota, wtuliÅ‚ w niego gÅ‚owÄ™, nasunÄ…Å‚ na oczy kapelusz i poczÄ…Å‚ iść bardzo szybko, wkrótce zaÅ› puÅ›ciÅ‚ siÄ™ prawie że biegiem. - A to ci leci!... Niby ta elektryka, zrozumienia nijakiego niemajÄ…ca, - zawyrokowaÅ‚a gÅ‚oÅ›no do siebie, wzruszajÄ…c ramionami, kobiecina. Raźno z miejsca ruszyÅ‚a i Å›piewać znowu poczęła, echo zaÅ› jej piosenki, odbiwszy siÄ™ o mury charakterystycznych, przygarbionych wiekiem kamienic Starego Miasta - pognaÅ‚o za niknÄ…cym już w gÅ‚Ä™bi uliczki mężczyznÄ…, ostatniÄ… swÄ…, dwukrotnie powtórzonÄ…, zwrotkÄ…: "A kto kocha, ten jest zdrów, A kto kocha - ten jest zdrów..." ZgrzytnÄ…Å‚ klucz w zamku cichej facyatki, otworzyÅ‚y siÄ™ gwaÅ‚townie drzwiczki, i na progu stanÄ…Å‚ wÅ‚aÅ›ciciel tego mieszkanka. Od powiewu, wywoÅ‚anego prÄ…dem powietrza, zadrżaÅ‚y firanki u maÅ‚ego okienka, ze szklanego zaÅ› kielicha pochyliÅ‚a siÄ™ ku fotografii mÅ‚odej dziewczyny róża aksamitna, jakby pragnÄ…c z niÄ… wspólnie powitać pana swego. - Nareszcie!... - wyszeptaÅ‚y z ulgÄ… usta przybyÅ‚ego i ruchem nerwowym, zamknÄ…wszy cicho drzwi za sobÄ…, przekrÄ™ciÅ‚ klucz w zamku. Rzecz dziwna - natychmiast w czterech Å›cianach smutnej dotÄ…d izdebki zrobiÅ‚o siÄ™ jakoÅ› weselej i jaÅ›niej!... MÅ‚odość bowiem i siÅ‚a szÅ‚y, biÅ‚y od mÅ‚odego mieszkaÅ„ca facyatki, i niby brakujÄ…cy promieÅ„ Å›wiatÅ‚a, ożywiÅ‚y, zda siÄ™, wnÄ™trze poddasza. Rzuciwszy kapelusz i paltot na krzesÅ‚o, mÅ‚odzieniec bacznie rozejrzaÅ‚ siÄ™ po swym pokoiku, a zmarszczywszy brwi i jakby coÅ› rozważajÄ…c, pozostaÅ‚ w pozycyi stojÄ…cej dÅ‚uższÄ… chwilÄ™. PoruszyÅ‚ siÄ™ jednak niebawem i podszedÅ‚ do drzwi, nadsÅ‚uchujÄ…c równoczeÅ›nie. Postawszy zaÅ› tam minut parÄ™, zbliżyÅ‚ siÄ™ nastÄ™pnie do okna, a wpatrzywszy siÄ™ w nie przez sekundÄ™ może, po krótkiem wahaniu, powolnym ruchem spuÅ›ciÅ‚ roletÄ™. Szarawa ciemność zalegÅ‚a izdebkÄ™. MÅ‚odzieniec podszedÅ‚ do kanapy, przed którÄ… staÅ‚ stoliczek mahoniowy, i usiadÅ‚. Wkrótce w ciszy rozlegÅ‚ siÄ™ zgrzyt zapaÅ‚ki. Po chwili maÅ‚a lampka oÅ›wietlaÅ‚a już poddasze, mÅ‚ody czÅ‚owiek zaÅ›, raz jeszcze obejrzawszy siÄ™ wkoÅ‚o, szybko, siÄ™gnÄ…Å‚ do kieszeni swego ubrania. Nerwowo, Å›piesznie wydobyÅ‚ stamtÄ…d wrÄ™czony niedawno portfel skórzany i, z bÅ‚yskiem ciekawoÅ›ci w oczach roztworzywszy go, poÅ‚ożyÅ‚ na stole. Z szeÅ›ciu, zapiÄ™tych maÅ‚emi klapkami, przedziałów zÅ‚ożony, z wielkÄ… spodniÄ…, idÄ…cÄ… przez caÅ‚Ä… dÅ‚ugość jego kieszeniÄ…, w oczekiwaniu, cicho, pugilares patrzeć siÄ™ zdawaÅ‚ na siedzÄ…cego mężczyznÄ™... RÄ™ce jego jednak, dotknÄ…wszy siÄ™ tylko pobieżnie wypeÅ‚nionych kryjówek, zatrzymaÅ‚y siÄ™ chwilÄ™ bezczynnie, a na nerwowej twarzy odbiÅ‚o zdumienie, poÅ‚Ä…czone jakby z przestrachem. - Jak to, wiÄ™c tak dużo tu czegoÅ›? -mówiÅ‚y wyraźnie wielkie, wyrazu peÅ‚ne oczy mÅ‚odzieÅ„ca, i jednoczeÅ›nie pytać siÄ™ zdawaÅ‚y niepewne: - Czy tylko to aby pieniÄ…dze?.. I dziwna reakcya odbywaÅ‚a siÄ™ w duszy jego. Gdy krÄ™temi uliczkami leciaÅ‚ do swego mieszkanka, paliÅ‚a go chęć ujrzenia, co zawiera portfel, a obecnie?... LÄ™k oto jakiÅ› niewytÅ‚umaczony zawÅ‚adnÄ…Å‚ nim nagle. Przeczucie mówiÅ‚o mu wyraźnie, że tu, przed nim, w pugilaresie tym, ukryty na razie od oczu ludzkich, mieÅ›ciÅ‚ siÄ™ majÄ…tek może, tkwiÅ‚ pieniÄ…dz - ten talizman ludzkiego dobrobytu i szczęścia, drzemaÅ‚a Å›wiata tego potÄ™ga - zÅ‚oto... A jednak nie poruszyÅ‚ on dotÄ…d wcale portfelu... Dlaczego? Bo z przeczuciem bogactw, które czekać siÄ™ zdawaÅ‚y tylko dotkniÄ™cia jego, czuÅ‚ dobrze, zdawaÅ‚ sobie on sprawÄ™ z czegoÅ› innego również. To byÅ‚a wÅ‚asność cudza!... UpomnÄ… siÄ™ o niÄ… niewÄ…tpliwie; on zaÅ›, nie wiedzÄ…c, co siÄ™ tam znajduje, możeby mógÅ‚ jeszcze, pomimo swej nÄ™dzy, zwrócić wÅ‚aÅ›cicielowi ten oto przedmiot, czy uczyni to jednak, unurzawszy rÄ™ce w zawartoÅ›ci jego? Z rÄ™kÄ… na portfelu opartÄ… mężczyzna zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ bardziej jeszcze. Wszak, choć z pozoru wesół i syty, nie posiadaÅ‚ on w istocie na razie zÅ‚amanego szelÄ…ga przy duszy. Ostatnie pieniÄ…dze wydaÅ‚ na bilet kolejowy, który pozwoliÅ‚ mu wrócić w Å›ciany poddasza z wczorajszej zamiejskiej wycieczki, zwiÄ…zanej z nadziejÄ… otrzymania posady. Nie otrzymaÅ‚ jej - wracaÅ‚ z niczem; gÅ‚odne dzisiaj już teraz pytajÄ…co zaglÄ…daÅ‚o mu w oczy zimnem nieubÅ‚aganem spojrzeniem. A tu, przed nim!... MÅ‚odzieniec zerwaÅ‚ siÄ™ z kanapki i przebiegÅ‚ pokój kilka razy. Nagle, wytrzymać snadź już nie mogÄ…c, pochwyciÅ‚ w drżące rÄ™ce leżący portfel i rozpiÄ…Å‚ ruchem gwaÅ‚townym po kolei wszystkie jego kieszonki... I oto z jednego przedziaÅ‚u natychmiast z przyciszonym brzÄ™kiem posypaÅ‚y siÄ™ na wyszarzaÅ‚Ä… serwetÄ™ stolika rulony zÅ‚ota, bÅ‚yszczÄ…ce, nowe - zamigotaÅ‚y w niepewnem Å›wietle lampy i uÅ‚ożyÅ‚y siÄ™ cicho... W Å›lad za nimi z innych kieszonek portfelu z szelestem wypadÅ‚y pliki storublówek, w opaskach, a z kryjówki jego spodniej wysunęły siÄ™ do poÅ‚owy wielkie kwadraty pięćsetrublówek!... WiÄ™c nie byÅ‚o to urojeniem, marzeniem, mrzonkÄ…!.. RzeczywiÅ›cie zatem drzemaÅ‚ tu pieniÄ…dz w swym majestacie!.. MÅ‚ody czÅ‚owiek odskoczyÅ‚ od stoÅ‚u i wpatrzyÅ‚ siÄ™ w nagromadzonÄ… kupÄ™ grosza. Na twarz jego wystÄ…piÅ‚ wyraz chciwoÅ›ci i oszpeciÅ‚ jÄ…, oczy gÅ‚Ä™bokie, duże, przybraÅ‚y poÅ‚ysk koci i wpiÅ‚y siÄ™ uporczywie w banknoty i zÅ‚oto. Po chwili zbliżyÅ‚ siÄ™ ponownie do stolika. Lubieżnym ruchem swej delikatnej rÄ™ki przesunÄ…Å‚ po nagromadzonych pieniÄ…dzach, a po ciele jego równoczeÅ›nie przeleciaÅ‚ dreszcz. Jak wÅ‚osy piÄ™knej kobiety, jak ciaÅ‚o jej zmysÅ‚owe, aksamitne, pieÅ›ciÅ‚y go banknoty... ZanurzyÅ‚ rÄ™kÄ™ gÅ‚Ä™biej i dotknÄ…Å‚ siÄ™ zÅ‚ota. Z cichym brzÄ™kiem rozsypaÅ‚o siÄ™ ono w strumyk bÅ‚yszczÄ…cy, a nim do gÅ‚Ä™bi ponownie wstrzÄ…snÄ…Å‚ dreszcz. Nigdy w życiu swem nie miaÅ‚ tyle pieniÄ™dzy u siebie. Fortuna zawsze impertynencko odwracaÅ‚a siÄ™ od niego, szczęście dotychczas uciekaÅ‚o odeÅ„ również, jak od zapowietrzonego, pieniÄ…dz zaÅ›, drwiÄ…co unoszÄ…c siÄ™ w niedostÄ™pnych dlaÅ„ wyżynach, niepochwytny, szyderczy - stroniÅ‚ od niego stale. MÅ‚odzieniec przesuwaÅ‚ wciąż machinalnie rÄ™kÄ… po storublówkach. Przed oczyma migaÅ‚y mu wizerunki, podpisy na banknotach, zÅ‚ote imperyaÅ‚y zimnym dotykiem gÅ‚askaÅ‚y jego dÅ‚oÅ„... Wyrwawszy rÄ™kÄ™ wreszcie z pieszczotliwego uÅ›cisku zÅ‚ota, mężczyzna pochwyciÅ‚ nagle pliki storublówek i liczyć poczÄ…Å‚. Drżące rÄ™ce jego braÅ‚y i porzucaÅ‚y co chwila zwitki banknotów; szelest papieru, zduszony dźwiÄ™k monety zagraÅ‚y w ciszy izdebki, zdziwiÅ‚y te biedne Å›ciany, tak zdawna odwykÅ‚e od brzÄ™ku pieniÄ™dzy, wyganiajÄ…c, zdawaÅ‚o siÄ™, biedÄ™, przykucÅ‚Ä… gdzieÅ› w kÄ…cie, z legowiska swego. I widmo jej w Å‚achmanach zniknęło przestraszone, wygnane szmerem poddanych ZÅ‚otego Cielca - umknęło, szukajÄ…c gdzie indziej schronienia. A mÅ‚ody czÅ‚owiek wciąż liczyÅ‚... Teraz dÅ‚oÅ„ jego dotykaÅ‚a zwitka pięćsetrublówek. ByÅ‚o ich dwadzieÅ›cia. Ciemny rumieniec powoli wystÄ™powaÅ‚ na Å›niadÄ… twarz mÅ‚odzieÅ„ca, oczy zaÅ› jego paliÅ‚y siÄ™ bezustannie chciwoÅ›ci niezdrowym blaskiem. W papierach i zÅ‚ocie, z pewnÄ…, drobnÄ… tylko różnicÄ…, byÅ‚o wszystkiego dwadzieÅ›cia siedem tysiÄ™cy. MÅ‚odzieniec odstÄ…piÅ‚ od stoÅ‚u i wolno z rozmysÅ‚em poczÄ…Å‚ przechadzać siÄ™ po izdebce. - DwadzieÅ›cia i siedem tysiÄ™cy!.. DwadzieÅ›cia i siedem... PowtarzajÄ…c siÄ™ bezustanku, w gÅ‚owie jego huczaÅ‚a i wracaÅ‚a myÅ›l jedna, a dziesiÄ…tki innych ginęły, topiÅ‚y siÄ™ tylko w niej, jak w chaosie, zanikaÅ‚y - milkÅ‚y... On zatem, który prócz jedynego na sobie odzienia i tych paru sprzÄ™tów wokoÅ‚o, nie posiadaÅ‚ nic na Å›wiecie, on - za jednym zamachem mógÅ‚ stać siÄ™ oto wÅ‚aÅ›cicielem owych, rozsypanych przed nim pieniÄ™dzy?.. MÅ‚odzieniec zadrżaÅ‚. - A moralność? a etyka? To wÅ‚asność nie twoja, to zguba czyjaÅ› tylko, ty powinieneÅ› pieniÄ…dz ten zwrócić, zwrócić, zwrócić!.. jak rój owadów nagle zabrzmiaÅ‚y w uszach mężczyzny jakieÅ› szepty i gÅ‚osy. - Oddać? ha-ha-ha!.. A to dlaczego? ciekawym? - zadrwiÅ‚ rozsÄ…dek zimny natychmiast. - "On prend son bien, ou on le trouve." - ZnalazÅ‚eÅ› - to twoje! A zresztÄ…, gdyby to samo, co ty, znalazÅ‚ byÅ‚ kto inny, czy myÅ›lisz, że postÄ…piÅ‚by on inaczej? - OddaÅ‚by, oddaÅ‚ na pewno, bo chciaÅ‚by pozostać uczciwym!.. - silny gÅ‚os prawoÅ›ci rozlegÅ‚ siÄ™ Å›miaÅ‚o w duszy mężczyzny. WstrzÄ…snÄ…Å‚ siÄ™ mÅ‚ody mieszkaniec facyatki i przetarÅ‚ rÄ™kÄ… czoÅ‚o, po chwili zaÅ› zmÄ™czony usiadÅ‚ na jednym z koszlawych fotelików i, podparÅ‚szy gÅ‚owÄ™ dÅ‚oniÄ…, zadumaÅ‚ siÄ™ gÅ‚Ä™boko. A rozum drwiÅ‚ dalej bezlitoÅ›nie, zjadliwie, sÄ…czÄ…c siÄ™ kroplami ironii: - Nie sÅ‚uchaj bredni i sentymentalnych mrzonek! - szeptaÅ‚. - Uczciwość - frazesa!.. Któż naprawdÄ™ uczciwym jest w czasach obecnych? Obejrzyj siÄ™ tylko i wpatrz uważnie w ludzi, walczÄ…cych o byt obok ciebie. CzyÅ„ wreszcie, jak chcesz... odtrąć Å‚askawy uÅ›miech fortuny!.. Los, odbierajÄ…c może naumyÅ›lnie drugiemu, co miaÅ‚ zanadto w swym trzosie, pragnie dobrotliwy, obdarzyć ciebie, nie chcesz-li? - Ha, to bÄ…dź sobie zatem wspaniaÅ‚omyÅ›lnym, szlachetnym, wielkim! Umieraj z gÅ‚odu, bÄ…dź gÅ‚upim!.. Ale pamiÄ™taj, że gorzkiemi Å‚zami żaÅ‚ować kiedyÅ› bÄ™dziesz chwili swojego szaÅ‚u - pamiÄ™taj, żeÅ› biednym! ZaÅ›miaÅ‚ siÄ™ jeszcze rozum szyderczo i umilkÅ‚, mężczyzna zaÅ›, zadumany, pochyliÅ‚ siÄ™ na krzeÅ›le, jakby przygnieciony do ziemi, oparÅ‚szy przytem Å‚okcie na kolanach, ukryÅ‚ twarz w dÅ‚onie. Tak, niestety, byÅ‚ on biednym!.. Straciwszy matkÄ™ lat temu parÄ™, uczyÅ‚ siÄ™ nastÄ™pnie za granicÄ…: w Niemczech i we Francyi. odebrawszy kosztem bogatego stryja wyksztaÅ‚cenie nie fachowe, lecz ogólne i staranne, zdecydowaÅ‚ siÄ™ rok temu wÅ‚aÅ›nie powrócić do miasta, gdzie ujrzaÅ‚ byÅ‚ Å›wiatÅ‚o dzienne, by zbliżyć siÄ™ do dotychczasowego opiekuna swego, a brata rodzonego nieżyjÄ…cego już ojca. W mÅ‚odzieÅ„czej wyobraźni studenta roiÅ‚a siÄ™ nawet podówczas nadzieja Å›miaÅ‚a owÅ‚adniÄ™cia sercem starego bogacza, aby po najdÅ‚uższem życiu zapisaÅ‚ mu mienie. Tembardziej zatem Å›pieszyÅ‚ siÄ™ z swoim wyjazdem, lecz przybyÅ‚ za późno niestety; stryja swego już nie zastaÅ‚. Åożący tylko z obowiÄ…zku na studya bratanka, a nie przywiÄ…zany doÅ„ zgoÅ‚a innym, serdeczniejszym wÄ™zÅ‚em, parÄ™ tygodni temu wÅ‚aÅ›nie starzec przeniósÅ‚ siÄ™ byÅ‚ do wiecznoÅ›ci, zapisawszy caÅ‚y majÄ…tek na dobroczynne cele. Nie zastawszy wiÄ™c w mieÅ›cie nikogo na razie, kto by go znaÅ‚ lub pamiÄ™taÅ‚, odważnie z biedÄ… wziÄ…Å‚ siÄ™ on wówczas za bary. PrzepisywaÅ‚ referaty, polisy ubezpieczeniowe, dawaÅ‚ lekcye, czyniÅ‚, co tylko mógÅ‚ i zdobywaÅ‚ miejsce przy biesiadnym, ogólno ludzkim, a tak zazwyczaj niegoÅ›cinnym stole... 0 chÅ‚odzie i gÅ‚odzie mijaÅ‚y mu w ten sposób dnie caÅ‚e, gorycz jednak do życia, w walce o byt ciÄ…gÅ‚ej, nie rozgaszczaÅ‚a siÄ™ w duszy jego, nie majÄ…cego po prostu czasu w bezbarwnej swej biedzie i gorÄ…czce zarobku analizować ciemnych stron swego żywota. MiesiÄ™cy parÄ™ temu dopiero siÅ‚a okolicznoÅ›ci i ludzi, o których ocierać siÄ™ poczÄ…Å‚, żal wykluÅ‚ mu siÄ™ w duszy do Å›wiata, sÄ…czÄ…c z niej niezadowolenie i gorycz. Traf Å›lepy zrzÄ…dziÅ‚ pewnego dnia, iż spotkaÅ‚ rówieÅ›nika swego z lat dawnych. Przy wspomnieniu tem ostatniem, mÅ‚ody mieszkaniec poddasza zmarszczyÅ‚ brwi i zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ jeszcze gÅ‚Ä™biej, niż przedtem. Dawny jego kolega szkolny z kraju i zagranicy, Edmund R-ski, potrosze nawet kuzyn i towarzysz zabaw dziecinnych - dziÅ› bywalec stolicznych salonów, chÅ‚opiec zamożny, zbliżyÅ‚ siÄ™ do niego pierwszy wówczas. ByÅ‚o to podczas karnawaÅ‚u, w zimie, w jednej z kawiarÅ„, bardziej uczÄ™szczanych w mieÅ›cie. Po dÅ‚uższej gawÄ™dzie i rozpamiÄ™tywaniu mÅ‚odzieÅ„czych lat ubiegÅ‚ych, Edumund R-ski rzekÅ‚ mu wtedy: - Wiesz co, mój drogi? Dobrze siÄ™ nazywasz, Å‚adne masz maniery, które pozostaÅ‚y ci po rodzicach i wychowaniu starannem, notabene wcale dobrze i z akcentem mówisz po francusku, tandem tedy zaproponowaÅ‚bym ci coÅ›... tylko nie obraź siÄ™ na mnie przypadkiem... Gdyby ciÄ™ tak ubrać elegancko, bardzo dobry i okazaÅ‚y byÅ‚by z ciebie tancerz... He, cóż ty na to? Proszony wÅ‚aÅ›nie jestem o mÅ‚odzież do paÅ„stwa W. na bal, pojutrze, chodź ze mnÄ…... Siedzisz i marnujesz siÄ™ gdzieÅ› w kÄ…cie, qui lo sa, przystojnym jesteÅ›, a nuż podobasz siÄ™ komu?.. Ja ci pomogÄ™ i uÅ‚atwiÄ™ wszystko... Od sÅ‚owa do sÅ‚owa, daÅ‚ siÄ™ namówić wtedy. Otrzymawszy od bogatego i hojnego, oraz uprzejmego kuzyna pożyczkÄ™, wyekwipowaÅ‚ siÄ™ i poszedÅ‚ na bal z nim razem. Edmund R. przeprowadziÅ‚ rzecz caÅ‚Ä… bardzo zrÄ™cznie. Przedstawiwszy protegowanego swego, nie omieszkaÅ‚ przypomnieć wszystkim z osobna o stryju jego, filantropijnym zapisodawcy, a także o rodzicach, ongi, przed laty, zamożnych i wpÅ‚ywowych. Dobrze wychowanego, eleganckiego i miÅ‚ego tancerza zapraszać poczÄ™to chÄ™tnie, tembardziej, iż powszechnie wiedziano o przyjaźni jego z Edmundem R., znanym i cenionym bywalcem. MÅ‚ody mieszkaniec skromnego poddasza poruszyÅ‚ siÄ™ niespokojnie na krzeÅ›le i spojrzaÅ‚ przed siebie wzrokiem zamglonym, zapatrzonym we wspomnienia wÅ‚asne. Wówczas to, po owym pierwszym balu, przestÄ…piÅ‚ on zaczarowany dlaÅ„ dotÄ…d próg salonów i zapamiÄ™tale bawić siÄ™ poczÄ…Å‚. Å»ycie, które prowadziÅ‚, upajaÅ‚o go. Niepomny jutra - szalaÅ‚. TrwaÅ‚o to tygodni parÄ™, i nagle skoÅ„czyÅ‚o siÄ™ wszystko... Edmund R-ski, wezwany telegraficznie do umierajÄ…cej siostry za granicÄ™, wyjechaÅ‚, pieniÄ…dze wyczerpaÅ‚y siÄ™ równoczeÅ›nie, a zaniedbana czasowo jego wÅ‚asna zarobkowa praca wysunęła mu siÄ™ z rÄ…k; ktoÅ› inny, także potrzebujÄ…cy biedak, zastÄ…piÅ‚ go. W okienko facyatki karnawaÅ‚owicza zajrzaÅ‚ głód; po wizytach i balach pozostaÅ‚ w pamiÄ™ci jego tylko chaos ogólny - wrażenie chwil rozkosznie jakby przeÅ›nionych, i jedno wspomnienie trwaÅ‚e. Oczy mÅ‚odego mężczyzny zadumane, w tej chwili bÅ‚yszczÄ…ce i jakby tkliwe, skierowaÅ‚y siÄ™ w róg izdebki, gdzie w półświetle lampy majaczyÅ‚a fotografia. NabyÅ‚ jÄ… u fotografa i niemal codziennie stroiÅ‚ w kwiaty; przedstawiaÅ‚a zaÅ› ona eleganckÄ… pannÄ™ z towarzystwa, córkÄ™ ukraiÅ„skiego magnata, bÅ‚yszczÄ…cÄ… ubiegÅ‚ego karnawaÅ‚u w salonach piÄ™knoÅ›ciÄ…, dowcipem, otoczona rojem wielbicieli, a którÄ… pokochaÅ‚ uczuciem miÅ‚oÅ›ci pierwszej - prawdziwej. Dla niej rzuciÅ‚ siÄ™ w wir czczych zabaw bez Å›rodków po temu, bez pamiÄ™ci... OdepchniÄ™temu twardÄ… rÄ™kÄ… biedy od rydwanu bawiÄ…cego siÄ™ Å›wiata - przesÅ‚oniÄ™tego w pamiÄ™ci jego gazÄ… uÅ‚udnÄ…, mieniÄ…cego siÄ™ setkami odcieni i blasków - pozostaÅ‚y tylko wspomnienia drÄ™czÄ…ce, rozkoszne, kilkunastu rozmów, taÅ„ców, uÅ›cisków dÅ‚oni, spojrzeÅ„... i - nabyta za pieniÄ…dz wÅ‚asny fotografia piÄ™knej dziewczyny. Mydlana baÅ„ka zÅ‚udna - marzenie!.. SiedzÄ…cy wciąż w zamyÅ›leniu przed stolikiem mÅ‚odzieniec gÅ‚owÄ™ pochyliÅ‚ i ponownie ukryÅ‚ jÄ… w dÅ‚onie. Niby na jawie, przed oczyma żywo stanÄ…Å‚ mu bal ostatni... W jarzÄ…cej siÄ™ Å›wiateÅ‚ powodzi, wÅ›ród koÅ‚yszÄ…cych siÄ™ w takt melodyjnego walca par, sunÄ™li oni wówczas po szklistej posadzce salonów... Ona miaÅ‚a spuszczonÄ… główkÄ™ cudnÄ… i opieraÅ‚a siÄ™ z wdziÄ™kiem na jego ramieniu, on zaÅ›, tulÄ…c nieznacznie tancerkÄ™ swÄ… do piersi, pożeraÅ‚ wzrokiem jej twarz, nagie ramiona i szyjÄ™ ksztaÅ‚tnÄ…, a dÅ‚ugÄ… i giÄ™tka, jak kwiat, o Å‚odydze wysokiej. Od czasu do czasu piÄ™kna panna wznosiÅ‚a na niego swoje gÅ‚Ä™bokie, mieniÄ…ce siÄ™ źrenice, i spojrzenia ich spotykaÅ‚y siÄ™ na chwilÄ™... Potem Å›liczne dziewczÄ™ przykrywaÅ‚o znów oczy dÅ‚ugiemi rzÄ™sami; on rzucaÅ‚ słówko, przyciskaÅ‚ machinalnie kibić jej do siebie, czekajÄ…c ponownie niemej źrenic rozmowy. Nagle uciszyÅ‚o siÄ™ w balowej sali... To muzyka ustaÅ‚a byÅ‚a, a oni walcowali jeszcze, ciÄ…gle przytuleni do siebie - zroÅ›li skrytem jakby pragnieniem. Później odprowadziÅ‚ znużonÄ… swÄ… tancerkÄ™, a ona leciuteÅ„ko, dziÄ™kczynnie paluszkami drobnemi Å›cisnęła jego dÅ‚oÅ„... MÅ‚odzieniec zerwaÅ‚ siÄ™ z krzesÅ‚a, potrÄ…ciÅ‚ je gwaÅ‚townie, i dużymi krokami zaczÄ…Å‚ przebiegać szybko swój pokoik. JednoczeÅ›nie z wyrazem miÅ‚oÅ›ci bezgranicznej spojrzenie jego pobiegÅ‚o do komódki maÅ‚ej, gdzie staÅ‚a fotografia z różą. Z krysztaÅ‚owego kielicha delikatnie wychylaÅ‚ siÄ™ kwiat purpurowy, dotykajÄ…c warg prawie dziewczyny. Usteczka jej maÅ‚e uÅ›miechaÅ‚y siÄ™ rozkosznie, pocaÅ‚unku zda siÄ™ spragnione... MÅ‚ody czÅ‚owiek pozostawaÅ‚ chwilÄ™ w niemej kontemplacyi ubóstwianego przez siÄ™ kÄ…cika izdebki, aż wreszcie powoli wzrok swój przeniósÅ‚ w stronÄ™ stolika, gdzie leżaÅ‚y cicho banknoty i zÅ‚oto. Wyraz marzenia, ekstazy bÅ‚yskawicznie znikÅ‚ z jego oblicza - przypomniaÅ‚ sobie chwilÄ™ obecnÄ…. Zwolna do stolika zbliżać siÄ™ poczÄ…Å‚; utkwiwszy spojrzenie w rozsypanych pieniÄ…dzach, jednoczeÅ›nie myÅ›laÅ‚: - Niemi tylko może zdobyć bym mógÅ‚ swe marzenie, one pozwolÄ… mi i uÅ‚atwiÄ… zbliżenie do ukochanej! A potem... I mimo woli znowu spojrzaÅ‚ mÅ‚odzieniec w róg pokoiku. Oczy dziewczyny kuszÄ…ce patrzyÅ‚y zalotnie, paliÅ‚y go, obiecywać siÄ™ zdawaÅ‚y rozkoszy uÅ‚udÄ™, miÅ‚ość - szczęście!.. Rumieniec oblaÅ‚ twarz mężczyzny. - Ach, mieć jÄ…, posiadać, i żyć jej życiem, zlać siÄ™ z niÄ… istnieniem i duszÄ…!.. - zawirowaÅ‚a mu w gÅ‚owie myÅ›l uporczywa. - Przecież to córka magnata; książęta, hrabiowie ubiegajÄ… siÄ™ o niÄ…, czemże ty jesteÅ› dla niej? - zerem, nie otrzymasz jej nigdy, - uspakajaÅ‚a mózg, nerwy wzburzone, trzeźwa, zimna logika. - Chyba, że pieniÄ™dzy tych oto posiÄ…dziesz wiele... wiele... - Z maÅ‚ych strumieni tworzÄ… siÄ™ rzeki; weź to, a może ci wiÄ™cej przybÄ™dzie!.. - szepnÄ…Å‚ rozum podstÄ™pnie. MÅ‚ody mieszkaniec facyatki schwyciÅ‚ siÄ™ nagle za gÅ‚owÄ™. Boże, Boże! - wyszeptaÅ‚ - cóż jednak uczyniÅ‚o ze mnie to, tak krótkie zetkniÄ™cie siÄ™ z Å›wiatem zbytku, to zbratanie siÄ™, otarcie z ludźmi szychu i zÅ‚ota! Jakże innym byÅ‚em dawniej! Jakże - lepszym!.. Mężczyzna smutnie zwiesiÅ‚ gÅ‚owÄ™. Teraz, przyjrzawszy siÄ™ niedawno ludziom bogatym, ich trybowi życia, czuÅ‚ w sobie, poza uczuciem miÅ‚oÅ›ci, dziesiÄ…tki zwiÄ…zanych z niem pragnieÅ„. ZÅ‚oto, ten bożek dumny i wspaniaÅ‚y, przed którym korzyÅ‚y siÄ™ miliony, olÅ›niewaÅ‚ go, mamiÅ‚... Przedsmak zaÅ› możliwych w dalekiej przyszÅ‚oÅ›ci bogactw, użycia, a kto wie, może znaczenia i wpÅ‚ywów, wespół z osiÄ…gniÄ™ciem najprzód ukochanej kobiety, za pomocÄ… tego oto, rozsypanego przed nim grosza - odbieraÅ‚ mu równowagÄ™ duchowÄ…, mieszaÅ‚ myÅ›li. PorwaÅ‚ siÄ™ znowu z miejsca i po pokoju biegać poczÄ…Å‚, niebawem jednak rzuciÅ‚ siÄ™ na krzesÅ‚o, wyczerpany, uporczywie, ponownie wpatrzywszy siÄ™ w fotografie ukochanej. Od czasu do czasu odrywaÅ‚ wzrok od drogich rysów kobiety i przenosiÅ‚ go z wolna na stos banknotów i zÅ‚ota. Później spojrzenie jego, wewnÄ™trznej pracy myÅ›li jakby posÅ‚uszne, wracaÅ‚o powtórnie do lubego wizerunku. Przy samych wargach dziewczyny drżaÅ‚ kwiat purpurowy obecnie - dziewczÄ™ i róża caÅ‚owaÅ‚y siÄ™ teraz lubieżnie... A w izdebce tymczasem lampa powoli dogasać poczęła stopniowo, niepewnem, migocÄ…cem Å›wiatÅ‚em kłócÄ…c siÄ™ jakby z rÄ…bkiem radosnego sÅ‚oÅ„ca, poprzez rolety zaglÄ…dajÄ…cego co chwila do wnÄ™trza facyaty. I półcienie jakieÅ›, tajemnicze, mgliste wsunęły siÄ™ równoczeÅ›nie na poddasze - zaludniÅ‚y cicho puste, zakurzone kÄ…ty jego... SiedzÄ…cy mÅ‚ody czÅ‚owiek zrywa siÄ™ nagle z krzesÅ‚a swego. Bo oto niespodzianie dwoić mu siÄ™ w oczach zaczyna... Rozsypane na stole zÅ‚oto zalewa izdebkÄ™ caÅ‚Ä…, a z komódki starej zstÄ™pować zaczyna z wolna ona sama, zamglona i powiewna postać... DotykajÄ…c stopkami drobnemi zÅ‚ota, idzie ku niemu ona, z zalotnym uÅ›miechem, piÄ™kna niewinna - chyli siÄ™ rozkosznie w jego ramiona!.. Mężczyzna ku zjawisku temu wyciÄ…ga instynktownie rÄ™ce, na wpół przytomnie naprzód pochyla... Lecz oto nagle czar pryska... WypeÅ‚niajÄ…ca wnÄ™trze izdebki zÅ‚ocista przestrzeÅ„ znika, zjawisko eteryczne zaÅ› zaczyna oddalać siÄ™ coraz bardziej, unosi w górÄ™, niepochwytne, a za niem tylko na ciemnawem tle facyatki, jak wąż ognisty, wije siÄ™ struga bÅ‚yszczÄ…ca Å›cieżka, dotyka stóp jego - pomostem zÅ‚ota Å‚Ä…czÄ…c go w ten sposób z uchodzÄ…cym cieniem ubóstwianej przezeÅ„ kobiety. Wreszcie znika wszystko. MÅ‚ody mężczyzna przeciera dÅ‚oniÄ… czoÅ‚o, rozglÄ…da siÄ™... Niema nikogo! Cóż to wiÄ™c byÅ‚o? Hallucynacya zapewne naprężonych nerwów i rozigranej wyobraźni, rzucajÄ…ca mu na ekran półcieniów izdebki fantasmagoryczny obraz noszonego ciÄ…gle w duszy dziewczÄ™cia! WpÅ‚yw to rozprzężonych wrażeÅ„ i myÅ›li, skutkiem wysiÅ‚ku, szumiÄ…cego jak potok, nawaÅ‚em zwÄ…tpieÅ„ i pytaÅ„ mózgu. Zapewne... I mÅ‚odzieniec powtórnie przeciera dÅ‚oniÄ… zmÄ™czone czoÅ‚o, a jednoczeÅ›nie żaÅ‚uje jakby, że widzenie już pierzchÅ‚o. Przed oczyma stoi mu ciÄ…gle, jak żywy, obraz jej, ukochanej - chÅ‚onie w siebie jej postać wdziÄ™cznÄ…, caÅ‚uje myÅ›lÄ… oczy jej i usta. W przelocie zarazem, po raz nie wiadomo już który, wzrok jego dotyka banknotów i zÅ‚ota, a w duszy bunt mu siÄ™ zrywa. - Jak to?.. On miaÅ‚by odtrÄ…cić od siebie ten grosz, i w ten sposób stracić, na zawsze może, Å›rodki ku zdobyciu drogiej sercu kobiety?.. Zniszczyć bezpowrotnie pomost zÅ‚ocisty, Å‚Ä…czÄ…cy go z niÄ… jakby w widzeniu proroczem? Nie, przenigdy. Tak naiwnym nie bÄ™dzie... PieniÄ…dz ten potroi, majÄ…tek zrobi, fortunÄ™ - zÅ‚otem przeÅ‚amie, zwalczy przeszkody wszelkie. - Zrobić majÄ…tek, czyż to tak Å‚atwo? - na dnie duszy gdzieÅ› zatajone zwÄ…tpienie nagle ironicznie pyta, jakby ostudzić pragnÄ…c przedwczesnÄ… radość. Chmura niezadowolenia przelatuje po czole mężczyzny. - Tak, zaiste, prawda, to nie tak Å‚atwo. Lecz z potÄ™gÄ… pieniÄ™dzy w dÅ‚oni tak, czy też inaczej, do wszystkiego zawsze dojść Å‚acniej w życiu; - klucz zÅ‚oty otwiera wszystkie bramy!.. I ostateczna, przeÅ‚omowa walka odbywać siÄ™ w tej chwili zdaje w duszy mężczyzny. Na wysokiem czole naprężajÄ… mu siÄ™ żyÅ‚y, oczy ciemniejÄ…, a twarz bledszÄ… siÄ™ staje... Z nÄ™cÄ…cÄ… pokusÄ… zawÅ‚adniÄ™cia cudzem mieniem, po raz ostatni stajÄ… do boju wpojone w mÅ‚odocianych latach jeszcze zasady. PowrotnÄ… falÄ… z daleka cicho pÅ‚ynÄ… i pÅ‚ynÄ… coraz potężniejsze, bliższe i zalewajÄ… stopniowo umysÅ‚ mÅ‚odzieÅ„ca. SzemrzÄ… coraz donoÅ›niej, silniej... A z przypÅ‚ywem ich jednoczeÅ›nie miÄ™knąć poczyna coÅ› w duchu mÅ‚odego mężczyzny, bo oblicze jego wzburzone uspakaja siÄ™ stopniowo. Co myÅ›li, z rysów twarzy odgadnąć jeszcze trudno, domyÅ›leć siÄ™ jednak można, że poryw jakiÅ›, szlachetniejszy od poprzednich, czystszy, opanowywać go - w swoje posiadanie bierze. Po chwili machinalnie ujmuje on w rÄ™ce porzucony na stoliku obok pieniÄ™dzy pugilares i milczÄ…c, zgarniać poczyna rozsypany stos banknotów i rulonów monety. Przy czynnoÅ›ci zaÅ› tej, zagadkowej jeszcze, bezustannie tak samo zamyÅ›lony mÅ‚odzieniec odwraca niebawem w dÅ‚oni trzymany portfel, a równoczeÅ›nie spojrzenie jego pada na coÅ›, czego nie zauważyÅ‚ dotÄ…d wcale. W rogu pugilaresu, u góry, maleÅ„ka, dziewiÄ™ciopaÅ‚kowa rzuca mu siÄ™ w oczy korona hrabiowska; wdziÄ™cznie granacikami oprawionemi w zÅ‚oto mieni siÄ™ ona, szyderczo zda siÄ™ patrzy... Na ten widok poprzedni spokój i wyraz pierzchajÄ… nagle z rysów mężczyzny, i rzuca siÄ™ w tyÅ‚ gwaÅ‚townie. Źrenice jego, zmatowane dotychczas cichem zamyÅ›leniem, zÅ‚owrogim teraz bÅ‚yszczÄ… ogniem, a jednoczeÅ›nie w duszy nastÄ™puje momentalnie przewrót nagÅ‚y. Znowu poczyna biegać po pokoju wzdÅ‚uż i wszerz... I jak kÄ™pa drzew gdzieÅ› w polu samotna, co ugina siÄ™ pod gwaÅ‚townym naporem wichru ku ziemi, zwyciężona, pokorna - tak duch mÅ‚odzieÅ„ca, miotany ponownie burzÄ… myÅ›li, koÅ‚ysać i giąć siÄ™ poczyna. Gdy ujrzaÅ‚ on bowiem emblement ludzi utytuÅ‚owanych, żywo stanęły mu przed oczyma salony, których miesiÄ™cy temu parÄ™ byÅ‚ goÅ›ciem i sylwetki hrabiczów, krÄ™cÄ…cych siÄ™ koÅ‚o jego ukochanej. Widzi ich jak na dÅ‚oni, wszystkich, niby na jawie!.. Widzi dumnego ojca piÄ™knej dziewczyny, zazwyczaj traktujÄ…cego go z góry - dla nich, potomków starożytnych rodów, chociaż czÄ™stokroć biednych - peÅ‚nym uprzejmoÅ›ci wyrafinowanej i uniżonej niemal grzecznoÅ›ci. Widzi wreszcie siebie samego bezkarnie i dotkliwie obrażanym przez tychże arystokratów, lecz tak zrÄ™cznie, że na pozór nieraz nie można zda siÄ™ byÅ‚o winić ich, czynili to bowiem oni, z tÄ… subtelnoÅ›ciÄ…, oraz jubilerskiem jakby wykoÅ„czeniem, jak dotknąć potrafiÄ… tylko ludzie "bardzo dobrze wychowani." I przy tem wspomnieniu ostatniem, jakby zraniony, mieszkaniec maÅ‚ej izdebki, wzdryga siÄ™ i wyrzuca szeptem: - Jak to? te dwadzieÅ›cia parÄ™ tysiÄ™cy należy do jakiegoÅ› hrabiego? Zatem los Å›lepy i ironiczny zarazem wsuwa mi w rÄ™ce część mienia jednego z tych wÅ‚aÅ›nie, którym tak czÄ™sto zazdroÅ›ciÅ‚em bogactwa, znaczenia i tytułów!.. I ja, wobec jednostki takiej, miaÅ‚bym grać rolÄ™ szlachetnego, zwracać mu to, co dlaÅ„ może kropla w morzu tylko, fundusikiem, przeznaczonym zapewne na hulanki nocne i zabawÄ™? - Ha-ha-ha!.. - rozlega siÄ™ po pokoiku szyderczy, szataÅ„ski prawie Å›miech mężczyzny, i odbija od Å›cian niemiÅ‚em dla ucha brzmieniem. - Ha-ha-ha, niedoczekanie twoje, panie hrabio!.. - szepcze dalej półgÅ‚osem, a krew w żyÅ‚ach kipi mu nieustannie - wre niespokojna, burzliwa. I z duszy jego jednoczeÅ›nie pierzchajÄ… bezpowrotnie, zda siÄ™, niknÄ…, jak uÅ‚uda i marzenie, wszelkie dobre zamiary, wszystkie, tak niedawne jeszcze, wahania pomiÄ™dzy prawami uczciwoÅ›ci i ich pogwaÅ‚ceniem. ZwyciÄ™zka, jedyna, jedna rozgaszcza siÄ™ tam nienawiść tylko do kasty uprzywilejowanej i wyróżnianej w spoÅ‚eczeÅ„stwie. WypielÄ™gnowana cierpieniem i biedÄ…, wysubtelniona wyksztaÅ‚ceniem, a szczególniej przestawaniem jeszcze za granicÄ… w koÅ‚ach różnych zapalonych głów, o przekonaniach skrajnie demokratycznych - rozogniona wreszcie nadczuÅ‚oÅ›ciÄ… nerwowÄ… w zbliżeniu siÄ™ i czasowem powierzchownem zżyciu z przedstawicielami tej sfery - buchaÅ‚a obecnie gorÄ…cym pÅ‚omieniem, wszystko sobÄ… przewyższajÄ…c i tÅ‚umiÄ…c. - Za moje upokorzenia, tak niedawne - zaszeptaÅ‚y znów cicho usta mężczyzny - za moje cierpienia i biedÄ™ - za to, że ja nie mam takich przodków, jak ty, panie hrabio, ani twych bogactw, blasku i zÅ‚ota - mam życie caÅ‚e w nÄ™dzy cierpieć, i to, gdy los sprawiedliwie bez wÄ…tpienia, odbiera ci czÄ…stkÄ™ mienia, przypadkiem, i mnie niÄ… w zamian obdarza?.. 0, nie, panie hrabio!.. Å»ydowi, cyganowi, wrogowi - każdemu bym zwróciÅ‚ może, lecz tobie - nigdy!.. Ostatnie sÅ‚owa mieszkaniec poddasza wymówiÅ‚ w zapamiÄ™taniu gÅ‚oÅ›no caÅ‚kiem i z mocÄ… jakÄ…Å› dziwnÄ…. Twarz zaÅ› jego dziko po prostu wyglÄ…daÅ‚a w tej chwili; pociemniawszy, jakby od wewnÄ™trznego ognia, demonicznie piÄ™kna i strasznÄ… zarazem byÅ‚a ona, a zajadÅ‚y pÅ‚omieÅ„ szczerej nienawiÅ›ci do tak zwanych powszechnie "arystokratów" zajaÅ›niaÅ‚ na niej peÅ‚nym blaskiem. Odruchem nagÅ‚ym zbliżyÅ‚ siÄ™ do stoÅ‚u i obie dÅ‚onie poÅ‚ożyÅ‚ na plikach banknotów i zÅ‚ocie. Czego nie zdoÅ‚aÅ‚y stanowczo uczynić okolicznoÅ›ci inne, sprawiÅ‚a chęć dokuczenia w czemkolwiek wyżej postawionej spoÅ‚ecznej jednostce, jedna chwilka nienawiÅ›ci i szaÅ‚u. - Moje, moje!.. - wyszeptaÅ‚y usta mężczyzny zwyciÄ™zko, jakby z mimowolnÄ…, ukrytÄ… w sobie radoÅ›ci nutÄ…, a echo słów tych, urywanych, cichych, dziwnÄ… mocÄ… rozbrzmiaÅ‚o w martwem milczeniu facyatki. Cisza nastaÅ‚a znowu. Tylko w piersiach mieszkaÅ„ca poddasza przelÄ™knione jakby swym czynem serce poczęło bić przyciszonym tÄ™tnem, a szelest ten miarowy, jak zegaru wahadÅ‚o, mierzyć siÄ™ zdawaÅ‚o te chwile przeÅ‚omowÄ… w duszy czÅ‚owieka, depczÄ…cego uczciwość prawÄ… dla miÅ‚oÅ›ci, nienawiÅ›ci i zÅ‚ota!.. Nagle martwotÄ™ pokoju przerwaÅ‚o coÅ› gwaÅ‚townie. ByÅ‚y to czyjeÅ› kroki silne, przyÅ›pieszone, idÄ…ce po schodach, a coraz wyraźniejsze, bliższe... Niebawem rozlegÅ‚y siÄ™ tuż za drzwiami, ucichÅ‚y, i jakaÅ› rÄ™ka wstrzÄ…snęła lekko klamkÄ…, w Å›lad zatem zaÅ› rozlegÅ‚o siÄ™ trzykrotne pukanie. Gdyby w kataklizmie niespodzianym runęła ziemia, zapadajÄ…c siÄ™ gdzie w niezmierzone gÅ‚Ä™bie wszechÅ›wiata - mniejsze to chyba uczyniÅ‚oby wrażenie na stojÄ…cym przed stoÅ‚em mężczyźnie, niż chwila obecna... Nogi zadrżaÅ‚y mu, a bojaźliwa trwoga Å›cięła krew w żyÅ‚ach, coÅ› zaÅ›, niby gad obÅ›lizÅ‚y, przemknęło po krzyżach i za kark chwyciÅ‚o despotycznie, zaparÅ‚szy dech w piersiach. W półświatÅ‚ach dogorywajÄ…cego wÅ‚aÅ›nie pÅ‚omyka lampy twarz pochylonego nad pieniÄ™dzmi mÅ‚odzieÅ„ca nabraÅ‚a strasznego, a zarazem dojmujÄ…co trupio-bladego wyrazu, rÄ™ce zaÅ›, jak kleszcze, wpiÅ‚y siÄ™ w leżące pod niemi banknoty. - Nie oddam was, nie zwrócÄ™ za nic w Å›wiecie! - mówić siÄ™ zdawaÅ‚y wyraźnie kurczowo zaciÅ›niÄ™te palce, drżące w zwojach papierów i zÅ‚ocie. Z ekranu izdebki, majaczÄ…cego coraz bledszymi cieniami, Å›wiatÅ‚o w tej samej chwili znikÅ‚o; zapanowaÅ‚a tu szarawa ciemność, a w Å›lad zatem rozlegÅ‚o siÄ™ powtórne, tym razem silniejsze pukanie, poza drzwiami zaÅ› jednoczeÅ›nie daÅ‚y siÄ™ sÅ‚yszeć sÅ‚owa, wyrzeczone gÅ‚osem mÄ™skim, dźwiÄ™cznym i mÅ‚odym. - Widać, że Å›pi, lub go nie ma... - Ale to oryginalne - zauważyÅ‚ ktoÅ› drugi, ciszej nieco. - ZarÄ™czam ci, iż przed chwilÄ… paliÅ‚a siÄ™ wewnÄ…trz pokoju lampa, przez szpary u drzwi Å›lizgaÅ‚o siÄ™ Å›wiatÅ‚o! - sÅ‚owo! - Ha, jeÅ›li tak, to może Romanek ma u siebie jakÄ…Å› dyskretnÄ…, a wesoÅ‚Ä… wizytkÄ™ - snać z rozmysÅ‚em donoÅ›nie rozlegÅ‚ siÄ™ gÅ‚os pierwszy. - Nie przeszkadzajmy mu. Chodź, Hermanie!.. - WesoÅ‚ej zabawy! - krzyknÄ…Å‚ ironicznie nazwany Hermanem, nachyliwszy siÄ™ do drzwi, zapewne blizko, bo echo gÅ‚osu jego wstrzÄ…snęło Å›cianami poddasza, poczem kroki przybyÅ‚ych oddalać siÄ™ zaczęły. Westchnienie ulgi podniosÅ‚o pierÅ› mężczyzny. Kilka kropel zimnego potu upadÅ‚o mu na rozpostarte dÅ‚onie; zbudzony tem jakby, odstÄ…piÅ‚ od stoÅ‚u i rzuciÅ‚ siÄ™ w wycieÅ„czeniu na kanapkÄ™. PoznaÅ‚ po gÅ‚osie tych dwóch, dobijajÄ…cych siÄ™ doÅ„ przed chwilÄ…, poczciwych studentów uniwersytetu - widziaÅ‚ w wyobraźni swej teraz niemal obok siebie wyraźne postacie ich, w wytartych mundurach i spÅ‚owiaÅ‚ych od słót i sÅ‚oÅ„ca czapkach, pokrzywionych butach... Biedni chÅ‚opcy! Przypadkowo zaprzyjaźniÅ‚ siÄ™ z nimi, jak tylko przybyÅ‚ tu, do miasta - oni, zacne serca, pierwsi uczynnie nastrÄ™czyli mu zarobkowÄ… pracÄ™... Dawno już nie widziaÅ‚ ich. Ba, parÄ™ razy nawet w epoce owego kilkutygodniowego Å›wiatowego szaÅ‚u, spotykajÄ…c ich na ulicy, a bÄ™dÄ…c w towarzystwie eleganckich karnawaÅ‚owiczów, mimo woli powstydziÅ‚ siÄ™ ich i udaÅ‚, że nie dostrzega. Nie pamiÄ™tali mu tego - przyszli. Mieszkaniec poddasza w zamyÅ›leniu przesunÄ…Å‚ dÅ‚oniÄ… po jedwabistych swych wÅ‚osach. - Gdybyż oni wiedzieli i czytać mogli w duszy jego? Rumieniec palÄ…cego wstydu i upokorzenia zakwitÅ‚ na twarzy mÅ‚odzieÅ„ca, a wyraz cierpienia i wewnÄ™trznego bólu rylcem swym żłobić mu poczÄ…Å‚ rysy wyrazistego oblicza. DÅ‚ugo jeszcze przesiedziaÅ‚ tak w zadumie... A gdy po niejakim czasie sÅ‚oÅ„ce zajrzaÅ‚o znów do poddasza, nie byÅ‚o już zÅ‚ota na stole; schowane - znikÅ‚o, mÅ‚ody zaÅ› czÅ‚owiek, Å›miertelnie znużony moralnÄ… walkÄ…, na wpół ubrany, cicho zdawaÅ‚ siÄ™ drzemać na łóżku. Niebawem zasnÄ…Å‚..... I sen oto, przed wewnÄ™trznym wzrokiem duszy mÅ‚odzieÅ„ca, w tem tajemniczem jej życiu marzeÅ„ i rojeÅ„, snuć mu zaczÄ…Å‚ przedziwne obrazy... A wiÄ™c najprzód zdaÅ‚o siÄ™ Å›piÄ…cemu, iż leci on w przestrzeÅ„ bez koÅ„ca, ciemnÄ… i mrocznÄ…, unoszony niewidzialnÄ… jakÄ…Å› siÅ‚Ä…... Tuli w objÄ™ciach swych przytem jakÄ…Å› powiewnÄ… kobiecÄ… postać... PodobnÄ…, choć nie identycznie i caÅ‚kiem, jest ona do ukochanej przezeÅ„ dziewczyny, a objÄ…wszy pieszczotliwie szyje jego nagiemi ramiony, tak zawisÅ‚a, ustami lgnie do jego ust rozkosznie - on zaÅ›, jak z kielicha pieniÄ…ce siÄ™, musujÄ…ce wino, pije nektar warg tych wilgotnych, tonÄ…c w pocaÅ‚unku ciÄ…gÅ‚ym, nieustannym, zda siÄ™ - wiecznym. UpajajÄ…cy wreszcie jednak zawrót gÅ‚owy i osÅ‚abienie omdlewajÄ…ce jakieÅ› i dziwne z wolna poczyna go ogarniać. Za wiele, zanadto upajajÄ…cej, oszaÅ‚amiajÄ…cej sÅ‚odyczy dajÄ… mu już te kobiece usta, jak pieczęć do warg jego bez koÅ„ca przylgniÄ™te. Lecz oto nagle ciemnieje mu w oczach wszystko dokoÅ‚a i siÅ‚ swoich nie czuje już prawie. Przymyka wiec powieki i leci znów tak samo dalej w przestrzeÅ„, niczego niepomny i nic zgoÅ‚a w okrÄ…g siebie nie widzÄ…c. Trwa tak dość dÅ‚ugo... Wreszcie, wypoczÄ…wszy w ten sposób po swem wyczerpaniu, nie czujÄ…c już ani ciężaru zwisÅ‚ej na jego szyi kobiety, ani zawrotnego czasu jej tchnienia... otwiera oczy... Tamte, widziane przed chwila obrazy, bezpowrotnie pierzchÅ‚y; obecnie znajduje siÄ™ zupeÅ‚nie sam. Stoi teraz na ziemi, a stopy jego dotykajÄ… jakiejÅ› kamienistej pÅ‚aszczyzny, szarej, bezludnej i smutnej. Promienie zachodzÄ…cego sÅ‚oÅ„ca zÅ‚ocÄ… jÄ… i krwawiÄ… swym dogasajÄ…cym, zamierajÄ…cym blaskiem... On zaÅ› nieporuszony stoi i bezustannie patrzy. Nagle promienie gasnÄ…... Mrok szary pokrywa pÅ‚aszczem swym wszystko dokoÅ‚a, a w cieniach tych tajemniczych, cichych, szeptać i ruszać siÄ™ coÅ› poczyna. Z rumowisk i kamienistych szczelin podstÄ™pnie wypeÅ‚zÅ‚y oto jakieÅ› postacie, mary, i jak duchy nie z tej jakby ziemi, skrzydlate - rozpierzchajÄ… siÄ™ po równinie, z przytÅ‚umionym szelestem. Nad gÅ‚owami ich lecÄ… wielkie czarne zÅ‚owróżbne ptaki, szumem swych skrzydeÅ‚ mÄ…cÄ…c martwotÄ™ rozlanej wokoÅ‚o pustki i ciszy. On, nic zgoÅ‚a nie pojmujÄ…c, spoglÄ…da wciąż, przelÄ™kÅ‚y, zdziwiony... Po chwili dopiero zdaje siÄ™ rozumieć... To - posÅ‚uszne niewidzialnemu, a nadprzyrodzonemu skinieniu - lecÄ… tak zapewne żerować na padół ziemski - wyrzuty sumienia!... Tymczasem szmer lotu ptaków - olbrzymów cichnie, zmierzch pochÅ‚ania ich postacie - niknÄ…. On z ulgÄ… oddycha i instynktownie postÄ™puje parÄ™ kroków naprzód. Nagle wyrywa mu siÄ™ z piersi przenikliwy krzyk!... Nad jego gÅ‚owÄ… wiszÄ…c, chwieje siÄ™ ptak czarnopióry, a zniżywszy lotu swego, wkrótce siada mu na ramionach, niemiÅ‚osiernie wpiwszy w nie swe szpony, równoczeÅ›nie zaÅ› w gÅ‚owie uczuwa uderzenia miarowe. To ptak ów straszny i wielki, niby dziÄ™cioÅ‚ w pieÅ„ drzewa, stuka jemu tak w czaszkÄ™ jednostajnie... W Å›lad za tem jedna z pierzchajÄ…cych wokoÅ‚o postaci zjawia siÄ™ przed nim blizko. Ubrana w Å‚achmany, czarna i brudna, przyskakuje doÅ„ obcesowo, drapieżna, i utkwiwszy w oblicze ofiary swej palÄ…ce żarem, pÅ‚omienne, dzikie źrenice, nachyla siÄ™ bardziej jeszcze i plwać mu w samÄ… twarz poczyna. Z ust jej, wykrzywionych, wstrÄ™tnych, lejÄ… siÄ™ strumienie lawy zÅ‚otej i palÄ…, bolÄ…... A jednoczeÅ›nie taÅ„czÄ… oto w krÄ…g, z szelestem widziane niedawno w portfelu zwitki storublówek i innych banknotów. DwojÄ…c siÄ™, trojÄ…c w oczach, przybierajÄ… one fantastyczne ksztaÅ‚ty, a niektóre, przedzierzgniÄ™te jakby w jakieÅ› karÅ‚y zÅ‚owrogie, szponami drobnemi rwÄ… mu ciaÅ‚o bez litoÅ›ci. Inne znowu, z gÅ‚owami wężów obrzydliwych, syczÄ…c, kÄ…sajÄ… go zewszÄ…d. Napastowany, nieprzytomny, opÄ™dzajÄ…c siÄ™ rozpaczliwie, rÄ™kami, nogami - ciÄ…gle, tarzajÄ…c siÄ™ nawet od jakiegoÅ› czasu po kamienistych zrÄ™bach - uciekać w koÅ„cu zaczyna równinÄ…, jak szalony. Potyka siÄ™ co chwila, pada i ucieka znowu, gnany czeredÄ… karłów i olbrzymików, o gÅ‚owach, szyjach gadów, z bÅ‚yszczÄ…cemi żądÅ‚ami ze zÅ‚ota. Nad gÅ‚owÄ…, z ramion przemocÄ… spÄ™dzony, wisi wciąż ptak olbrzymi, a postać główna, mglista, leci z nim wespół w mrocznÄ… dal... Nagle, niewiadomo jak, skÄ…d i kiedy zjawia siÄ™ znowu poprzednia kobieca postać. ÅšpiÄ…cy, w swem majaczeniu sennem - odczuwa niewysÅ‚owionÄ… radość; a ona, podawszy swÄ… rÄ…czkÄ™ drobnÄ…, z uÅ›miechem zalotnym na Å›licznie wykrojonych usteczkach, towarzyszyć mu zaczyna. Razem bezustannie biegnÄ… teraz po kamienistej równinie. Czarowna towarzyszka jednak nie czuje, jakoby, co dolega mężczyźnie, i nie widzi roju przeÅ›ladowców jego. DziewczÄ™ to, czy kobieta, ubrana caÅ‚a w bieli, zasypana kwieciem róż i konwalii - cudna, lecz lekko, dotykajÄ…c siÄ™ zaledwie stopkami swemi ostrych kamieni. Nad główkÄ… jej, jakby w przeciwieÅ„stwie ptakiem czarnym, lecÄ…cym obok - chwieje siÄ™ duży ptak biaÅ‚y... Zjawisko Å›nieżnego ptaka trwa jednak bardzo krótko, bo oto jemu, wpatrzonemu uporczywie w swÄ… towarzyszkÄ™, zdaje siÄ™ nagle, że pióra u skrzydeÅ‚ tych mlecznych z lekka szarzeć poczynajÄ…, stopniowo ciemniejszÄ… przybierajÄ…c barwÄ™... Wytęża wzrok coraz bardziej, ale niebawem nic wokoÅ‚o, nawet przeÅ›ladujÄ…cych go mar, rozpoznać nie jest w stanie. Noc czarna, despotyczna, rozpinać wÅ‚aÅ›nie poczyna nad pÅ‚aszczyzna ponurÄ… swÄ… oponÄ™. Naraz znika wszystko... On równoczeÅ›nie czuje, że leci w przepaść bez dna, treÅ›ci, oraz w chaos, z którego ocuca go dopiero uderzenie silne o coÅ› caÅ‚em ciaÅ‚em. SpoglÄ…da... Przed nim obecnie wznosi siÄ™ sfinks olbrzymi; o niego to w rozpÄ™dzie uderzyÅ‚ siÄ™ przed chwila. W jasnoÅ›ciach aureoli gorzeje fosforycznym blaskiem, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ zagadkowo. Na olbrzymich barkach jego, na tuÅ‚owiu - obliczu, wszÄ™dzie, niedostrzegalne zrazu dla ludzkiego oka, wijÄ… siÄ™, ruszajÄ… miryady drobnych lilipucich postaci. Jedne z nich rodzÄ… siÄ™ tu z uÅ›miechem na ustach i piskiem, innych do grobu zanoszÄ…; ci walczÄ…, depczÄ… po sobie, zabijajÄ… siÄ™, wzajem w przepaÅ›cie spychajÄ… - tamci w ramionach drugich pijÄ… miÅ‚oÅ›ci rozkosze, a tam znów inni jeszcze gÅ‚odne twarze i rÄ™ce wynÄ™dzniaÅ‚e wyciÄ…gajÄ… po datek, sÄ…siadujÄ…c z blizka z takimi, co w bogactwie i zbytkach nurzajÄ… siÄ™ po uszy, lub grzÄ™znÄ… ciaÅ‚em w rozpuÅ›cie, jak w bÅ‚ocie. A Å›rodkiem - rozbite na tysiÄ…ce strumieni, na kropel miliony rozprysÅ‚e, pÅ‚ynie, faluje zÅ‚oto... I przed promienistymi jego potoki, jak przed Å›wiÄ™toÅ›ciÄ… - korzy siÄ™ pokornie, sÅ‚użalczo, wszystko dokoÅ‚a. CzoÅ‚em lilipucie bijÄ… przed nim miryady - to też ono nadaje owemu sfinksowi tajemniczemu blask fosforyczny - ono króluje tu, bezpodzielnie panuje. Lecz oto nagle olbrzymia gÅ‚owa sfinksa ujrzaÅ‚a snać nowego przybysza. Usta jego, wyniosÅ‚e i dumne, rozchylajÄ… siÄ™ szerzej, i miast zwykÅ‚ego uÅ›miechu zagadki, sardoniczny, szyderczy, wstrzÄ…sa przestrzeniami Å›miech. Ha-ha-ha!... Ha-ha-ha!... sfinks Å›mieje siÄ™ - Å›mieje szataÅ„sko i zwyciÄ™zko jakby - wynioÅ›le - strasznie!... ............................................ GÅ‚uchy jÄ™k wyrwaÅ‚ siÄ™ z piersi uÅ›pionego czÅ‚owieka. WstrzÄ…snÄ…Å‚ on murami pogrążonej w ciszy izdebki, krajÄ…c zali serce swem echem smutnem, cichÅ‚ i gasÅ‚, zamierajÄ…c powoli... ............................................ ObudziÅ‚ siÄ™ Å›piÄ…cy. WylÄ™kÅ‚ym, zamglonym jeszcze wzrokiem szklanym popatrzyÅ‚ zaspany wokoÅ‚o siebie bezprzytomnie i niebawem przymknÄ…Å‚ na powrót ociężaÅ‚e powieki, obróciwszy siÄ™ równoczeÅ›nie do Å›ciany. W kilka zaÅ› minut później, blada twarz mieszkaÅ„ca facyatki, spokojna, nieruchomo spoczywaÅ‚a na poduszce, pogrążona w twardem uÅ›pieniu. Dusza tym razem zdrzemnęła siÄ™ w nim zapewne również, oddech bowiem Å›piÄ…cego miarowy rozlegaÅ‚ siÄ™ już swobodnie caÅ‚kiem w samotnej, cichej izdebce. CZĘŚĆ PIERWSZA. ZdążajÄ…c do poblizkiej Wenecyi, wpadÅ‚ pociÄ…g kuryerski w morze, i huczÄ…c, leciaÅ‚, pÅ‚ynÄ…Å‚ niby po powierzchni fali. W przedziale wagonu drugiej klasy byÅ‚o tylko dwoje ludzi. Kobieta mÅ‚oda, ubrana w strój lekki, dystyngowany, z szarego materyaÅ‚u, drzemaÅ‚a, czy spaÅ‚a, wciÅ›niÄ™ta w gÅ‚Ä…b, z główkÄ… opartÄ… o poduszkÄ™ bocznÄ… - mężczyzna zaÅ›, siedzÄ…cy naprzeciw, trzymaÅ‚ delikatnie w dÅ‚oniach pozostawionÄ… w uÅ›cisku jej rÄ…czkÄ™ drobnÄ…, i pochylony z lekka, patrzyÅ‚ z miÅ‚oÅ›ciÄ… w znużone rysy i bladÄ… twarzyczkÄ™ kobiety. Od czasu do czasu wzrok jego odrywaÅ‚ siÄ™ od oblicza towarzyszki, biegÅ‚ poprzez otwarte okno, Å›cigajÄ…c, zda siÄ™, pogrążone w ciemnoÅ›ciach bezgwiezdnej nocy, niewidzialne tuż poza mknÄ…cym pociÄ…giem Adryatyku fale. I wtedy, za każdym razem przesuwaÅ‚a siÄ™ chmurka jakby po czole jego, osiadaÅ‚ tam jakiÅ› cieÅ„ niepochwytny, a usta jednoczeÅ›nie drgaÅ‚y skrzywieniem goryczy, czy bólu peÅ‚nem. Gdy jednak wzrok zniżaÅ‚ ponownie, to w zetkniÄ™ciu siÄ™ z obliczem mÅ‚odej kobiety, pogrążonem w cichem uÅ›pieniu - oczy smutkiem zamglone Å‚agodniaÅ‚y mu prawie natychmiast, a choć pomimo woli i bezustannie myÅ›l rozpamiÄ™tywać siÄ™ coÅ› zdawaÅ‚a - z ust momentalnie znikaÅ‚o zagiÄ™cie cierpienia i powoli przeistaczaÅ‚o siÄ™ w uÅ›miech, oraz zapatrzenie siÄ™ w ukochane rysy. SiedzÄ…cy tak w zamyÅ›leniu nieruchomo - a w widocznej obawie zbudzenia towarzyszki - podróżny posiadaÅ‚ cechy zewnÄ™trzne dość interesujÄ…ce. ByÅ‚ to przede wszystkiem mężczyzna piÄ™kny bardzo; ciemny brunet, o wytwornej powierzchownoÅ›ci i ukÅ‚adzie, charakterystycznej owalnej gÅ‚owie i czole wypukÅ‚em, upiÄ™kszonem Å‚ukiem brwi czarnych, wÄ…ziutkich i regularnych, miaÅ‚ on pociÄ…gÅ‚Ä…, Å›niadÄ… twarz, okolonÄ… Å›redniej wielkoÅ›ci brodÄ…. Nerwowe, wyraziste rysy oblicza tego wyraźnie zdradzaÅ‚y przytem pochodzenie poÅ‚udniowe, zarówno jak i piÄ™kne, duże oczy, patrzÄ…ce na Å›wiat gorÄ…co, z rozmarzeniem nieokreÅ›lonem, aksamitnem spojrzeniem dziecka Italii. Do drugiej ojczyzny swej poniekÄ…d rzeczywiÅ›cie dążyÅ‚ tak lat trzydzieÅ›ci zaledwie majÄ…cy mÅ‚ody czÅ‚owiek. NoszÄ…cy jedno ze staroszlacheckich nazwisk, Roman Dzierżymirski, byÅ‚ synem nieżyjÄ…cego już, a dawniej bogatego bardzo i znanego w szerokich koÅ‚ach wÅ‚asnego kraju, Oskara Dzierżymirskiego, oraz żony jego, rodem WÅ‚oszki, a byÅ‚ej przed swoim Å›lubem Å›piewaczki. Pochodzenia pono wÄ…tpliwego bardzo, choć niezwykÅ‚ej urody i wdziÄ™ku, byÅ‚a ta matka Dzierżymirskiego Romana, bÄ™dÄ…ca, jak mówili jedni, dzieckiem miÅ‚oÅ›ci wolnej pewnego dorobkiewicza rzymskiego - jak twierdzili drudzy, podrzutkiem tylko, z mÄ™tów spoÅ‚ecznych dzisiejszej Romy, wychowanem i uposażonem przez tegoż przemysÅ‚owca wÅ‚oskiego. Po niej piÄ™kność odziedziczyÅ‚ syn, po ojcu zaÅ› niewÄ…tpliwie tÄ™ wytworność, która cechowaÅ‚a najmniejsze nawet poruszenie siedzÄ…cego podróżnika, i postawÄ™ jakby paÅ„skÄ…, mimo woli nieco wyniosÅ‚Ä…. Roman Dzierżymirski jechaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie z małżonkÄ… swÄ… w podróż poÅ›lubnÄ…, a raczej z kraju uciekaÅ‚, ojciec bowiem Å›piÄ…cej cicho naprzeciwko niego kobiety, szatynki, o Å›licznych rysach, January Gowartowski, bogaty i dumny magnat kresowy, odmówiÅ‚ byÅ‚ jemu jej rÄ™ki... Lecz miÅ‚ość namiÄ™tna nie pyta, gdy idzie o posiadanie kobiety! Roman zdobyÅ‚ swÄ… żonÄ™ dzisiejszÄ…, porwawszy jÄ… za jej zgodÄ…. Åšlub ich tajemny, w maÅ‚ej wioseczce, w zaciszu Karpat - odbyÅ‚ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie dwa dni temu... PrzyszÅ‚o mu to wszystko z Å‚atwoÅ›ciÄ…. Ola kochaÅ‚a go, ubóstwiaÅ‚a, nic zgoÅ‚a nie widzÄ…c poza nim, na stronÄ™ materyalna zaÅ› i koszta, wynikÅ‚e z takiego niespodzianego obrotu rzeczy, zwracać on uwagi nie miaÅ‚ potrzeby. W rodzinnem mieÅ›cie wiadomem byÅ‚o powszechnie, iż rok, czy dwa lata temu odziedziczyÅ‚ Roman Dzierżymirski fortunkÄ™ w kapitale, po dalekim krewnym, osiadÅ‚ym i zmarÅ‚ym w Stanach Zjednoczonych. JechaÅ‚ zatem dziÅ› mÅ‚ody i ostatni potomek dogasajÄ…cej już w nim rodziny Dzierżymirskich, ze skarbem swym, drogÄ… sercu małżonkÄ…, do WÅ‚och, ojczyzny matczynej. Wzrok jego, bÅ‚Ä…kajÄ…cy siÄ™ bezustannie pomiÄ™dzy twarzÄ… żony, a skrytym cieniami nocy krajobrazem, zamglony, myÅ›lÄ…cy, w dalszym ciÄ…gu wspominać siÄ™ coÅ› zdawaÅ‚. Poza oknami wagonu fale morza nieustannie szemraÅ‚y wciąż cicho, w dali zaÅ›, na czarnem tle widnokrÄ™gu, stopniowo, coraz bliższe, bÅ‚yszczaÅ‚y już Å›wiateÅ‚ka Wenecyi. - Oto tam - mówiÅ‚y niejako marzÄ…ce oczy mężczyzny - za godzin kilka czekajÄ… mnie uÅ›miechy pierwsze i rozkosze ziemskiego szczęścia w objÄ™ciach ukochanej ponad wszystko kobiety! Oto tam, wymarzony od tak dawna, oczekuje na mnie raj wÅ‚asny uÅ‚udnego podziaÅ‚u wzajemnego uczucia, w zupeÅ‚nem oddaniu siÄ™ niepokalanego niczem dotÄ…d kwiatu - niewinnego dziewczÄ™cia... Wzrok Romana z zachwytem spoczÄ…Å‚ na twarzy Å›piÄ…cej kobiety. RównoczeÅ›nie pociÄ…g, pozostawiwszy morze za sobÄ…, wpadÅ‚ w jakieÅ› gaje, brzÄ™czÄ…ce rojem owadów. Jednostajna, monotonna ich muzyka wpadaÅ‚a uporczywie w uszy podróżnego, a on, caÅ‚y zasÅ‚uchany, spojrzeniem swem znowu ogarnÄ…Å‚ ciemnÄ… przestrzeÅ„ poza oknem wagonu. - Co, zagadkowa przyszÅ‚oÅ›ci, niesiesz mi w darze?.. Czy zapÅ‚acisz mi za to, com przebyÅ‚ dotÄ…d, przecierpiaÅ‚, dla zdobycia drogiego dzisiaj? Czy wynagrodzisz, czy skarzesz? - pytać siÄ™ zdawaÅ‚y czarnej nocnej dali posmutniaÅ‚e nagle chwilowo oczy mężczyzny. I ponownie w kÄ…ciku warg jego pojawiÅ‚o siÄ™ bolesne, przelotne zagiÄ™cie ust, a snać usiÅ‚ujÄ…c odpÄ™dzić myÅ›l przykrÄ…, Dzierżymirski powstaÅ‚ ostrożnie, nie wypuszczajÄ…c wciąż z dÅ‚oni rÄ…czki uÅ›pionej swej towarzyszki. WychyliÅ‚ przez otwarte okno gÅ‚owÄ™... Na tle ciemnoÅ›ci poÅ‚yskiwaÅ‚y już teraz rzÄ™siÅ›cie Å›wiatÅ‚a - pociÄ…g wjeżdżaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie na stacyÄ™. W sekundÄ™, z nagÅ‚a szarpniÄ™te, gwaÅ‚townie zatrzymaÅ‚y siÄ™ wagony. Dzierżymirski o maÅ‚o nie upadÅ‚, straciwszy na razie równowagÄ™, i pociÄ…gnÄ…Å‚ za sobÄ… rÄ…czkÄ™ żony, Å›ciskajÄ…cÄ… jego dÅ‚oÅ„ lewÄ… - prawa zaÅ› oparÅ‚ siÄ™ silnie o ramÄ™ okna. - Ach!.. ach!.. - z trwogÄ…, wyrwaÅ‚o siÄ™ z ust mÅ‚odej kobiety, i otworzyÅ‚a szeroko oczy, zdziwiona. Szybko Roman pochyliÅ‚ siÄ™ ku niej i przemówiÅ‚ miÄ™kko: - Przepraszam ciÄ™, kochanie, przestraszyÅ‚aÅ› siÄ™, prawda?.. Ale to wina nie moja - wagony szarpnęły tak silnie... - To ty... Romanie!.. - szepnęła kobieta i zarzuciwszy w Å›lad za tem, z niewysÅ‚owionym wdziÄ™kiem, obie rÄ™ce na szyjÄ™ mężczyzny, przytuliÅ‚a siÄ™ doÅ„ czule, skÅ‚adajÄ…c równoczeÅ›nie pocaÅ‚unek na piÄ™knem czole. - WysiÄ…dziemy, zÅ‚otko, już Wenecya! - rzekÅ‚ Roman, wysuwajÄ…c siÄ™ delikatnie z objęć mÅ‚odej żony uniósÅ‚szy jÄ… w ramionach, postawiÅ‚ na równe nogi. - Nareszcie!... - wykrzyknęła Ola radoÅ›nie, oprzytomniawszy caÅ‚kiem na widok jaÅ›niejÄ…cego dworca. - We-ne-cya! - zabrzmiaÅ‚o donoÅ›nie pod samem oknem wagonu, gdzie ukazaÅ‚a siÄ™ kÄ™dzierzawa gÅ‚owa i Å›miejÄ…ca twarz konduktora. - Statione Ve-ne-tia!.. - przeciÄ…gle, Å›piewnie odpowiedziaÅ‚ gÅ‚osowi pierwszego konduktora okrzyk drugi, dalszy, i zginÄ…Å‚. PociÄ…g, którym jechali Dzierżymirscy, zatrzymujac siÄ™ tylko kilka minut, jechal dalej wprost do Medyolanu - należaÅ‚o siÄ™ Å›pieszyć... Roman pobiegÅ‚ do przeciwlegÅ‚ego okna, otworzyÅ‚ gwaÅ‚townie drzwiczki od wagonu, i poczÄ…Å‚ woÅ‚ać donoÅ›nie: - Facchino!.. facchino!.. *) [*) Po wÅ‚osku tragarz.] Za mężem zrÄ™cznie wyskoczyÅ‚a z wagonu Ola Dzierżymirska. Niebawem zjawiÅ‚ siÄ™ pożądany tragarz i ruszono z bagażem do dworca. Tu obstÄ…piono przyjezdnych. CaÅ‚y rój przeróżnych figur haÅ‚aÅ›liwie ofiarowywać im poczÄ…Å‚ swoje usÅ‚ugi, rzÄ…d zaÅ› sÅ‚użby hotelowej, w galonach, z ożywieniem i gestykulacyÄ… namawiaÅ‚ ich każdy z osobna do siebie. Gadatliwość WÅ‚ochów oszoÅ‚omiÅ‚a na razie Dzierżymirskich. Po chwili dopiero Roman, znajÄ…cy kilka wÅ‚oskich wyrazów, zdoÅ‚aÅ‚ siÄ™ porozumieć i wybrawszy hotel, kazaÅ‚ siÄ™ prowadzić do przystani. Niebawem mÅ‚oda para podróżnych sadowiÅ‚a siÄ™ już w wygodnej, na czarno pomalowanej gondoli, obsÅ‚ugiwana z natarczywoÅ›ciÄ… przez różnorodnych oberwaÅ„ców i gapiów, stojÄ…cych w pobliżu. - Pysznie siÄ™ siedzi! - zawyrokowaÅ‚a gÅ‚oÅ›no Ola, wyciÄ…gnÄ…wszy siÄ™ na miÄ™kkiem, czarnÄ… skórÄ… obitem, siedzeniu. Roman usiadÅ‚ przy niej - gondola zakoÅ‚ysaÅ‚a siÄ™ lekko... Powoli odpychano już jÄ… od brzegu, gdy oto z kilkunastu stron naraz wyciÄ…gnęły siÄ™ ku majÄ…cym odjeżdżać proszÄ…ce dÅ‚onie z kapeluszami, i chórem zabrzmiaÅ‚a proÅ›ba o datek. "Soldo, soldo!" choć uniżenie, lecz z odcieniem lekkiej jakby groźby, rozlegaÅ‚o siÄ™ dokoÅ‚a ustawicznie powtarzane na wszystkie tony. - A to zÅ‚odzieje!.. - mruknÄ…Å‚ Dzierżymirski; zmuszony jednak wyjąć z kieszeni portmonetkÄ™, rzuciÅ‚ tam i ówdzie z humorem drobne monety. Gondola ruszyÅ‚a już - pÅ‚ynÄ™li... MÅ‚odÄ… kobietÄ™ zabawiÅ‚a ta scena. Perlisty Å›mieszek jej, wesoÅ‚y, rozlegaÅ‚ siÄ™ wokoÅ‚o, gdy oto nagle, jakby czemÅ› zmrożony, ucichÅ‚. I Ola, objÄ…wszy wzrokiem roztaczajÄ…cy siÄ™ przed niÄ… krajobraz, ruchem wdziÄ™cznym przytuliÅ‚a siÄ™ do męża. - Jak tu czarno, Romanie, nieprawdaż? - szepnęła. Dzierżymirski, milczÄ…c, opiekuÅ„czo objÄ…Å‚ ramieniem kibić żony i przycisnÄ…Å‚ jÄ… miÄ™kko do piersi, rozejrzawszy siÄ™ zarazem. RzeczywiÅ›cie, czarno tu byÅ‚o. Wenecya już spaÅ‚a. SkÅ‚Ä™bione chmurami niebo odbijaÅ‚o siÄ™ w mÄ™tnej wodzie kanałów i powlekaÅ‚o je kirem ciemnoÅ›ci, po którym tylko bÅ‚Ä™dnym ognikiem przeÅ›wiecaÅ‚o, wiÅ‚o siÄ™ czerwone Å›wiateÅ‚ko latarni, umieszczonej u spiczastego, zÄ™batego koÅ„ca gondoli. PÅ‚ynÄ™li przez Canale Grande*). [*) Po wÅ‚osku : KanaÅ‚ Wielki.] Jak gdyby Å›niÄ…c o swej dawnej potÄ™dze i chwale, wokoÅ‚o nich zadumane, ciche staÅ‚y wynioÅ›le rzÄ™dem weneckie paÅ‚ace. W żadnem oknie nie paliÅ‚o siÄ™ już Å›wiatÅ‚o, otulaÅ‚o je milczenie zupeÅ‚ne. Gondola, koÅ‚yszÄ…c siÄ™ z lekka, unoszÄ…c co chwila swe przednie i tylne dzioby, pÅ‚ynęła spokojnie, z jednostajnym pluskiem wioseÅ‚ i szmerem rozstÄ™pujÄ…cej siÄ™ pod niÄ… fali. Przytuleni do siebie, dÅ‚uższÄ… chwilÄ™ z ciekawoÅ›ciÄ… patrzyli Dzierżymirscy wokoÅ‚o. Z ustek pierwszej Oli niebawem posypaÅ‚y siÄ™ rozliczne uwagi. - Patrz, patrz, Romanie! - woÅ‚aÅ‚a ona co chwila, wskazujÄ…c z zajÄ™ciem na wznoszÄ…ce siÄ™ zewszÄ…d budowle. Dzierżymirski potakiwaÅ‚ żonie, objaÅ›niaÅ‚, i półgÅ‚osem prowadzona swobodna pomiÄ™dzy jadÄ…cymi rozmowa zbudziÅ‚a milczenie Å›niÄ…ce - rozniosÅ‚a siÄ™ echem wyraźnem po grodzie weneckim, o tej porze tak bardzo cichym. Tymczasem po obu stronach kanaÅ‚u kolejno przesuwaÅ‚y siÄ™, jak w kalejdoskopie, cudne swÄ… archaicznÄ… strukturÄ… paÅ‚ace. A wiÄ™c, najpiÄ™kniejszy może z prywatnych siedzib Wenecyi, wÅ‚asność książąt della Grazia, wychylaÅ‚ siÄ™ z cieni "Palazzo Vendramin-Calergi", z roku 1841 w stylu poczÄ…tkowego odrodzenia; z nim sÄ…siadowaÅ‚ skromny, siÄ™gajÄ…cy XV wieku, paÅ‚ac "Erizzo" - dalej zwracaÅ‚ znów uwagÄ™ inny, z pozÅ‚acanym niegdyÅ› frontem, do dziÅ› dnia zwany "Ca Doro". Opodal bardzo piÄ™kny wznosiÅ‚ siÄ™ majestatycznie dzisiejszy lombard miejski, paÅ‚ac "Corner della Regina", wzniesiony w r. 1724 na tem samem miejscu, gdzie ujrzaÅ‚a Å›wiat królowa Cypru, wenecyanka, Katarzyna Cornaro. Wkrótce, tuż poza dzisiejszÄ… pocztÄ… w Wenecyi, zajmujÄ…cÄ… dawniejszy niemiecki magazyn towarów "Fondaco de Tedeschi", zamajaczyÅ‚ olbrzymi most "Ponte di Rialto", w ksztaÅ‚cie murowanego Å‚uku wzniesiony. WsunÄ…wszy siÄ™ pod jego arkady, gondola Dzierżymirskich cichutko przeÅ›liznęła siÄ™ tamtÄ™dy i skrÄ™ciÅ‚a wkrótce na lewo, w wÄ…zki kanalik, stanowiÄ…cy arteryÄ™ bocznÄ… "Canale Grando". Szeroka taÅ›ma wielkiego kanaÅ‚u znikÅ‚a wkrótce z oczu i jadÄ…ca barka, zagÅ‚Ä™biajÄ…c siÄ™ coraz bardziej w szyjÄ™ wodnej uliczki, wymijać poczęła coraz ciaÅ›niejsze i węższe zauÅ‚ki. Åšciany domów odrapane, ponure, szÅ‚y, zdawaÅ‚o siÄ™, na pÅ‚ynÄ…cych w gondoli, a Å›cieÅ›niajÄ…c siÄ™ coraz bardziej, pragnęły pochÅ‚onąć, gubić jÄ… niejako w swym labiryncie. CiemnoÅ›ci nocne panowaÅ‚y tu jeszcze wiÄ™ksze. Gdzieniegdzie tylko lÅ›niÅ‚a zółtawo mdÅ‚ym Å›wiatÅ‚em latarnia - żywego ducha zaÅ› nigdzie dopatrzeć siÄ™ nie można byÅ‚o. UmilkÅ‚a od paru minut Ola trwożnie przylgnęła główkÄ… do ramienia Romana. - Brr! straszno tu jakoÅ›... - szepnęła. - Nic, kochanie - odparÅ‚ Dzierżymirski, musnÄ…wszy pocaÅ‚unkiem jej wÅ‚osy - zaraz dojeżdżamy. Nieprawdaż, że już blizko? - zwróciÅ‚ siÄ™ do gondoliera Å‚amanem wÅ‚oskiem narzeczem. - Si, signore. - odparÅ‚ żywo zapytany, a nudzÄ…c siÄ™ znać, bo z cudzoziemcem gawÄ™dzić nie mógÅ‚, zanuciÅ‚ półgÅ‚osem jakÄ…Å› smÄ™tnÄ… piosenkÄ™. Ubrany caÅ‚kiem biaÅ‚o, wahadÅ‚owym ruchem przechylajÄ…c siÄ™ bezustannie przy wiosÅ‚owaniu w prawo i lewo, na tle otaczajÄ…cych ciemnoÅ›ci, czyniÅ‚ on wrażenie fantastycznego zjawiska, gÅ‚os zaÅ› jego monotonny bÅ‚Ä…kaÅ‚ siÄ™ po kÄ…tach i odbijaÅ‚ dziwnem echem o mury, oraz zakratowane okna w swym Å›nie zaklÄ™tych jakby domów. Roman milczaÅ‚. UjmujÄ…c dÅ‚oÅ„ i tulÄ…c miÄ™kko w objÄ™ciu OlÄ™, wsÅ‚uchiwaÅ‚ siÄ™ w ten Å›piew jednostajny, mrukliwy, i dziwnego doznawaÅ‚ wrażenia. ZdawaÅ‚o mu siÄ™ mianowicie, że on nie do cywilizowanego, dzisiejszego, ale jakiegoÅ› zbójeckiego z zamierzchÅ‚ej przeszÅ‚oÅ›ci dojeżdża grodu; że ucieka, kryje siÄ™ tu ze swym porwanym, czy też skradzionym Å‚upem... Oto z ciemnych zauÅ‚ków i kÄ…tów Å›piÄ…cej Wenecyi wysuwajÄ… siÄ™ po prostu jakby wyraźne jakieÅ› cienie, mary, czy odbicie dawnych zbrodni, mordu i gwaÅ‚tów, tak licznych w historyi krwawej tego dziwnego miasta... - A òel! *) - rozlegÅ‚ siÄ™ nagle tuż za Dzierżymirskim krzykliwy gÅ‚os gondoliera, i łódź jednoczeÅ›nie zboczyÅ‚a w zauÅ‚ek ciemny. [*) Uwaga!] - Sia-stali! *) - przeciÄ…gle odpowiedziaÅ‚ ktoÅ› z innej gondoli. [*) Na prawo!] Roman i Ola spojrzeli ciekawie. W nadpÅ‚ywajÄ…cej weneckiej barce siedziaÅ‚ mężczyzna czarno ubrany, w biaÅ‚ym kapeluszu, brunet, o ponurem wejrzeniu. Gondola, otarÅ‚szy siÄ™ prawie o napotkanÄ… łódkÄ™, przeÅ›liznęła siÄ™ cicho - znowu byli sami. - Patrz, tam siÄ™ Å›wieci, co siÄ™ staÅ‚o?... - rzekÅ‚a półgÅ‚osem Ola, krÄ™cÄ…c główkÄ… i wskazujÄ…c piÄ™tro jednego z domów. Roman spojrzaÅ‚. - A, rzeczywiÅ›cie - odparÅ‚ - przecież choć jeden jakiÅ› znak życia... Na brudnÄ… wodÄ™ kanaÅ‚u, porysowanÄ… Å›cianÄ™ i koÅ‚yszÄ…cy siÄ™ kadÅ‚ub pustej gondoli, przywiÄ…zanej u stopni marmurowych wielkich kutych drzwi, kÅ‚adÅ‚o siÄ™ cieniem przyćmione czerwonawe Å›wiatÅ‚o, idÄ…ce z okna oÅ›wietlonej komnaty. JednoczeÅ›nie pÅ‚ynęły melodyjne, ciche akordy fortepianu, wydobywane znać miÄ™kka kobiecÄ… rÄ…czkÄ…. WtórowaÅ‚ im nieÅ›miaÅ‚y brzÄ™k mandoliny. RozpÅ‚ywajÄ…c siÄ™ powoli, w milczeniu, muzyczne tony Å‚Ä…czyÅ‚y siÄ™ zgodnie co parÄ™ minut ze Å›piewem, mÄ™skim, silnym tenorem, i szÅ‚y ponad dachy, kanaÅ‚y, leciaÅ‚y daleko, drżące... Poruszony muzykÄ… i Å›piewem, Dzierżymirski silniej przycisnÄ…Å‚ do siebie OlÄ™. WsÅ‚uchani w melodyÄ™ miÅ‚osnej pieÅ›ni poÅ‚udnia, zbliżyli siÄ™ oni instynktownie, a twarze ich, parte ku sobie, pochyliÅ‚y siÄ™. PocaÅ‚unek gorÄ…cy zÅ‚Ä…czyÅ‚ usta mężczyzny i kobiety; nie odrywajÄ…c warg, w dreszczu wzajemnej rozkoszy, wÅ›ród deszczu spadajÄ…cych, jak drobne krople rosy, dźwiÄ™ków - przepÅ‚ynÄ™li Dzierżymirscy pod oknami domu. Coraz cichsze fale granej melodyi goniÅ‚y ich, powodziÄ… zalewaÅ‚y jeszcze czas jakiÅ›, aż umilkÅ‚y. Gondola w tej samej wÅ‚aÅ›nie chwili wjechaÅ‚a na kanaÅ‚ Å›-go Marka; plac tejże nazwy, gdzie w caÅ‚ej peÅ‚ni ogniskowaÅ‚o siÄ™ jeszcze życie miasta, zamigotaÅ‚ rzÄ™siÅ›cie w oddali dziesiÄ…tkami niebieskawych i żółtych Å›wiateÅ‚ - przewoźnik oznajmiÅ‚ gÅ‚oÅ›no podróżnym, że sÄ… już na miejscu. - Dojeżdżamy, Oluniu! - poinformowaÅ‚ Roman i z uÅ›miechem wpatrzyÅ‚ siÄ™ namiÄ™tnie i czule w twarz swej towarzyszki. W ciemnoÅ›ciach nawet nocy, widoczny rumieniec objÄ…Å‚ pÅ‚omieniem twarz kobiety, i wzrok w zawstydzeniu spuÅ›ciÅ‚a przed palÄ…cem spojrzeniem mężczyzny, które zapewne swym blaskiem mówiÅ‚o coÅ› nad wyraz Å›miaÅ‚ego. W tej chwili wÅ‚aÅ›nie przedni dziób gondoli stuknÄ…Å‚ o marmurowe stopnie hotelowego balkonu, a w parÄ™ minut później Roman i Ola znajdowali siÄ™ już w obszernym, o marmurowych Å›cianach i posadzce pokoju, rozbrzmiewajÄ…cym w ciszy stÅ‚umionem, gÅ‚uchem brzÄ™czeniem mustyków. Odprawiwszy natarczywego sÅ‚ugÄ™, proponujÄ…cego im przysÅ‚ać natychmiast przewodnika, w celu obejrzenia powierzchownego na przechadzce placu San Marco, bazyliki i paÅ‚acu Dożów -Dzierżymirscy wkrótce pozostali zupeÅ‚nie sami..... W Wenecyi wszÄ™dzie pogasÅ‚y już Å›wiatÅ‚a. Noc zupeÅ‚na, czarna, zawisÅ‚a chwilowo nad grodem. Nie trwaÅ‚o to jednak dÅ‚ugo; stopniowo chmury na niebie rozstÄ™pować siÄ™ poczęły i rÄ…bek księżyca nieÅ›miaÅ‚o wychyliÅ‚ siÄ™ z poza nich. ZamigotaÅ‚ na wieżycach koÅ›cioÅ‚a Å›-go Marka, zÅ‚otawym brÄ…zie czterech rumaków, królujÄ…cych na szczycie tej katedry - musnÄ…Å‚ swym blaskiem Å›ciany paÅ‚acu Dożów, a przeszedÅ‚szy siÄ™ po jego galeryach ponurych, zajrzaÅ‚ w zakratowane okna wiszÄ…cego mostu, Å‚Ä…czÄ…cego paÅ‚ac z dawnem wiÄ™zieniem, a znanego powszechnie pod nazwÄ… "Mostu WestchnieÅ„". Wyjrzawszy zaÅ› już odważniej nieco, trÄ…ciÅ‚ srebrzysty lÅ›niÄ…cÄ… taflÄ™ laguny, zadrgaÅ‚ sieciÄ… Å›wiatÅ‚a na powierzchni wód, a niebieskawÄ… Å›cieżynÄ… dotknÄ…wszy siÄ™ ich pieszczotliwie, otworzyÅ‚ nagle perspektywÄ™ dalekÄ…, hen! aż ku Lido-na morze... W niezamÄ…conej niczem ciszy, starożytne zegary licznych koÅ›cielnych i klasztornych wieżycach wybijać poczęły rytmicznie którÄ…Å› godzinÄ™. Jedne z nich brzmiaÅ‚y basem, inne kwiliÅ‚y wiolinem, lub brzÄ™czaÅ‚y melodyjnie, Å‚Ä…czÄ…c w sobie te dwa melodyjne klucze, a bijÄ…c w ten sposób, zdawaÅ‚y siÄ™ mierzyć w milczeniu chwile czyjegoÅ› może szczęścia... Niedyskretne, ciekawe, promienie księżyca zaszkliÅ‚y siÄ™ jasnem Å›wiatÅ‚em na taflach szyb hotelowych, dawnego paÅ‚acu Dandolo. ZatrzymaÅ‚y zda siÄ™ dÅ‚użej przy jednem oknie i pomknęły znowu obojÄ™tne w dal... A posÄ…gowo uÅ›miechniÄ™te, wiecznie tak samo szerokie oblicze księżyca nie zmieniÅ‚o wcale wyrazu. Bo cóż go zaiste, obchodzić mogÅ‚o tych dwoje ludzi, którzy przybyli aż tutaj po uÅ‚udÄ™ rozkoszy? Cóż znaczyÅ‚y dlaÅ„ dwa serca, zrywajÄ…ce wspólnie kwiat miÅ‚oÅ›ci i zapomnienia? On, filozof, wszak w swem życiu prawiecznem widziaÅ‚ podobnych zdarzeÅ„ aż nadto wiele; on znaÅ‚ nicość tych chwil, umiaÅ‚ na pamięć kochanków zaklÄ™cia i ich nieraz sÅ‚omiane zapaÅ‚y, gasnÄ…ce za życia podmuchem - pod rzeczywistoÅ›ci bezlitosnÄ… rÄ™kÄ…. WiedziaÅ‚ również, że zapaÅ‚y te same, odegrzane czÄ™stokroć i ożyÅ‚e, kiedyÅ›, w przyszÅ‚oÅ›ci, obosiecznem ciÄ™ciem ranić może bÄ™dÄ… tych samych ludzi, skierowane do jednostek innych, zarówno Å‚aknÄ…cych uczucia i użycia... Powiewna chmurka pieszczotliwie przytuliÅ‚a siÄ™ do twarzy księżyca i przesÅ‚oniÅ‚a go leciutko, kaskada zaÅ› miesiÄ™cznych promieni, zbladÅ‚szy, niepewnym, migotliwym blaskiem zalaÅ‚a uÅ›pionÄ… WenecyÄ™. W tej samej chwili dwie jakieÅ› postacie, zbliżone do siebie, zamajaczyÅ‚y poza taflÄ… jednego z okien hotelowych, i dwie gÅ‚owy, dotykajÄ…c siÄ™ wzajemnie, zapatrzyÅ‚y siÄ™ we wdziÄ™czny krajobraz laguny i morza, zamglonych chwilowo półświatÅ‚em, oraz cieniami księżyca. I postawszy tak dÅ‚ugÄ… chwilÄ™, jakby rozmarzone, znikÅ‚y niebawem, splecione w uÅ›cisku, niezdolne napawać siÄ™ dÅ‚ugo poza sobÄ… niczem, nawet piÄ™knem przyrody... W Å›lad prawie zatem nastaÅ‚a ciemność nieprzejrzana i zapanowaÅ‚a nad miastem pamiÄ…tek. --------- Zadumany i jakby tÄ™skny tuliÅ‚ siÄ™ zmierzch szary do Å›cian kamienic wielkiego miasta, do witryn wspaniaÅ‚ych sklepów jego, peÅ‚zaÅ‚ u podnóży pomników, Å›cieraÅ‚ kontury gmachów koÅ›ciołów - wszystko dokoÅ‚a pogrążaÅ‚ w mroki i cienie. W wykwintnie umeblowanem swem pomieszkaniu siedziaÅ‚a na fotelu Melania, marszaÅ‚kowa Warnicka, rodzona siostra ojca dzisiejszej Oli Dzierżymirskiej, a dotychczasowa od dzieciÅ„stwa prawie opiekunka tej ostatniej. Przez otwarte okno, Å‚Ä…cznie z echami wielkomiejskiego gwaru, wciskaÅ‚ siÄ™ tutaj wolno zmrok, a Å›ciemniajÄ…c siÄ™ stopniowo coraz bardziej, pocieszajÄ…co jakby wygÅ‚adzać siÄ™ staraÅ‚ zmarszczone wysokie czoÅ‚o wiekowej już matrony, Å‚agodnie muskaÅ‚ jej siwe wÅ‚osy, i zaglÄ…dajÄ…c jednoczeÅ›nie nieÅ›miaÅ‚o w oczy rozumne, wyraźnie zdawaÅ‚ siÄ™ współczuć smutnemu jej zamyÅ›leniu. Na maÅ‚ym stoliku przed marszaÅ‚kowÄ… leżaÅ‚ otwarty telegram. OpiewaÅ‚ on zaÅ› lakonicznie: "Przewidzenia sÅ‚uszne. Ola już po Å›lubie z Dzierżymirskim. Przyjeżdżam. ÅadyżyÅ„ski." Już może pół godziny po przeczytaniu powyższej wiadomoÅ›ci, nieruchomo w swym fotelu siedziaÅ‚a pani Melania. Od trzech dni - to jest od czasu gdy Ola zniknęła z domu swej ciotki, by wiÄ™cej nie wrócić - marszaÅ‚kowa Warnicka z niepokoju postarzaÅ‚a siÄ™ byÅ‚a o lat co najmniej kilkanaÅ›cie. PoczÄ…tkowo nie mogÅ‚a zrozumieć postÄ™pku swej siostrzenicy; tak dobrze byÅ‚o jej u niej, może zatem powróci ona lada chwila - niewÄ…tpliwie. MusiaÅ‚a wyjechać z miasta na parÄ™ godzin, znaglona interesem ważnym... mówiÅ‚a sobie, perswadowaÅ‚a staruszka. Nazajutrz jednak wieczorem, gdy żadnej o Oli nie byÅ‚o wieÅ›ci, obawa kochajÄ…cej dziewczÄ™ ciotki wzrosÅ‚a o niÄ… do tego stopnia, iż myÅ›laÅ‚a, że zwaryuje. Dom caÅ‚y byÅ‚ przerażony, latano, szukano rozpaczliwie nieobecnej po mieÅ›cie, na chybiÅ‚ trafiÅ‚ - wszÄ™dzie, oczekujÄ…c zarazem z trwogÄ… wiszÄ…cej zda siÄ™ w powietrzu katastrofy - wiadomoÅ›ci jakiej strasznej, o nieszczęściu, lub nawet o Å›mierci. ZbawcÄ… peÅ‚nej niepokoju marszaÅ‚kowej okazaÅ‚ siÄ™ wówczas Emil ÅadyżyÅ„ski, przyjaciel caÅ‚ego domu Gowartowskich, stary kawaler, sprytny wyga wielkomiejski, a poza tem czÅ‚owiek rozumny i bystry bardzo. Zebrawszy naprÄ™dce wskazówek tu i ówdzie, wpadÅ‚ od razu na trop wÅ‚aÅ›ciwy. DomysÅ‚y jego byÅ‚y trafne. - A ja powiadam pani marszaÅ‚kowej, że panna Ola używa już miodowych miesiÄ™cy! MÅ‚odość nie żartuje, gdy kocha... byÅ‚y to ostatnie sÅ‚owa jego i sprawdziÅ‚y siÄ™, niestety... Przez samego ojca panny, Januarego Gowartowskiego, pogardliwie odrzucony konkurent, inaczej poradziÅ‚ sobie. MarszaÅ‚kowa w zadumie westchnęła cicho, ciężkie bowiem, zaiste, czekaÅ‚y jÄ… niebawem przejÅ›cia. Brat jej, January, którego, o niczem jeszcze nie wiedzÄ…c, powiadomiÅ‚a, wzywajÄ…c go, natychmiast po znikniÄ™ciu Oli, lada oto chwila nadjedzie... Cóż ona, na Boga, powie ubóstwiajÄ…cemu córkÄ™ ojcu, jak siÄ™ potrafi wytÅ‚umaczyć przed nim ze wszystkiego? Wszak to na jej opiece pozostawiÅ‚ on byÅ‚, wyjeżdżajÄ…c, jedyne swe dzieciÄ™... Lecz czyż mogÅ‚a przewidzieć podobne rozwiÄ…zanie sprawy? Przenigdy!... I marszaÅ‚kowa Warnicka niżej jeszcze pochyliÅ‚a na piersi gÅ‚owÄ™ swÄ… siwÄ…, a czoÅ‚o jej pooraÅ‚y zmarszczki, znaczÄ…c jakby Å›lad mÄ™czÄ…cych Å›cigajÄ…cych siÄ™ myÅ›li. - A jÄ…, OlÄ™, to dzieciÄ™, które wespół z bratem i ona kochaÅ‚a caÅ‚Ä… siÅ‚Ä… swej duszy, czyż tak znów dalece winić można byÅ‚o?... Zapewne... Nie porzuca siÄ™ od razu wszystkiego, nie ucieka chyÅ‚kiem, choćby nawet w ramiona ukochanego mężczyzny, gdy sprzeciwia siÄ™ temu wola rodzica, gdy... Pani Melania przetarÅ‚a czoÅ‚o pomarszczonÄ… dÅ‚oniÄ…. "MÅ‚odość nie żartuje, gdy kocha!" zabrzmiaÅ‚y jej w uszach sÅ‚owa Emila ÅadyżyÅ„skiego. MiaÅ‚ sÅ‚uszność... I nagle, z poczÄ…tku nieokreÅ›lone, później coraz gÅ‚oÅ›niejsze, Å›mielsze, zakieÅ‚kowaÅ‚y w duszy staruszki wyrzuty sumienia. Bo czyż doprawdy, Ola nieszczęśliwa tak bardzo byÅ‚a winna?... MiÅ‚ość oszoÅ‚omiÅ‚a jÄ…, porwaÅ‚a, a reszty niewÄ…tpliwie dokonaÅ‚o wychowanie mÅ‚odej panny, kapryÅ›nej pieszczotki ojca, ulubienicy również jej, marszaÅ‚kowej, zawsze dlaÅ„ pobÅ‚ażliwej i sÅ‚abej. I pani Melania znów zadawaÅ‚a sobie dalej w myÅ›li pytania... - Czy Ola posiadaÅ‚a w duszy swej to, coby jÄ… od popeÅ‚nionego kroku wstrzymać mogÅ‚o? Czy wpajano w niÄ… te zasady mÅ‚odych, takie na przykÅ‚ad, jakiemi jÄ… karmiono lat temu wiele, w których pokolenie jej podobnych wyrosÅ‚o?... MarszaÅ‚kowa w zadumie spuÅ›ciÅ‚a nisko gÅ‚owÄ™. - Nie, nie! - odpowiadaÅ‚o coÅ› skrycie na dnie jej duszy. Ola zasad takich nie miaÅ‚a, a z czyjejże to byÅ‚o winy? Najprzód, naturalnie, ojca, Januarego, lecz nastÄ™pnie i jej przecie, zastÄ™pujÄ…cÄ… Oli odeszÅ‚Ä… z tej ziemi matkÄ™. I z szarÄ… godzinÄ…, coraz bardziej rozgaszczajÄ… siÄ™ po buduarze - z mrokiem, peÅ‚nym cichej melancholii lipcowego wieczora, wkradajÄ…ce siÄ™ do duszy marszaÅ‚kowej wyrzuty potężniaÅ‚y, rosÅ‚y... Samokrytyka zaÅ› wÅ‚asnego postÄ™powania zgryźliwie szarpać poczęła jej mózg, coraz to nowemi pytaniami jÄ… zasypujÄ…c: - Czy staraÅ‚aÅ› siÄ™ wniknąć do duszy mÅ‚odego dziewczÄ™cia, a potem, zbadawszy jÄ…, formować i uksztaÅ‚cać? - mówiÅ‚a ona. - Czy wtedy - pytaÅ‚a dalej - gdy po niewinnem dzieciÅ„stwie i mÅ‚odocianych leciech po raz pierwszy wstÄ…piÅ‚a Ola, już jako dorosÅ‚a panna, na Å›liskÄ… arenÄ™ salonów i Å›wiatowego życia, daÅ‚aÅ› ty jej, prócz wskazówek powierzchownych, banalnych, jakie przestrogi inne, gÅ‚Ä™bszej, poważniejszej natury?... A później - gdy rozbawiona, rozmarzona zabawÄ…, flirtami i taÅ„cem, z pobudzonymi zmysÅ‚ami i wyobraźniÄ…, wracaÅ‚a ona do domu z towarzyskich balów i zebraÅ„ - czy zastanowiliÅ›cie siÄ™ wy kiedyÅ›, ty i brat twój, January nad tem, co przechodziÅ‚o tam przez owÄ… mÅ‚odÄ… główkÄ™, co zapalaÅ‚o wyobraźniÄ™ jej i w bezsennych nocach może marzeniem uÅ‚udnem na skrzydÅ‚ach niezdrowych fantazyj nie pozwalaÅ‚o zamknąć źrenic do snu cichego?... UczyniliÅ›cie wy to wszystko? ZastÄ…piliÅ›cież dziewczÄ™ciu temu matkÄ™, wykonywujÄ…c wspólnie ten naÅ‚ożony na was obowiÄ…zek, z tÄ… koniecznÄ… drobiazgowoÅ›ciÄ…, z którÄ… w istocie czÄ™stokroć nie rachujÄ… siÄ™ rodzicielki same?... Oblicze zadumanej marszaÅ‚kowej wyrażaÅ‚o teraz ciche cierpienie, żal jakby i skruchÄ™, w tym bowiem wewnÄ™trznym, milczÄ…cym rachunku sumienia coraz cięższe odczuwaÅ‚a winy po swojej i brata stronie. A raz poruszone sumienie znów pytaÅ‚o dalej nielitoÅ›ciwie: - Czy pochwyciÅ‚aÅ› ty również te chwile, gdy do krysztalnej mÅ‚odej dotÄ…d jeszcze duszy zapukaÅ‚a miÅ‚ość, wkradÅ‚a siÄ™ tam, i rozkwitÅ‚a bujnie? CzuwaÅ‚ażeÅ› razem z ojcem Oli nad sercem swej pieszczotki? Rozumnem sÅ‚owem, uwagÄ… gÅ‚Ä™bokÄ…, ksztaÅ‚ciliÅ›cież je? hodowali, strzegÄ…c to serce, niby kwiat cieplarniany, od temperatury niezdrowej? MyÅ›leliÅ›cież wy o tem, iż tam, zamiast skromnego, piÄ™knego pÄ…czka, o barwie Å‚agodnej, może wzrość ukrycie i bezksztaÅ‚tnÄ… zajaÅ›nieć purpurÄ… kwiat namiÄ™tnoÅ›ci cichy, wszystko dokoÅ‚a duszÄ…cy swÄ… woniÄ…?.. Czy uczyniliÅ›cie wy to wszystko? - powtórnie, jako konkluzya wÄ…tpliwoÅ›ci wszelkich, szarpnęło pytanie ostatnie duszÄ… marszaÅ‚kowej. PrzygnÄ™biona oparÅ‚a znużonÄ… gÅ‚owÄ™ o poduszkÄ™ staroÅ›wieckiego mebla. Odpowiedzieć nie mogÅ‚a obronÄ… na zarzuty, powstaÅ‚e w jej myÅ›lach za podszeptem sumienia - milczaÅ‚a zatem. - Nie! - szyderczo odpowiedziaÅ‚ z kolei rozum!... WypieÅ›ciliÅ›cie tylko ulubione swe dziecko, nie odmawialiÅ›cie mu niczego - osypywaliÅ›cie wszystkiem, czego zapragnęło, znoszÄ…c nawet kaprysy, zachcianki i urojenia; ustÄ™pujÄ…c woli, którÄ… rozumnie powinniÅ›cie byli ksztaÅ‚cić; sÅ‚uchajÄ…c - a nie rozkazujÄ…c! - O, wy! wychowawcy mÅ‚odego pokolenia, jakże daleko jesteÅ›cie od powinnoÅ›ci swoich!.. zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ w koÅ„cu rozum z goryczÄ…. MarszaÅ‚kowa Warnicka, nie ruszajÄ…c siÄ™ z miejsca, przymknęła powieki, chwilÄ™ dÅ‚uższÄ… w jednej i tej samej zostawszy pozycyi, wreszcie wstaÅ‚a ociężale z miejsca swego i powoli zbliżyÅ‚a siÄ™ ku oknu. Zapalono już latarnie w mieÅ›cie. Po szerokich - trotuarach pierwszorzÄ™dnej ulicy snuÅ‚y siÄ™ tÅ‚umy. Pani Melania wpatrzyÅ‚a siÄ™ w nie, a w jej myÅ›lach jednoczeÅ›nie szumiaÅ‚o: - Uderz siÄ™ w piersi!... Mea culpa, mea culpa! - boÅ› winna, bardzo winna! ZamigotaÅ‚, zabÅ‚ysÅ‚ snopem promieni i iskier miÅ‚oÅ›ci pÅ‚omyk, i dziewczyna wyciÄ…gnęła ku niemu pragnÄ…ce ramiona, jak łódź bez steru na morzu rozhukanem - dziewczyna, którÄ… wychowaÅ‚aÅ› - zdeptawszy uczucia drogich sobie osób, nie oglÄ…dajÄ…c siÄ™ nawet za ich bÅ‚ogosÅ‚awieÅ„stwem! - Zbieracie, coÅ›cie zasiali! - gÅ‚os jakiÅ› w uszach marszaÅ‚kowej rozbrzmiewaÅ‚ i rósÅ‚, peÅ‚en potÄ™gi. Nagle staruszka cofnęła siÄ™ wstecz caÅ‚em ciaÅ‚em i drgnęła nerwowo. W ciszy apartamentów rozlegÅ‚ siÄ™ w tej chwili pokilkakroć silnie dzwonek. To byÅ‚ January Gowartowski. MarszaÅ‚kowa przeczuciem już zgadywaÅ‚a przybycie brata, a przetarÅ‚szy czoÅ‚o rÄ™kÄ…, z gÅ‚Ä™bokiem westchnieniem odstÄ…piÅ‚a od okna. W sÄ…siednim salonie, na odgÅ‚os dzwonka, zapalaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie maÅ‚y lokajczyk Å›wiatÅ‚o, w przedpokoju rozbieraÅ‚ siÄ™ ktoÅ› i rozmawiaÅ‚ ze sÅ‚użącym. Pani Melania, wsÅ‚uchawszy siÄ™ pilnie, poznaÅ‚a gÅ‚os brata. WysiÅ‚kiem woli rozpogodziwszy, jak umiaÅ‚a, oblicze, przestÄ…piÅ‚a próg buduaru, i weszÅ‚a powolnym krokiem do salonu. W tej samej chwili we drzwiach ukazaÅ‚ siÄ™ przybyÅ‚y. ByÅ‚ to mężczyzna, lat koÅ‚o sześćdziesiÄ™ciu może, chudy, wysoki, i pomimo wieku, trzymajÄ…cy siÄ™ jeszcze bardzo prosto, oraz gibki, jak trzcina, o wyglÄ…dzie i ukÅ‚adzie delikatnym, zrÄ™cznym i dystyngowanym. Twarz January Gowartowski miaÅ‚ wygolonÄ… starannie, gÅ‚owÄ™ piÄ™knÄ…, z przyprószonym nieco wÅ‚osem, a wÄ…s sumiasty, biaÅ‚y, okalaÅ‚ mu wargi, wygiÄ™te nieco dumnie - oblicze zaÅ› jego, nacechowane jakby wyrazem wyniosÅ‚oÅ›ci, nerwowe, zmienne, znamionowaÅ‚o czÅ‚owieka, na. pierwszy rzut oka, nader wrażliwego i uczuciowego może nad miarÄ™. Ujrzawszy siostrÄ™, podbiegÅ‚ ku niej szybko i zÅ‚ożyÅ‚ w milczeniu na jej rÄ™ce peÅ‚en uszanowania pocaÅ‚unek. Przytem spojrzenie Gowartowskiego spoczęło na jej twarzy pytajÄ…co, i dopiero po przelotnej chwili oczekiwania jakby, widzÄ…c marszaÅ‚kowÄ… nieco zmieszanÄ…, odezwaÅ‚ siÄ™ pierwszy: - OdebraÅ‚em telegram twój, pani siostro, niepokój przygnaÅ‚ miÄ™ tu natychmiast... Ola wyjechaÅ‚a podobno, gdzie? po co? na co?.. Czy tylko jej co zÅ‚ego siÄ™ nie staÅ‚o? może ona chora, groźnie, broÅ„ Boże?.. Powiedz, Melanio, szczerÄ… prawdÄ™, mów prÄ™dzej, bo wytrzymać z niepokoju nie mogÄ™!.. - drżąco wymówiÅ‚ pan January sÅ‚owa ostatnie, z akcentem proÅ›by, gÅ‚osem peÅ‚nym obawy, i z troskÄ… na wyrazistej twarzy czekaÅ‚ na odpowiedź. Tymczasem zmieszanie marszaÅ‚kowej rosÅ‚o. UnikajÄ…c spojrzenia brata, rzekÅ‚a: - Ależ uspokój siÄ™, mój drogi, cóż znowu?.. Upewniam ciÄ™, iż Ola najzdrowsza siÄ™ czuje i że zgoÅ‚a nic zÅ‚ego jej nie grozi... Twarz Gowartowskiego natychmiast rozpogodziÅ‚a siÄ™ i westchnienie ulgi podniosÅ‚o pierÅ› jego, odczuÅ‚ bowiem szczerość w sÅ‚owach siostry. Rzuciwszy opodal kapelusz i podróżna torebkÄ™, usiadÅ‚ wygodnie na fotelu i spokojnym już zupeÅ‚nie gÅ‚osem zapytaÅ‚: - No, wiÄ™c cóż, na Boga, staÅ‚o siÄ™ z OlÄ…? wyjechaÅ‚a - dokÄ…d?... - ZmÄ™czonym pewnie jesteÅ› i gÅ‚odnym - przerwaÅ‚a bratu Melania - może kazać dać ci herbaty, przekÄ…ski?... - i mówiÄ…c to, przycisnęła guzik elektrycznego dzwonka. - Ależ, ma chère, - żachnÄ…Å‚ siÄ™ trochÄ™ niecierpliwie Gowartowski - to wszystko zrobimy później, po cóż te ze mnÄ… ceremonie; co ci siÄ™ dzisiaj staÅ‚o, taka nienaturalna jakaÅ› jesteÅ›? - zatrzymaÅ‚ siÄ™ pan January i spojrzaÅ‚ siostrze badawczo w oczy. - Nakarmisz mnie potem - dorzuciÅ‚ po chwili, z uÅ›miechem - lecz opowiedz mi najprzód, co siÄ™ tutaj staÅ‚o?... MarszaÅ‚kowa i na to nic zupeÅ‚nie nie odpowiedziaÅ‚a, bo w tej wÅ‚aÅ›nie chwili na progu salonu ukazaÅ‚ siÄ™ przywoÅ‚any lokaj. Wszystko, co dotÄ…d czyniÅ‚a, miaÅ‚o za cel zyskać tylko na czasie, po prostu bowiem nie wiedziaÅ‚a, w jaki sposób podać bratu smutnÄ… i wstrzÄ…sajÄ…cÄ… odpowiedź i w jakiej uczynić to formie. ZwróciÅ‚a siÄ™ do sÅ‚użącego. - Zapal lampÄ™ w buduarze, a gdyby kto tam przyszedÅ‚, to powiedz, żem cierpiÄ…ca, i nie przyjmujÄ™... - Wszak prawda - z kolei pytajÄ…co na pozór skierowaÅ‚a siÄ™ do brata - i ty zapewne nie masz dziÅ› ochoty widzieć goÅ›ci?... Za caÅ‚Ä… odpowiedź Gowartowski wzruszyÅ‚ z lekka ramionami, jednoczeÅ›nie jednak z pod oka kilkakrotnie spojrzaÅ‚ na siostrÄ™, a z twarzy jego pierzchÅ‚a pogoda. CoÅ› poza kulisami dziaÅ‚o siÄ™ w tym domu niedobrego, czul to pan January nerwami, wiÄ™c czoÅ‚o zasÄ™piÅ‚o mu siÄ™ i brwi przelotnie zmarszczyÅ‚y. PowstaÅ‚ gorÄ…czkowo z siedzenia, nieobecny myÅ›lÄ…, szukajÄ…cy zagadki, nie rozumiejÄ…c słów siostry, znajdujÄ…cej siÄ™ już w oÅ›wietlonym buduarze i mówiÄ…cej coÅ› do niego. - Co mówisz? nie sÅ‚yszÄ™... - rzuciÅ‚ po chwili. - Może tu przejdziesz, bÄ™dzie nam wygodniej rozmawiać... - powtórzyÅ‚a gÅ‚oÅ›niej tym razem marszaÅ‚kowa. Gowartowski posÅ‚usznie podszedÅ‚ ku drzwiom i przestÄ…piÅ‚ próg buduaru. Zamknij drzwi za sobÄ…, mój kochany, i siadaj, proszÄ™ ciÄ™! - bezdźwiÄ™cznym gÅ‚osem odezwaÅ‚a siÄ™ pani Melania, sama zaÅ› skierowaÅ‚a siÄ™, by przymknąć drzwi do pokoju jeszcze jedne. Pan January tymczasem usiadÅ‚ i ze wzrastajÄ…cym coraz bardziej niepokojem Å›ledziÅ‚ ruchy swej siostry. Teraz byÅ‚ już pewnym, że czeka go coÅ› niezwykÅ‚ego, i zÅ‚ego, tak bowiem ostrożnej i dziwnie postÄ™pujÄ…cej siostry dawno już nie oglÄ…daÅ‚. MarszaÅ‚kowa zbliżaÅ‚a siÄ™ wÅ‚aÅ›nie ku niemu, a usadowiwszy siÄ™ obok, na kanapie, ujęła w obie dÅ‚onie rÄ™ce brata. PostanowiÅ‚a w myÅ›li zaraz od razu przeciąć drażniÄ…ce pÄ™ta wstÄ™pnej rozmowy, rzekÅ‚a zatem Å‚agodnie i serdecznie, wpatrzywszy siÄ™ rozumnemi i dobremi oczami w twarz brata. - Przyrzeknij mi przede wszystkiem, mój drogi, że nie zanadto zmartwisz siÄ™ tem, co ci powiem, i zniesiesz wiadomość bardzo smutnÄ…, co ci zakomunikować muszÄ™ - prawdziwie po mÄ™sku... - Ależ dobrze, dobrze, moja kochana... Lecz powiedz-że mi nareszcie, o co chodzi, bo siedzÄ™, jak na rozżarzonych wÄ™glach, i po gÅ‚owie latajÄ… mi wprost niemożliwe przypuszczenia!.. Mów prÄ™dzej, bÅ‚agam - cóż z OlÄ… siÄ™ staÅ‚o?.. - wybuchnÄ…Å‚ Gowartowski, ostatnie zaÅ› sÅ‚owa jego drgaÅ‚y wymówkÄ… i proÅ›bÄ…. Wyraz współczucia przemknÄ…Å‚ po twarzy matrony siwej, i objÄ…wszy rÄ™kami gÅ‚owÄ™ brata, ucaÅ‚owaÅ‚a jÄ… czule. - Ola... już po Å›lubie... - rzekÅ‚a równoczeÅ›nie szeptem. Gowartowski, jak podrzucony, zerwaÅ‚ siÄ™ z fotelu, i wzrokiem bÅ‚Ä™dnym na marszaÅ‚kowÄ… spojrzaÅ‚. - Kiedy? jak? co? gdzie? - wykrzyknÄ…Å‚ w pierwszej chwili. - To być nie może!... - dorzuciÅ‚ i urwaÅ‚... Wpatrzywszy siÄ™ bowiem uważniej w twarz siostry, poznaÅ‚, iż ona mówi prawdÄ™, po chwili jÄ™knÄ…Å‚ wiÄ™c tylko cicho: - Z kim?... i caÅ‚y, zdawaÅ‚o siÄ™, zawisÅ‚ na ustach pani Melanii... GÅ‚os zadrżaÅ‚ marszaÅ‚kowej, gdy, jak mogÅ‚a najspokojniej, panujÄ…c nad wÅ‚asnem wzruszeniem, odpowiedziaÅ‚a wolno: - Z Romanem Dzierżymirskim... - Z Dzierżymirskim... z tym hoÅ‚yszem... synem tej... tej WÅ‚oszki, Å›piewaczki!... - gÅ‚os zaÅ‚amaÅ‚ siÄ™ panu Januaremu, i schwyciÅ‚ siÄ™ on obiema rÄ™kami za gÅ‚owÄ™. - I bez... bez... - tu gÅ‚os Gowartowskiego przeszedÅ‚ w chrypkÄ™, snać wstrzÄ…sajÄ…ca nowina zatamowaÅ‚a mu dech w piersiach - bez mego... pozwolenia... bÅ‚ogosÅ‚awieÅ„stwa!... - wykrztusiÅ‚; dokoÅ„czyÅ‚ nareszcie, z bólem i gniewem... Twarz przytem znÄ™kanego otrzymanÄ… wiadomoÅ›ciÄ… ojca, dotÄ…d blada bardzo, zakwitÅ‚a nagle ceglastym rumieÅ„cem, nogi zaÅ› widocznie zachwiaÅ‚y siÄ™ pod nim, gdyż ciężko, bezsilnie, upadÅ‚ na pobliski gÅ‚Ä™boki fotel. Powtórnie, z macierzyÅ„skÄ… iÅ›cie troskliwoÅ›ciÄ…, objęła gÅ‚owÄ™ stroskanego brata marszaÅ‚kowa Warnicka, jakby ta czuÅ‚a pieszczota siostrzana ukoić pragnęła, choć chwilowo, cios, przed chwilÄ… sÅ‚owami przez niÄ… zadany. Lecz Gowartowski odtrÄ…ciÅ‚ jÄ… prawie że brutalnie, niepomny niczego, a chwyciwszy w dÅ‚oni rÄ™kÄ™ siostry, przemówiÅ‚ zapalczywie, urywanym gÅ‚osem. - Jak to? I ty, Melanio, pozwoliÅ‚aÅ› na to? ty, na opiece której, niby matki rodzonej, zostawiÅ‚em moje dzieciÄ™? Ty daÅ‚aÅ› zezwolenie, nie zawiadomiwszy mnie o niczem? I pan January ponownie z miejsca swego siÄ™ zerwaÅ‚, i wykrzyknÄ…Å‚ wzburzony: - WiedzÄ…c, że temu mÅ‚okosowi, awanturnikowi odmówiÅ‚em dawniej, naumyÅ›lnie usypialiÅ›cie czujność mojÄ…, by mnie podejść, oszukać, i myÅ›leliÅ›cie może, iż ja to przyjmÄ™ post factum, "tak sobie!" - Ależ zmiÅ‚uj siÄ™, uspokój ! - pospiesznie przerwaÅ‚a marszaÅ‚kowa. - Nic jeszcze nie wiesz dokÅ‚adnie, a już obwiniasz innych na chybiÅ‚-trafiÅ‚. ProszÄ™ ciÄ™, bardzo proszÄ™, cierpliwoÅ›ci trochÄ™, spokoju, aż opowiem ci wszystko, - dodaÅ‚a bÅ‚agalnie. Pan January mimo woli ucichÅ‚ i spojrzaÅ‚ pytajÄ…co na siostrÄ™. - Serce-ż ty moje, posÅ‚uchaj, a nie martw siÄ™ tak okrutnie - drżącym od wzruszenia gÅ‚osem, ze współczuciem, przemówiÅ‚a znowu pani Melania, w nagÅ‚em rozczuleniu zatrÄ…cajÄ…c przytem wyraźnie rodzonym ukraiÅ„skim akcentem, od którego odzwyczaiÅ‚a siÄ™ byÅ‚a swÄ… ciÄ…gÅ‚Ä… bytnoÅ›ciÄ… w mieÅ›cie. - PosÅ‚uchaj, jak siÄ™ rzecz miaÅ‚a - zaczęła marszaÅ‚kowa, i ciÄ…gnęła tak dalej : - Przede wszystkiem, kiedy już tak boleÅ›nie dotknÄ…Å‚eÅ› miÄ™ przypuszczeniem, że byÅ‚am w zmowie przeciwko tobie, wytÅ‚umaczyć siÄ™ winnam... Tak nie byÅ‚o wcale, jak sÄ…dzisz; przeciwnie do ostatniej chwili ja o niczem zgoÅ‚a nie wiedziaÅ‚am... Jak to? - przerwaÅ‚ siostrze zdumiony Gowartowski. - Tak, serce, tak, Januarku, ja nic zupeÅ‚nie nie wiedziaÅ‚am - powtórzyÅ‚a marszaÅ‚kowa, z widocznym żalem w gÅ‚osie - a dlaczego? Dlatego, że oni poradzili sobie bez nas... Roman porwaÅ‚ OlÄ™ i natychmiast wyjechali razem za granicÄ™. I pani Melania umilkÅ‚a, wszystko najgorsze już byÅ‚o bratu wiadomem. Pod nowym ciosem pochyliÅ‚a siÄ™ gÅ‚owa mężczyzny, i odbiÅ‚o siÄ™ na niej jeszcze boleÅ›niejsze cierpienie. - Olu!... Olu!... dziecko moje!.. Jakże zawiodÅ‚em siÄ™ na, tobie! - z ciężkiem westchnieniem wymknęło siÄ™ z ust biednego ojca. MarszaÅ‚kowa spoglÄ…daÅ‚a wzruszona na brata. Gniewu jego nie baÅ‚a siÄ™ ona; uniesienie przechodzi. Lecz czego lÄ™kaÅ‚a siÄ™ dotÄ…d najbardziej, to tej rany wÅ‚aÅ›nie, zadanej kochajÄ…cemu sercu ojcowskiemu przez córkÄ™, depczÄ…cÄ… przywiÄ…zanie do niej silne i bez upamiÄ™tania - dla uÅ‚udnej fatamorgany zmysÅ‚owych rozkoszy, dla miÅ‚oÅ›ci kwiatów i ponÄ™t... Pan January, z gÅ‚owÄ… na piersi schylonÄ…, milczaÅ‚ teraz, ukrywszy twarz w dÅ‚onie. Ze wzrastajÄ…cem coraz bardziej współczuciem patrzyÅ‚a wciąż pani Melania na brata i myÅ›laÅ‚a: - 0, dzieci, dzieci, pokolenia mÅ‚ode, jakże wy czÄ™sto i okrutnie ranicie serca starych! PrzywiÄ…zuje siÄ™ ich jesieÅ„ smutna do waszych wiosen, peÅ‚nych wesela, a wy, jak te ptaki, szukajÄ…ce wciąż ciepÅ‚a i sÅ‚oÅ„ca, lekkomyÅ›lnie rzucacie te serca, tratujecie miÅ‚ość, zaparcia siebie peÅ‚nÄ…, a pogardzajÄ…c dogasajÄ…cemi, popielejÄ…cemi iskrami - szukacie, garniecie siÄ™ do ognia, do mÅ‚odych!.. Przecież i dla mnie pieszczotka Ola byÅ‚a dotÄ…d wszystkiem, lube dzieciÄ™! Tak, lecz od genezy uczucia jej i brata nie biÅ‚o sÅ‚oÅ„ce miÅ‚oÅ›ci mÅ‚odej, ptaszyna zerwaÅ‚a jedwabne pÄ™ta przywiÄ…zaÅ„ domowych, bo w mroki cichych, dotychczasowych jej uczuć, do serduszka dziewczÄ™cego, wdarÅ‚ siÄ™ promienisty blask potężniejszy, silniejszy! ZwykÅ‚a kolej rzeczy tego Å›wiata... ChcÄ…c przerwać milczenie, peÅ‚ne dla obojga rozmyÅ›laÅ„ przykrych, pani Melania poczęła mówić znowu przyciszonym gÅ‚osem: - PodziÄ™kujmy Bogu jeszcze, mój drogi January, że Å›lubem skoÅ„czyÅ‚o siÄ™ to wszystko. Teraz z wolÄ… Bożą pogodzić siÄ™ należy, i z przeznaczeniem, to trudno... - ciÄ…gnęła dalej, widzÄ…c, że na jej sÅ‚owa wyrwany z gÅ‚Ä™bokiej zadumy brat podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™ i sÅ‚ucha - Nie uwierzysz, ile ja przecierpiaÅ‚am, nim doniesiono mi o tem, że oni gdzieÅ› w pobliżu austryackiej granicy, w jakiejÅ› tam wioszczynie Å›lub wziÄ™li. - ZkÄ…dże masz tÄ™ wiadomość? - zÅ‚amanym i cichym gÅ‚osem spytaÅ‚ Gowartowski. - MarszaÅ‚kowa ze smutkiem spojrzaÅ‚a na brata. Serce zabolaÅ‚o jÄ…, jakże bowiem innym, odmiennym caÅ‚kiem, staÅ‚ siÄ™ on nagle teraz, po odebraniu wiadomoÅ›ci, tak dlaÅ„ wszechstronnie bolesnej. Powoli, miÄ™kko, opowiadać mu ona poczęła stopniowo wszystko. A wiÄ™c, o ucieczce Oli, o wÅ‚asnych cierpieniach, o tem, że z tak licznych znajomych prawdy nie domyÅ›la siÄ™ dotÄ…d nikt jeszcze, o ÅadyżyÅ„skim... Pan January, przybity, sÅ‚uchaÅ‚ teraz słów siostry pokornie, jak dziecko, nie odzywaÅ‚ siÄ™ już wcale, trudno zaÅ› byÅ‚o zarÄ™czyć, czy w myÅ›lach bezustannie zatopiony - sÅ‚yszaÅ‚. SkoÅ„czywszy swÄ… opowieść, marszaÅ‚kowa rzekÅ‚a: - Bóg mi Å›wiadkiem, iż nic winnÄ… nie jestem... Po wyjeździe twoim i odmowie, którÄ… daÅ‚eÅ› Dzierżymirskiemu, gdy oÅ›wiadczyÅ‚ siÄ™ o OlÄ™ przed paru tygodniami, nie przyjmowaÅ‚am go wcale. Gdzie widywaÅ‚ siÄ™ z OlÄ…, jak i kiedy uÅ‚ożyli ze sobÄ… wszystko? Dotychczas żadnego o tem nie mam pojÄ™cia. Cóż robić - wola Boska!.. Gdy marszaÅ‚kowa wymawiaÅ‚a te ostatnie wyrazy, instynktownie przysunęła siÄ™ do brata, chcÄ…c pocieszyć go zapewne, lecz w tej samej chwili spojrzenie jej padÅ‚o na drzwi od salonu, i drgnęła nerwowo. ZdaÅ‚o jej siÄ™, że ktoÅ› dotyka wÅ‚aÅ›nie klamki... RzeczywiÅ›cie, w sekundÄ™ później rozlegÅ‚o siÄ™ trzykrotne pukanie, w Å›lad za tem zaÅ› sÅ‚użący zawiadomiÅ‚, że podano kolacyÄ™ i herbatÄ™. - Czy masz ochotÄ™ jeść teraz? - spytaÅ‚a Å‚agodnie brata pani Melania. Pan January, machnÄ…wszy poprzednio rÄ™kÄ…, zrobiÅ‚ gÅ‚owÄ… ruch negatywy, peÅ‚ny obojÄ™tnoÅ›ci i zniechÄ™cenia. MarszaÅ‚kowa westchnęła cicho. -BÄ™dziemy jedli później! - rzuciÅ‚a gÅ‚oÅ›no. Po drugiej stronie drzwi buduaru zaintrygowany lokaj schyliÅ‚ siÄ™ i spojrzaÅ‚ przez dziurkÄ™ od klucza, poczem jeszcze bardziej zaciekawiony przyciszonÄ… rozmowÄ…, której wÄ…tka schwycić nie mógÅ‚, postawszy chwilÄ™, oddaliÅ‚ siÄ™ na palcach by zakomunikować wiadomość tÄ™ pozostaÅ‚ej sÅ‚użbie. Z dobrÄ… godzinÄ™, a może i wiÄ™cej jeszcze, minęło nim roztworzyÅ‚y siÄ™ owe drzwi buduaru, i wyszÅ‚o z niego rodzeÅ„stwo. Jakież jednak byÅ‚o zdumienie domowników, gdy zamiast spożyć wieczerzÄ™, oboje rozeszli siÄ™ do swoich komnat, nie tknÄ…wszy jej wcale. I późno potem w apartamentach marszaÅ‚kowej Warnickiej paliÅ‚y siÄ™ dwa Å›wiatÅ‚a. DÅ‚ugo, bardzo dÅ‚ugo, na klÄ™czkach przed zapalonÄ… lampkÄ… i wizerunkiem Matki Bożej modliÅ‚a siÄ™ gorÄ…co polska matrona, zanoszÄ…c proÅ›by do nieba. Ukrywszy gÅ‚owÄ™ w dÅ‚onie, rozmyÅ›laÅ‚a ona o ulubienicy swej, Oli, modliÅ‚a siÄ™ za niÄ…, za brata wreszcie, by mu los przyszÅ‚ość osÅ‚odziÅ‚. W koÅ„cu Å›wiatÅ‚o u niej zgasÅ‚o. ZmÄ™czona wrażeniami ciężkich trzech dni ostatnich, staruszka zasnęła twardo, pojednana z przeznaczeniem - wzmocniona modlitwÄ…... Inaczej siÄ™ dziaÅ‚o w komnacie Gowartowskiego. I on po niejakim czasie, zmÄ™czony jednostajnÄ… po pokoju wÄ™drówkÄ…, zgasiÅ‚ lampÄ™, uÅ‚ożywszy siÄ™ do snu. Lecz sen - ukoiciel daleko odleciaÅ‚ od znÄ™kanego starca. Przez wielkie okno wkradaÅ‚o siÄ™ półświatÅ‚o usianej gwiazdami nocy letniej, sennej i cichej; mrugajÄ…ce na niebie gwiazdy zaglÄ…daÅ‚y do wnÄ™trza - komnaty, poÅ‚ożonej na dole i zwróconej ku ogrodowi, a zawisÅ‚szy nad Å‚ożem, wpatrywaÅ‚y siÄ™ bÅ‚yszczÄ…ce, pytaÅ„ niedyskretnych peÅ‚ne, w pobladÅ‚e lica bolejÄ…cego tu czÅ‚owieka. 0! jakże noc ta polska, swobodna, zadumana i jasna byÅ‚a innÄ… dla zapomnianego ojca, a jak inna, choć ta sama, rozpiÄ™ta na wÅ‚oskiem niebie, dla dwojga mÅ‚odych w Wenecyi!... Tam, w upojeniu, w miÅ‚osnej ekstazie, dwie dusze, dwa mÅ‚ode istnienia zlewaÅ‚y siÄ™ w jedno!... Na zegarach ich przeznaczeÅ„ teraz wÅ‚aÅ›nie biÅ‚a może zgodnie aksamitnymi cichymi tony, ziemska uÅ‚udna szczęścia godzina... A tu?... Z cierpieniem i bólem sam na sam borykaÅ‚ siÄ™ starzec, tÅ‚umiÄ…c Å‚zy, cisnÄ…ce mu siÄ™ gwaÅ‚tem do oczu... Bo czyż, zaiste, to dzieciÄ™ wÅ‚asne, drogie, nie sponiewieraÅ‚o go bezlitoÅ›nie? Czyż za tyle lat ojcowskich trudów, miÅ‚oÅ›ci i zaparcia siÄ™ siebie, on, rodzic kochajÄ…cy, jak rzadko który może, zasÅ‚użyÅ‚ tego ostatecznego, pogardliwego zdeptania? WiÄ™c on wobec córki wÅ‚asnej nic nie znaczyÅ‚? BÅ‚ogosÅ‚awieÅ„stwo jego jest niczem, pozwolenie - zerem! On sam zaÅ›, jego wÅ‚asne "ja," którego odzwierciedlenie niezatartem, zdawaÅ‚o mu siÄ™ piÄ™tnem, odbite byÅ‚o na duszy Oli, także okazaÅ‚o siÄ™ tak sÅ‚abem tylko? 0! do jakiego stopnia sÅ‚abem nawet, kiedy nie potrafiÅ‚o oprzeć siÄ™ nowemu uczuciu - intruzowi!... UÅ›miech gorzki, boleÅ›ci peÅ‚ny, przemknÄ…Å‚ siÄ™ po ustach Gowartowskiego. - WiÄ™c nic trwaÅ‚ego na tym padole! - myÅ›laÅ‚ - wszystko marnoÅ›ciÄ…... rozwiewajÄ…cym puchem!... WiÄ™c drogie kamienie, perÅ‚y uczucia, powstaÅ‚e w ojcowskiej duszy z tysiÄ…cznych życia szczegółów, cicho wyrosÅ‚e tam kwiaty trwaÅ‚ego rodzicielskiego przywiÄ…zania, z góry już skazane być muszÄ… niemiÅ‚osiernie, by zwiÄ™dnąć zapoznane... Ach, jakże on, naiwny, dalekim byÅ‚ myÅ›lÄ… od tego! Jakiemże przykrem rozczarowaniem byÅ‚a dlaÅ„ ta naga rzeczywistość, brutalna, bez zasÅ‚on, choćby konwencyonalnych tylko! Gowartowski Å›cisnÄ…Å‚ gÅ‚owÄ™ rÄ™kami, zdawaÅ‚o mu siÄ™ bowiem, iż ona pÄ™knie od myÅ›li, cisnÄ…cych siÄ™, jak nieproszone tÅ‚umy... Subtelny umysÅ‚ jego giÄ…Å‚ siÄ™ pod ich naporem, szumiaÅ‚, niby rój brzÄ™czÄ…cych, dokuczliwych owadów. Nagle, jakby dziwnym wpÅ‚ywem reakcyi, w gÅ‚owie leżącego zapanowaÅ‚a próżnia... Gowartowski na maÅ‚Ä… sekundÄ™ tylko przestaÅ‚ myÅ›leć... I natychmiast zrÄ™cznie z chwili tej skorzystaÅ‚a samowiedza. - Przypomnij sobie wÅ‚asnÄ… przeszÅ‚ość - szepnęła - bÄ…dź wyrozumiaÅ‚ym!... Poszukaj dobrze, a niewÄ…tpliwie znajdziesz tam moment, analogiczny z chwilÄ… obecnÄ…!... Wszak mÅ‚odość ma swoje silne prawa, każdy w tym czasie korzysta z nich, a starość, ubrana w pożółkÅ‚e, lecÄ…ce liÅ›cie jesieni życia, swÄ… gÅ‚owÄ™ srebrnÄ… pochylić zawsze musi przed jej oÅ›lepiajÄ…cym blaskiem, pomna, że i ona kiedyÅ› taka sama byÅ‚a. I pan January wysiÅ‚kiem woli uprzytomniÅ‚ sobie nagle minione lata swoje, wpatrzyÅ‚ siÄ™ w nie na chwilÄ™... - Nie, nie!... - woÅ‚ać poczęło we wzburzeniu caÅ‚e jego jestestwo. Tego, co go dzisiaj spotykaÅ‚o, nie byÅ‚o tam zgoÅ‚a. On szanowaÅ‚ sÄ™dziwy wiek, przywiÄ…zania starych nie tratowaÅ‚; choć kochaÅ‚ i szalaÅ‚, jednak zawsze godziÅ‚ jedno z drugiem. Tu zaÅ› obecnie dziaÅ‚o siÄ™ zupeÅ‚nie co innego. I Gowartowski w tej samej chwili odwróciÅ‚ siÄ™ do Å›ciany, a przymknÄ…wszy machinalnie powieki, i jakby chroniÄ…c sÅ‚uch od jakichÅ› odgÅ‚osów, jak dzieciÄ™ wcisnÄ…Å‚ w poduszki gÅ‚owÄ™ swÄ… siwÄ…. Bo nagle zdaÅ‚o mu siÄ™ wyraźnie, że czyn Oli przyoblekÅ‚ siÄ™ w sÅ‚owa i w pustych, cichych Å›cianach pokoju krzyczy wielkim gÅ‚osem: - Idź w kÄ…t, stary niedoÅ‚Ä™go! Czyż ja potrzebujÄ™ ciebie siÄ™ pytać? Ja chcÄ™ żyć, kochać! PragnÄ™ za męża mężczyzny drogiego sercu, a tu ty myÅ›lisz mi przeszkodzić?... W ciszy pokoju, w uÅ›pieniu letniej nocy, rozlegÅ‚o siÄ™ bolesne, stÅ‚umione Å‚kanie - starzec pÅ‚akaÅ‚... Dawno niezmoczone Å‚zÄ… sÄ™dziwe mÄ™skie powieki, zaszkliÅ‚y siÄ™ rosÄ… - stroskanego ojca uniósÅ‚ ból poczÄ…Å‚ rozsadzać piersi. A jednoczeÅ›nie przywidziaÅ‚o mu siÄ™, jakby w halucynacyi nagÅ‚ej, że oto skÄ…dsiÅ› nagle, do ciasnych ram sypialni wpada, jak huragan, dziwny rydwan zÅ‚ocisty... Przytuleni, zroÅ›li jakoby ze sobÄ…, siedzÄ… na nim Roman i Ola, zapatrzeni w siebie, nie widzÄ…c nic dokoÅ‚a. Rydwan zaÅ› wspaniaÅ‚y zbliża siÄ™ coraz bardziej... CiÄ…gnÄ… go ogniste piÄ™kne rumaki biaÅ‚e, a po jego stopniach, ozdobach i kobiercach, wszÄ™dzie sypiÄ… siÄ™ kwiaty; zasypujÄ… go, pochÅ‚aniajÄ…... Muzyka wesoÅ‚a, skoczna, zagÅ‚usza tymczasem tÄ™tent koni - nad zakochanÄ… parÄ… mÅ‚odych roje cherubów unoszÄ… siÄ™ w górze, skrzydeÅ‚ka ich szumiÄ… radoÅ›nie, a czarowna miÅ‚ość toruje im drogÄ™!... I Gowartowskiemu zdaje siÄ™ równoczeÅ›nie, że pojazd ten wprost na niego wpada. Tak jest, wyraźnie, wyraźnie!... Czuje bo oto na piersiach swych bolesne grubijaÅ„skie uderzenia kopyt koÅ„skich... Ach!... To koÅ‚a rydwanu przemknęły po nim zwyciÄ™sko!... ZaszumiaÅ‚o... PosypaÅ‚y siÄ™ znowu wonnym deszczem kwiaty, muzyka gÅ‚oÅ›niej zabrzmiaÅ‚a. Minęła chwila... UcichÅ‚o wszystko, znikÅ‚o i tylko jeszcze w milczeniu echem ostatnim zadrżaÅ‚ miÅ‚oÅ›nie pocaÅ‚unku szmer... Pojechali. Zimny pot zaperliÅ‚ siÄ™ na czole Gowartowskiego. - Przez myÅ›l przemknęło mu sÅ‚owo: WaryujÄ™?... Lecz niebawem znowu powróciÅ‚a myÅ›l zbÅ‚Ä…kana. I cierpienie natychmiast ukÅ‚uciami drobnemi ranić go ponownie zaczęło. Powtórnie, umilkÅ‚e na drobnÄ… chwilÄ™, jak przypÅ‚yw morza, niepowstrzymany, powrotny, rozlegÅ‚o siÄ™ w cichym spokoju komnaty zduszone Å‚kanie... Szerokiem korytem rozlewaÅ‚a siÄ™ boleść upokorzonego, zranionego ojcowskiego serca, i przez otwarte okno cicho pÅ‚ynęła eterami, w dal... Na dworze Å›ciemniÅ‚o siÄ™ tymczasem; gdzieniegdzie na czystem niebie pojawiÅ‚y siÄ™ maÅ‚e chmurki, przesÅ‚oniÅ‚y zaglÄ…dajÄ…ce ciekawie do pokoju gwiazdy... Cienie rozkÅ‚adaÅ‚y siÄ™ obecnie w sypialni, a z nimi powoli, zmÄ™czeniem snać zwyciężane i wyczerpaniem, milkÅ‚o bolesne Å‚kanie starca, przechodzÄ…c stopniowo w pÅ‚acz cichy. Cóż staÅ‚o siÄ™ powodem tego ukojenia, dziaÅ‚ajÄ…cego Å‚agodnie, jak balsam, na znÄ™kanÄ… cierpieniami duszÄ™ stroskanego ojca? Może to byÅ‚o przywidzeniem tylko, jednak w majaczÄ…cych, coraz wiÄ™cej zasiedlajÄ…cych pokój półcieniach, na ich tle widoczna zarysowaÅ‚a siÄ™ niewyraźna jakaÅ› postać, nachylona ze współczuciem... Któż to byÅ‚ tak niepochwytny, z eterów zaledwie zÅ‚ożony caÅ‚y? Mara, czy zÅ‚udzenie? JednoczeÅ›nie jakiÅ› dziwny szelest jakby rozlegÅ‚ siÄ™ również po pokoju... Z przytÅ‚umionym szelestem, jednostajnie, kropla po kropelce spadaÅ‚o coÅ› w pewnych od siebie odstÄ™pach, za spadniÄ™ciem zaÅ› każdej kropli rozlegaÅ‚ siÄ™ w cichej komnacie jakiÅ› peÅ‚ny, oddzielny, harmonijny ton stÅ‚umiony - graÅ‚a jednolita, oderwana, melodyjna nuta. CichÅ‚a - i znów to samo czyniÅ‚a druga, trzecia, czwarta... Cóż to byÅ‚o na Boga? Czary, czy też tylko igraszka cieni i sÅ‚uchu?.. Nie. To niewidzialny dla ludzkiego oka, przywoÅ‚any ze sfer niebieskich prawdziwem cierpieniem, spÅ‚ynÄ…Å‚ byÅ‚ AnioÅ‚ pocieszenia, a siadÅ‚szy cicho przy Å‚ożu szarpiÄ…cego siÄ™ z hydrÄ… bólu starca, niósÅ‚ mu ukojenie - od Boga!... Åšciany pokoju tymczasem coraz ciszej graÅ‚y swÄ… muzykÄ™ dziwnÄ…... To ostatnie, do czary konchowej w dÅ‚oniach Pocieszyciela, zmieniajÄ…c siÄ™ tam w piÄ™kne drogocenne perÅ‚y, spadaÅ‚y z oczu czÅ‚owieka-ojca - Å‚zy... ------------ Nad lekko zmarszczonÄ…, a mieniÄ…cÄ… siÄ™ jeszcze w zielonkawe blaski powierzchnia Adryatyckiego morza, daleko na widnokrÄ™gu, Å‚agodniaÅ‚a coraz bardziej czerwona wstÄ™ga zachodu, aż znikÅ‚a, speÅ‚zÅ‚a zupeÅ‚nie, wyparta mrokiem idÄ…cego wieczoru. W zakÅ‚adzie kÄ…pielowym, na Lido, zapóźnieni, w rozmaitych kostyumach goÅ›cie, powoli, stopniowo, zdążali do kabin swych, aż objÄ™ta palami i sznurem ogromna przestrzeÅ„ morza, przeznaczona na kÄ…piel, zupeÅ‚nie opustoszaÅ‚a niebawem. Natomiast na werandzie poÅ›rodku zakÅ‚adu, na rubieży kÄ…pieli, zaroiÅ‚o siÄ™ od goÅ›ci, spragnionych wypoczynku. OdcinajÄ…c siÄ™ od innych wysokÄ…, smukÅ‚Ä… swÄ… postawÄ… i dystynkcyÄ…, zmierzajÄ…cy do wolnego miejsca tuż pod balustradÄ…, nad morzem, przeciskaÅ‚ siÄ™ pomiÄ™dzy licznymi zajÄ™tymi już stolikami, Roman Dzierżymirski, w ubraniu caÅ‚em biaÅ‚em, licujÄ…cem bardzo korzystnie z piÄ™knÄ… Å›niadÄ… twarzÄ… jego i czarnym zarostem. ZnalazÅ‚szy w korku wolne miejsce, usiadÅ‚ i kazaÅ‚ podać sobie napój odÅ›wieżajÄ…cy, a zdjÄ…wszy zarazem biaÅ‚y kapelusz - z tegoż materyaÅ‚u, co odzienie zrobiony - spojrzaÅ‚ wokoÅ‚o... PrzytÅ‚umionym szmerem rozmów, prowadzonych w przeróżnych jÄ™zykach, brzÄ™czaÅ‚ w jego uszach, jak rój owadów, zebrany tÅ‚um; na piÄ™knego, a samotnego cudzoziemca spoglÄ…daÅ‚o ciekawie i zalotnie kilka siedzÄ…cych opodal, przystojnych WÅ‚oszek o grubych zmysÅ‚owych wargach i dużych, bÅ‚yszczÄ…cych, czarnych, jak wÄ™giel, oczach. Dzierżymirski przetarÅ‚ czoÅ‚o rÄ™kÄ…, i popatrzyÅ‚ z kolei przed siebie. Otulone już mgÅ‚ami zmierzchu morze marzyÅ‚o jakby zadumane. Przyciszonym Å‚oskotem uderzaÅ‚o o brzeg falÄ…, mówiÅ‚o coÅ›, szeptaÅ‚o... Na pokarbowanej, coraz bardziej ciemniejÄ…cej jego fali Å›cigaÅ‚y siÄ™ teraz mroki, jakieÅ› cienie tajemniczo pÅ‚ywaÅ‚y po niem, gwarzyÅ‚y ze sobÄ… gdzieÅ› w oddali, a tÅ‚umione ich gÅ‚osy niósÅ‚ echem Å‚agodny szmer fali... TÄ™sknym wzrokiem wpatrzyÅ‚ siÄ™ Dzierżymirski w bezmiar wód Adryatyku, zdaÅ‚o mu siÄ™ bowiem, że wÅ›ród tych otaczajÄ…cych go, obcych ludzi, ono jedno brata siÄ™ z nim obecnie, i przyjacielskiem uchem myÅ›li jego sÅ‚ucha. A Roman caÅ‚kiem swobodnie poddać siÄ™ im mógÅ‚ po raz pierwszy od bardzo dawna; nie oczekiwaÅ‚ bowiem na nikogo, byÅ‚ sam zupeÅ‚nie; żonÄ™, cierpiÄ…cÄ… na migrenÄ™, pozostawiÅ‚ w hotelu na wÅ‚asne jej żądanie. DotÄ…d zaÅ› po prostu nie miaÅ‚ czasu pomyÅ›leć, wniknąć w siebie. Od chwili przyjazdu Romana do Wenecyi mijaÅ‚o dwa tygodnie, a w caÅ‚ym tym okresie, upojony haszyszem miÅ‚oÅ›ci dzielonej, przykuty do Oli zÅ‚otymi Å‚aÅ„cuchy uczucia, wprzÄ…gniÄ™ty w oszaÅ‚amiajÄ…ce, uÅ‚udne jarzmo chwil miodowych - Å›niÅ‚ on, spaÅ‚, żyjÄ…c życiem nie rzeczywistem, ale jakiemÅ› innem, oderwanem, lÅ›niÄ…cem siÄ™ li tylko jasnoÅ›ciÄ…, promieniami i blaskiem. Prócz tego, jednoczeÅ›nie doznawaÅ‚ on i wrażeÅ„ innych, subtelniejszych. ByÅ‚y zaÅ› niemi: po pierwsze, wrażenia czysto zewnÄ™trzne, a wiÄ™c ciÄ…gÅ‚e, bezustanne pobudzenie poczucia piÄ™kna, wyzwane zetkniÄ™ciem siÄ™ z sztukÄ… tego zakÄ…tka pamiÄ…tek Italii; - wewnÄ™trzne, a tym razem również w Å›cisÅ‚ej pozostajÄ…ce Å‚Ä…cznoÅ›ci z osiÄ… wszystkiego dlaÅ„ teraz - z OlÄ…. Dzierżymirski z licznych dotÄ…d miÅ‚ostek obeznany byÅ‚ dobrze z kobietami, po raz jednak pierwszy odczuwaÅ‚ to, co dziÅ›... Bo dotÄ…d tak zwykle zdarzaÅ‚o siÄ™ zazwyczaj; że on byÅ‚ w miÅ‚oÅ›ci zawsze prawie nastrojonym na silniejszy diapazon, a kobieta bierniejszÄ… byÅ‚a - poddawaÅ‚a siÄ™ tylko sile jego uczucia. Teraz zaÅ› dziaÅ‚o siÄ™ wrÄ™cz przeciwnie: to on czuÅ‚ siÄ™ wiÄ™cej pragnionym i kochanym - to on poddawaÅ‚ siÄ™ sile szałów, pożądaÅ„... Po stronie kobiety byÅ‚a widoczna przewaga, Roman zaÅ› nurzaÅ‚ siÄ™ w tej czystej toni niepokalanego dotÄ…d niczem uczucia, jak w źródle Å›wieżem, krynicznem nowego zÅ‚otego życia, odmÅ‚adzaÅ‚ siÄ™ w niem, orzeźwiaÅ‚, i upojony, odurzony - zasypiaÅ‚ życie, marzyÅ‚ i Å›niÅ‚, wchÅ‚aniajÄ…c w siebie caÅ‚Ä… moc i potÄ™gÄ™ skierowanej ku niemu miÅ‚oÅ›ci. A jednak, wszak i on kochaÅ‚ OlÄ™: Któż by wÄ…tpiÅ‚ o tem, gdyby tylko mógÅ‚ spojrzeć na ukrytÄ…, starannie od ludzkiego oka, a zapisanÄ… kartÄ™ jego tak niedawnej jeszcze przeszÅ‚oÅ›ci. W tej chwili Roman, przeżywajÄ…c jakby w myÅ›lach swych, poza teraźniejszoÅ›ciÄ… i lata minione, wzdrygnÄ…Å‚ siÄ™, brwi zmarszczyÅ‚, i machinalnie spojrzaÅ‚ przed siebie. ZupeÅ‚nie spowiÅ‚ już morze mrok ciemny. Hen, daleko, bÅ‚yszczaÅ‚y Å›wiatÅ‚a, pozapalane na niewidzialnych prawie goÅ‚em okiem parowcach. Trzy z nich mrugaÅ‚y już na koÅ‚yszÄ…cym siÄ™ wodnym obszarze, po chwili zabÅ‚ysÅ‚o czwarte, piÄ…te... Lekki wietrzyk wionÄ…Å‚ po fali, poruszyÅ‚ siÄ™ zadumany wód olbrzym, zakoÅ‚ysaÅ‚, zaszumiaÅ‚ tajemniczo gÅ‚oÅ›niejszym, niż dotÄ…d, chórem podszeptów, szelestów i szmerów - melodyjnie zagraÅ‚... U stóp Romana silniej zapluskaÅ‚y fale. W uderzeniach zaÅ› ich, teraz już zupeÅ‚nie bliskich, wyraźnych, powtarzajÄ…cych siÄ™ co chwila, jakiÅ› ukryty, szyderczy, szemrzÄ…cy jakby gÅ‚os woÅ‚aÅ‚, zda siÄ™, gdzieÅ› z gÅ‚Ä™bin dalekich: - No, i cóż, przywÅ‚aszczycielu cudzego zÅ‚ota, dobrze ci z niem, co, nieprawdaż? UbóstwiajÄ… ciÄ™, grasz rolÄ™ milionera! Ha-ha!-ha-ha!.. z kolei zaÅ›miaÅ‚y siÄ™ nagle wody. - MyÅ›lisz może, że teraz, dotykajÄ…c siÄ™ już pieniÄ™dzy innych, wytÅ‚umaczonym przez to jesteÅ›? Å»e zapomniano, zagrzebano twÄ… tajemnicÄ™? - Ha-ha!-ha-ha!.. - Å›miaÅ‚o siÄ™ morze ironicznie, i dalej znowu szydziÅ‚o: - A widzisz - zbladÅ‚eÅ›! Ty dotychczas pewnym byÅ‚eÅ›, że nikt nic nie wie o tem!.. - A ja wiem, dobrze wiem!... - szyderczo zaÅ›miaÅ‚o siÄ™ morze, a Å›miech ten wód ogromy coraz gÅ‚oÅ›niej przedrzeźniać poczęły. Teraz już caÅ‚e morze bezlitoÅ›nie drwiÅ‚o. Naraz gÅ‚os Adryatyku ustaÅ‚ i cichym szeptem zaszemraÅ‚a fala: - Nie bój siÄ™! ja żartujÄ™ tylko... nie trwóż siÄ™, ja ciÄ™ nie zdradzÄ™... - Patrz, jakie gÅ‚Ä™bie kryjÄ… siÄ™ w mem Å‚onie jak wielkiem jestem ja!.. - TajemnicÄ™ twÄ… zachowam, zginie ona w obszarach, w bezdnach utonie... - Nie powiem, ci... cho bÄ™dÄ™... ci... cho... - zaszeptaÅ‚a znów fala, i szept ten powtórzyÅ‚y fal miliony... I jak Å›miech szyderczy, tak i teraz ten półszept cichy, stÅ‚umiony, drżący, szedÅ‚ znowu po Å‚uskach fal, tajemniczy, straszny... Nie... po... wiem!.. ci-cho bÄ™dÄ™, ccci-cho... Nerwy Romana zadrgaÅ‚y; podrażniÅ‚y go te dziwne gÅ‚osy Adryatyku, odsunÄ…Å‚ krzesÅ‚o na drugi koniec stolika, podparÅ‚ rÄ™kami gÅ‚owÄ™, a zatkawszy uszy przed pomrukiem wód, wzburzony jeszcze, blady, zadumaÅ‚ siÄ™ gÅ‚Ä™boko. PrzeszÅ‚ość, wywoÅ‚ana chwilÄ… samotnoÅ›ci, i dziwnymi morza pogwary, Å›wieża i żywa, niby wczorajsza, stanęła mu przed oczyma, jak widmo. Na ubogiem poddaszu, ujrzaÅ‚ zatem siebie budzÄ…cym siÄ™ po Å›nie strasznym! Dwa już lata od tej chwili mijaÅ‚y. A co on od owego czasu przecierpiaÅ‚, przeżyÅ‚, przewalczyÅ‚! - nie zliczyć!.. DÅ‚ugo nie tknÄ…Å‚ wówczas cudzych pieniÄ™dzy; tajemniczy portfel leżaÅ‚ pod kluczem, pozornie zapomniany. A on ciÄ…gle walczyÅ‚ ze sobÄ…!.. Nie zanosiÅ‚ jednak zguby do biura policyjnego, sam osobiÅ›cie wÅ‚aÅ›ciciela nie szukaÅ‚. CzekaÅ‚... Pod tym wzglÄ™dem niepokojÄ…ca, tÅ‚oczÄ…ca swÄ… zagadkÄ…, gÅ‚ucha panowaÅ‚a cisza. W żadnem piÅ›mie nie byÅ‚o wzmianki o zgubionym pugilaresie - nikt o tem wÅ‚adzom nie doniósÅ‚... A on wciąż szalaÅ‚. Wreszcie wyczerpaÅ‚y siÄ™ wszystkie jego wÅ‚asne fundusze, parÄ™ ostatnich lekcyi straciÅ‚ bezpowrotnie; głód zajrzaÅ‚ do jego izdebki... Nie byÅ‚o rady, napoczÄ…Å‚ wówczas cudzego zÅ‚ota. Jakby to byÅ‚o wczoraj, dziÅ› zaledwie, pamiÄ™ta wyraźnie te tygodnie mÄ™czarni, bojaźni, wyrzutów, gdy siÅ‚Ä… okolicznoÅ›ci zmuszonym zostaÅ‚ "żyć" z mienia przywÅ‚aszczonego... PamiÄ™ta swÄ… trwogÄ™ dziecinnÄ… przy zmianie pierwszej sztuki znalezionych pieniÄ™dzy, i innych, nastÄ™pnych... Widzi siebie, jak naumyÅ›lnie zmieniaÅ‚ je na drugim koÅ„cu miasta, jak baÅ‚ siÄ™ wtedy wÅ‚asnego cienia, i tak dalej, tak dalej!.. Każda drobnostka żywo, jawnie staje mu przed wzrokiem. A później znowu w murach rodzinnego miasta wytrzymać już nie mógÅ‚!.. WyjechaÅ‚. BÅ‚Ä…kaÅ‚ siÄ™ za granicÄ… dÅ‚ugo, bezmyÅ›lnie, aż dotarÅ‚ do Monte-Carlo. Tam, opanowany gorÄ…czkÄ… zÅ‚ota, widzÄ…c, jak strumienie jego, rzeki caÅ‚e, pÅ‚ynÄ… hojnie wokoÅ‚o - do gry w ruletÄ™ rzuciÅ‚ siÄ™ z zapaÅ‚em. PoczÄ…tkowo miaÅ‚ szczęście szalone. Cudzy pieniÄ…dz dwoiÅ‚ siÄ™, troiÅ‚ cudownie, pewnego poranku jednak przegraÅ‚ wszystko co do grosza. Nie straciÅ‚ jednak odwagi. Dawszy siÄ™ już poznać w domu gry, jako czÅ‚owiek bogaty i nierachujÄ…cy siÄ™ wcale z groszem, oraz rozpowszechniwszy faÅ‚szywÄ… pogÅ‚oskÄ™ o olbrzymich swych jakoby dobrach, pożyczyÅ‚ u poznanego amerykaÅ„skiego miliardera trzykroć sto tysiÄ™cy franków. PorÄ™czyÅ‚ za niego pewien lord angielski, z którym siÄ™ on, Roman, poprzyjaźniÅ‚ bardzo. PoczÄ…Å‚ grać... PieniÄ…dze Amerykanina, (który, mówiÄ…c nawiasem, wygrywaÅ‚ w tym sezonie sumy olbrzymie), przyniosÅ‚y mu szczęście. DziÄ™ki parokrotnym, a nader rzadkim i nieprawdopodobnej dÅ‚ugoÅ›ci seryom "rouge", oraz kilku wygranym "en plein", pewnego dnia ujrzaÅ‚ siÄ™ panem miliona franków. UÅ›miech fortuny oszoÅ‚omiÅ‚ go na razie. PoczÄ…Å‚ grać ze zdwojonÄ… energiÄ… i ryzykiem. Znowu wygraÅ‚ kilkakrotnie, lecz z kolei niebawem poczÄ…Å‚ znowu przegrywać, z przerażajÄ…cÄ… szybkoÅ›ciÄ…. OpamiÄ™taÅ‚ siÄ™. PrzyszÅ‚a chwila rozwagi; oddaÅ‚ dÅ‚ug milionerowi zza oceanu i wyjechaÅ‚. WzglÄ™dnie byÅ‚ jeszcze wygranym, i to dostatecznie. PrzywoziÅ‚ z sobÄ… do kraju blizko sześćdziesiÄ…t tysiÄ™cy, a wyjeżdżajÄ…c miaÅ‚ tylko dwadzieÅ›cia kilka. Wówczas rozpoczęło siÄ™ dlaÅ„ nowe życie... Przede wszystkiem wracaÅ‚ spokojny. NiezrozumiaÅ‚y na razie, subtelny bardzo, posiadajÄ…cy jednak pewnÄ… podstawÄ™ Å›ciÅ›le logicznÄ…, owÅ‚adnÄ…Å‚ nim wtedy w duszy proces dedukcyjny, i zwyciężyÅ‚. Roman Dzierżymirski, caÅ‚y pogrążony w swych wspomnieniach, odsÅ‚oniÅ‚ twarz, machinalnie powstaÅ‚, i oparÅ‚szy siÄ™ o balustradÄ™, wpatrzyÅ‚ w bezmiar morza, coraz ciemniejszy i cichszy. - Tak, zwyciężyÅ‚! - myÅ›laÅ‚ Roman dalej. ZdawaÅ‚o mu siÄ™ bowiem wówczas, że nie jest tak bardzo winnym. - Te pieniÄ…dze sÄ… teraz moje, "prawdziwie" moje - powiedziaÅ‚ sobie wtedy, doszedÅ‚szy do tej pewnoÅ›ci caÅ‚em poprzedniem skojarzeniem wywodzeÅ„. A mianowicie: ZÅ‚oto znalezione wszak przegraÅ‚; stopiÅ‚o siÄ™ ono, znikÅ‚o, zlaÅ‚o w caÅ‚ość jednÄ… z morzem przegrywanych w jaskini gry pieniÄ™dzy. Mienie zaÅ› jego obecne - to byÅ‚a tylko wygrana z pożyczki Amerykanina, a zatem suma grosza, niemajÄ…ca już bezpoÅ›redniego, dotykalnego zwiÄ…zku ze znalezionym portfelem. Jemu, Dzierżymirskiemu, w dziedzinie sumienia wyrzutów, dociekaÅ„, zwÄ…tpieÅ„, ubywaÅ‚ jeden szkopuÅ‚ poważny - nie dotykaÅ‚ siÄ™ on już wyjÄ™tego z "cudzego" pugilaresu grosza. Niezaprzeczenie przytem należaÅ‚ do niego ten pieniÄ…dz, Å›lepÄ… igraszkÄ… losu nabyty; podwalinÄ… zaÅ›, przeszÅ‚oÅ›ciÄ… tylko fortunki tej byÅ‚o przywÅ‚aszczenie. PozostawaÅ‚ fakt, wprawdzie już daleki, znalezienia i nieoddania - pozostawaÅ‚o niezmienne przekroczenie etyki ludzkiej, i uczciwoÅ›ci ze strony jego, jako jednostki spoÅ‚ecznej - niczem niestarta, wieczna tego plama, ale w ówczesnem przynajmniej przekonaniu jego, to wszystko znoÅ›niejszem, nie tak piekÄ…cem, lżejszem bez porównania byÅ‚o od odlegÅ‚ego strasznego wczoraj. Z gÅ‚owÄ… podniesionÄ… zatem do góry, pokrzepiony powyższymi w swoim rodzaju sofizmatami, rozejrzaÅ‚ siÄ™ wówczas po Å›wiecie i poczÄ…Å‚ dziaÅ‚ać. Rozpowszechniwszy, za pomocÄ… ponownie odnalezionego przyjaciela i dawnego kolegi-Å›wiatowca, pogÅ‚oskÄ™ o dziedzictwie niespodzianem, a dość pokaźnem, po stryju, zmarÅ‚ym w Stanach Zjednoczonych, rzuciÅ‚ siÄ™ w wir zabaw eleganckiego Å›wiata, w celu zbliżenia siÄ™ do Oli. DopiÄ…Å‚ togo, zawÅ‚adnąć jej sercem potrafiÅ‚, oÅ›wiadczyÅ‚ siÄ™ o jej rÄ™kÄ™, odrzuconym zostaÅ‚, i... Powierzchnia morza spokojnÄ… już byÅ‚a. ObojÄ™tna caÅ‚kiem równomiernie i Å‚agodnie uderzaÅ‚a fala o podnóże werandy - milczaÅ‚a cicha... Dzierżymirski obudziÅ‚ siÄ™ ze swych myÅ›li, zanurzyÅ‚ rÄ™ce w bujnej czuprynie, gÅ‚owÄ… wstrzÄ…snÄ…Å‚, jakby pragnÄ…c odpÄ™dzić roje wspomnieÅ„, i odwróciÅ‚ siÄ™ od wodnej toni. PublicznoÅ›ci nie byÅ‚o już prawie, po platformie kawiarni, ziewajÄ…c, przechadzaÅ‚a siÄ™ sÅ‚użba. ZawoÅ‚awszy kelnera, Roman rzuciÅ‚ mu dużą srebrnÄ… monetÄ™, i odprowadzony gÅ‚Ä™bokim jego ukÅ‚onem, opuÅ›ciÅ‚ zakÅ‚ad kÄ…pielowy. Niebawem znalazÅ‚ siÄ™ na drodze szerokiej, ocienionej drzewami, z szerokiemi po bokach alejami dla pieszych. W umyÅ›le jego cichÅ‚ szept przeszÅ‚oÅ›ci, niepostrzeżenie, stopniowo, obrazy jej niknęły - teraźniejszość wracaÅ‚a... Przed wzrokiem mężczyzny mignęła naraz rozkosznie sylwetka Oli; pragnienie miÅ‚oÅ›ci, życia, silnie nim owÅ‚adnęło. ÅšpieszyÅ‚ siÄ™. OdpÄ™dziÅ‚ natrÄ™tnego wyrostka, zachwalajÄ…cego mu Å›wieże ostrygi i jakieÅ› Å›limaczki nadzwyczajne; niebawem żachnÄ…Å‚ siÄ™ znowu niecierpliwie, ujrzawszy zastÄ™pujÄ…cego mu drogÄ™ rozczochranego starego WÅ‚ocha, z maneżkami, peÅ‚nemi pieczonych homarów i drobnych raczków. Po bokach drogi, w licznie rozsypanych restauracyach, roiÅ‚o siÄ™ od spożywajÄ…cych i zapijajÄ…cych wino ludzi, z oddali dolatywaÅ‚o echo muzyki. Roman, przyÅ›pieszajÄ…c bezustannie kroku, wyrzucać teraz poczÄ…Å‚ sobie, że zostawiÅ‚ żonÄ™ samÄ…; niepokoiÅ‚a go myÅ›l uporczywa, iż nie cierpi ona może na migrenÄ™, lecz, że to poczÄ…tek zapewne sÅ‚aboÅ›ci zupeÅ‚nie innej; wszak wszystkie choroby zazwyczaj rozpoczynajÄ… siÄ™ bólem gÅ‚owy. Po co tu przyszedÅ‚?... By bezużytecznie odgrzebywać minione chwile? Ależ to nonsens zupeÅ‚ny. A tam ona, Ola, sama zupeÅ‚nie - niewÄ…tpliwe chora!.. MiÅ‚ość pani, z caÅ‚em bogactwem bezpodstawnych swych wzruszeÅ„ i niepokojów, zawÅ‚adnęła niepodzielnie Dzierżymirskim. SpojrzaÅ‚ na zegarek - dochodziÅ‚a dziewiÄ…ta. Przed nim już bardzo blisko widniaÅ‚y dwie maÅ‚e platformy przystani; peÅ‚ne byÅ‚y ludzi, przed jednÄ… z nich staÅ‚ parowiec, gotowy do odejÅ›cia. Dzierżymirski w obawie, że siÄ™ spóźni, puÅ›ciÅ‚ siÄ™ pÄ™dem, i spotniaÅ‚y dobiegÅ‚ do przystani w tej samej wÅ‚aÅ›nie chwili, gdy na pokÅ‚ad odrzucano już sznur gruby, przytrzymujÄ…cy parowiec. Wskoczywszy naÅ„ szybko, Roman znalazÅ‚ siÄ™ pomiÄ™dzy natÅ‚oczonÄ… ciżbÄ… ludzi, jak gÅ‚oÅ›ny rój pszczół gwarzÄ…cÄ… pomiÄ™dzy sobÄ…, ze Å›miechem i giestykulacyÄ…. OtarÅ‚szy pot z czoÅ‚a, Dzierżymirski wsparÅ‚ siÄ™ o porÄ™cz balustrady pokÅ‚adu. Boki statku Å‚agodnie pruÅ‚y fale; oddzielona ciemnÄ… toniÄ…, w bliskiej już odlegÅ‚oÅ›ci mrugaÅ‚a krÄ™giem Å›wiateÅ‚ rzucona na wód obszary Wenecya. PodniósÅ‚szy do oczu dalekonoÅ›nÄ… lunetÄ™, wpatrzyÅ‚ siÄ™ Roman w rzÄ…d domów, poÅ‚ożonych nad brzegiem, ku któremu szybko pÅ‚ynÄ…cy parowiec zbliżaÅ‚ siÄ™ coraz bardziej. SzukaÅ‚ hotelu swego, i okna pokoju, gdzie pozostawiÅ‚ OlÄ™. Okno komnaty tej wÅ‚aÅ›nie otwartem byÅ‚o szeroko. W ramie zaÅ› jego staÅ‚a kobieta, szatynka, smukÅ‚a, o jasnem, habrowem spojrzeniu podÅ‚użnych, mieniÄ…cych siÄ™ oczu, o piersiach wypukÅ‚ych, wznoszÄ…cych siÄ™ jak fala, a ksztaÅ‚tach ponÄ™tnych, peÅ‚nych, jakby pragnÄ…cych gwaÅ‚tem wydostać siÄ™ z ciasnych ram opiÄ™tej, biaÅ‚ej, pikowej sukni. MaÅ‚e wklęśniÄ™cia po obu stronach wÄ…zkich usteczek zdradzaÅ‚y przy uÅ›miechu rozkoszne doÅ‚eczki, rÄ…czka maleÅ„ka i dystyngowana caÅ‚ość postaci mówiÅ‚y wyraźnie o rasie mÅ‚odej osóbki. Ola, wypoczÄ…wszy w łóżku godzin kilka, wstaÅ‚a wÅ‚aÅ›nie przed chwilÄ…, czujÄ…c, że nerwowy, spowodowany upaÅ‚em i zmÄ™czeniem ból gÅ‚owy ustaje. Pragnęła po za tem rozerwać trochÄ™ myÅ›li, z wyjÅ›ciem bowiem Romana zasnęła i Å›niÅ‚ jej siÄ™ rodzinny Gowartów i ojciec, jak żywy, tylko jakiÅ› smutny i zbolaÅ‚y. I po przebudzeniu myÅ›l Oli pobiegÅ‚a stÄ…d daleko... Mimo woli sama uleciaÅ‚a do ojczystych obszarów i jarów. Powonienie jej podrażniÅ‚ wyraźny zapach polnego kwiecia, ziół i bodjaków, w uszach zabrzmiaÅ‚a melodya cicha szumiÄ…cych borów, koÅ‚yszÄ…cego siÄ™ miarowo stepu - smÄ™tna rodzinna Ukraina, z poza setek mil, ogarnęła jÄ… tu, pod wÅ‚oskiem niebem, poczuÅ‚a, zda siÄ™, powiew jej, tÄ™sknoty peÅ‚ny, do uszu zaÅ› doleciaÅ‚o jakby ginÄ…ce echo żaÅ‚osnej dumki, Å›piewanej nieuczonym gÅ‚osem moÅ‚odycy... I smutek ogarnÄ…Å‚ OlÄ™... Czy wróci tam kiedy, czy wróci? Wszak podeptaÅ‚a wszystko - jednem szarpniÄ™ciem siÄ™ zerwaÅ‚a wszelkie wiÄ™zy - sama otworzyÅ‚a sobie przemocÄ… bramÄ™ do wymarzonego szczęścia. Tak jest. Bo Ola czuÅ‚a siÄ™ przecież rzeczywiÅ›cie szczęśliwÄ…. - Biedny ten ojciec jednak, który po swojemu, jak umiaÅ‚, tak jÄ… kochaÅ‚ - myÅ›laÅ‚a dalej. - A droga ciotka Melania i przyjaciel ich, ÅadyżyÅ„ski? Gdzie Gowartów, z którym zrosÅ‚a siÄ™ jej dusza caÅ‚a? Co siÄ™ tam dzieje? Gdzie oni teraz, ci wszyscy, tak dotychczas sercu drodzy?.. RozpamiÄ™tujÄ…c w ten sposób przeszÅ‚ość, przepÄ™dziÅ‚a Ola z godzinÄ™. Moc upajajÄ…cej rzeczywistoÅ›ci tak silnÄ… byÅ‚a, jednak, że stopniowo Å›cierać poczęła wrażenie snu i ożyÅ‚e chwilowo wspomnienia. Obecnie stojÄ…ca w oknie mÅ‚oda kobieta myÅ›lÄ… dalekÄ… już byÅ‚a od tego wszystkiego. ObejmujÄ…c wzrokiem panoramÄ™ portu i morza - oÅ›wietlonÄ… WenecyÄ™, wysepkÄ™ z koÅ›cioÅ‚em S-to Giorgio Maggiore, oraz kanaÅ‚y z mknÄ…cemi cicho po nich licznemi gondolami, - Ola z niecierpliwoÅ›ciÄ… wypatrywaÅ‚a Romana. Pragnęła już bowiem widoku męża. PrzedÅ‚użona nieobecność Dzierżymirskiego i w jej duszy zasiaÅ‚a ziarnka niepokoju; tÄ™skniÅ‚a już za jego pieszczotÄ…, zapragnęła czuÅ‚oÅ›ci i pocaÅ‚unków... WziÄ…wszy lornetkÄ™, przyÅ‚ożyÅ‚a jÄ… Ola do swych oczu, Å›cigajÄ…c po chwili widnokrÄ…g spojrzeniem. PierÅ› jej przytem unosić siÄ™ poczęła miarowo, usteczka zaÅ› zdawaÅ‚y siÄ™ caÅ‚ować przestrzeÅ„, rozchylone, proszÄ…ce... ZniechÄ™cona, odjęła niebawem lornetkÄ™ od oczu. JakiÅ› statek w kierunku Lido zbliżaÅ‚ siÄ™ wprawdzie, lecz znajdowaÅ‚ siÄ™ jeszcze tak daleko... Ola odstÄ…piÅ‚a od okna, i szeleszczÄ…c jedwabiami swych spódniczek, poczęła niecierpliwie przechadzać siÄ™ po pokoju, pytajÄ…c sama siebie: - Któż widziaÅ‚ spóźniać siÄ™ tak dalece? Widocznie zobojÄ™tniaÅ‚a już ona Romanowi, czyż to jednak możliwe? Wszak tak niedÅ‚ugo trwa ich szczęście... MyÅ›li ostatnie i wÄ…tpliwoÅ›ci Å›miesznemi widocznie zdaÅ‚y siÄ™ mÅ‚odej kobiecie, bo po zastanowieniu siÄ™ twarz jej poweselaÅ‚a, a w ciszy pokoju rozlegÅ‚ siÄ™ Å›mieszek srebrzysty. W Å›lad za tem zapaliÅ‚a dwie Å›wiece i przystÄ…piÅ‚a do dużego lustra. DÅ‚ugo, z luboÅ›ciÄ…, wpatrywaÅ‚a siÄ™ w nadobne wÅ‚asne oblicze. PrzymknÄ…wszy z lekka powieki, lecz tak, by mogÅ‚a widzieć siebie, przegięła swÄ… Å‚adnÄ… główkÄ™ i kibić nieco w tyÅ‚, oraz rozchyliÅ‚a usteczka... KsztaÅ‚ty postaci jej caÅ‚ej uwypukliÅ‚y siÄ™ ponÄ™tnie; w pozycyi tej zatrzymaÅ‚a siÄ™ chwilÄ™... UÅ›mieszek zwyciÄ™ski przewinÄ…Å‚ siÄ™ niebawem po drobnych wargach piÄ™knej kobiety; podniosÅ‚a do góry rÄ™ce, Å‚aszÄ…co, jak kociÄ™, wyprężyÅ‚a naprzód swe ciaÅ‚o, i uczyniwszy gest, podobny do przeciÄ…gajÄ…cego siÄ™ po Å›nie czÅ‚owieka, wymówiÅ‚a gÅ‚oÅ›ne: Aaaa... Po chwili zaÅ›, poprawiwszy poprzednio zalotnie tualetÄ™ swÄ… i wÅ‚osy, stanęła znowu w pierwotnej pozycyi u okna, w ciemnym tak samo i tym razem pokoju, z lornetkÄ… przy oczach. ZbliżajÄ…cy siÄ™ tymczasem od strony morza parowiec stawaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie już w przystani. Po drewnianych pomostach wysypaÅ‚ siÄ™ na ulicÄ™ tÅ‚um różnolity i barwny; Å›wiatÅ‚a, pozapalane w pobliżu padaÅ‚y naÅ„ skoÅ›nie, oÅ›wietlajÄ…c wyraźnie ruszajÄ…cych siÄ™ ludzi. Ola wÅ›ród nich staraÅ‚a siÄ™ odnaleźć sylwetkÄ™ męża, niebawem dojrzaÅ‚a go rzeczywiÅ›cie i z radoÅ›ciÄ… wykrzyknęła do siebie: - Jest! jest!.. W oka mgnieniu odskoczyÅ‚a od okna, zapaliÅ‚a Å›wiecÄ™, odnalazÅ‚a szybko kapelusz i parasolkÄ™, i wybiegÅ‚a z hotelu. ZdążaÅ‚a na spotkanie Romana, Å›miejÄ…c siÄ™ z góry na myÅ›l, jak on siÄ™ zdziwi, ujrzawszy jÄ… na nogach. Na Riva degli Schiavoni, spacerowem miejscu Wenecyi, roiÅ‚o siÄ™ od publicznoÅ›ci. W pobliżu hotelu, zamieszkiwanego przez Dzierżymirskich, muzyka grajÄ…ca zazwyczaj na placu ÅšwiÄ™tego Marka, rozbrzmiewaÅ‚a kaskadÄ… ochoczych tonów przed kawiarniÄ…, przepeÅ‚nionÄ… ludźmi, snujÄ…cymi siÄ™ również wszÄ™dzie, gdzie tylko byÅ‚o rzucić okiem. Ola, zdążajÄ…c ku przystani, wymijaÅ‚a ich szybko, w oddali widziaÅ‚a już wÅ›ród idÄ…cych sylwetkÄ™ Romana, caÅ‚Ä… biaÅ‚Ä…, górujÄ…cÄ… wzrostem nad innymi. Dzierżymirski, niespokojny snać dotÄ…d jeszcze, szedÅ‚ krokiem raźnym, z cygarem zapalonem w ustach, a kroczyÅ‚ tak zamyÅ›lony, że byÅ‚by, nie widzÄ…c wyminÄ…Å‚ OlÄ™ niewÄ…tpliwie, gdyby ta, ubawiona, nie rozeÅ›miaÅ‚a siÄ™ wesoÅ‚o i nie pochwyciÅ‚a go za ramiÄ™. Na dźwiÄ™k znajomego srebrnego Å›miechu podniósÅ‚ Roman gÅ‚owÄ™ i twarz, chmurna dotychczas nieco, rozpogodziÅ‚a mu siÄ™ natychmiast. - Ty tu, filutko?.. - wykrzyknÄ…Å‚ radoÅ›nie, i ujÄ…wszy obie rÄ…czki Oli w swe dÅ‚onie, obsypywać je zaczÄ…Å‚ pocaÅ‚unkami, a nastÄ™pnie pociÄ…gnÄ…Å‚ jÄ… ku sobie, i nie zwracajÄ…c zgoÅ‚a uwagi na kilka mijajÄ…cych ich osób, ucaÅ‚owaÅ‚ w twarz serdecznie. - A tak, Romeczku! - odparÅ‚a żywo Ola - wybiegÅ‚am, bo zobaczyÅ‚am przez lornetkÄ™, jak wysiadaÅ‚eÅ›! Fe! któż widziaÅ‚ siedzieć tak dÅ‚ugo, gdy siÄ™ ma tak Å‚adnÄ…, jak ja żoneczkÄ™... - dorzuciÅ‚a, przymilajÄ…c siÄ™, z lekkÄ… wymówkÄ… w gÅ‚osie, i dodaÅ‚a jeszcze: - MyÅ›laÅ‚am już, że ci siÄ™ co zÅ‚ego staÅ‚o! PromieÅ„ przebiegÅ‚ po twarzy mężczyzny, ujÄ…Å‚ ramiÄ™ Oli, i odparÅ‚: - A wiesz, moje życie, że i ja miaÅ‚em co do ciebie myÅ›l podobnÄ…?.. - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ i dodaÅ‚ - ale z mej strony to usprawiedliwione, zostawiÅ‚em ciÄ™ przecie bowiem w łóżku... IdÄ…c wciąż szybko przed siebie, zamilkli oboje. MiÅ‚ość odczuta, taka sama, drobnÄ… swÄ… powyższÄ… oznakÄ… zamknęła im usta na chwilÄ™. - SkÄ…dsiÅ› od Wielkiego KanaÅ‚u, w pewnych od siebie, odstÄ™pach, dolatywaÅ‚o wÅ‚aÅ›nie echo silnego mÄ™skiego gÅ‚osu, przy akompaniamencie chóru innych. - Pojedziemy może gondolÄ…, jak myÅ›lisz? - zapytaÅ‚a Ola - sÅ‚yszysz jak Å‚adnie Å›piewajÄ…?.. - Dobrze, moje życie, jedziemy!.. - odparÅ‚ wesoÅ‚o Roman. Jak na zawoÅ‚anie, w tej samej chwili Dzierżymirscy usÅ‚yszeli za sobÄ… kilka okrzyków, silnie akcentowanych na pierwszej sylabie: "Gón-dola,. gón-dola signore... gón-dola!.." Na lewo, obok idÄ…cych, znajdowaÅ‚a siÄ™ "Piazzeta", a naprzeciw wznoszÄ…cego siÄ™ majestatycznie paÅ‚acu Dożów, najwiÄ™ksza przystaÅ„ gondolierów. Dzierżymirski, wybrawszy jednego z licznych" napraszajÄ…cych siÄ™ przewoźników, podszedÅ‚ ku przystani, gdzie wespół z OlÄ… usadowiÅ‚ siÄ™ niebawem w gondoli. - Serenada, Canale Grande! - rzuciÅ‚ ubranemu biaÅ‚o WÅ‚ochowi. "Rematore"*) uderzyÅ‚ w wiosÅ‚a, i gondola z wolna, cicha, wysunęła siÄ™ z pomiÄ™dzy dziesiÄ…tek innych, a koÅ‚yszÄ…c siÄ™ na, czarnej fali kanaÅ‚u, pomknęła we wskazanym kierunku. Roman objÄ…Å‚ kibić żony i poczÄ…Å‚ muskać delikatnie ustami jej oczy, czoÅ‚o, szyjÄ™ i usta. Ona zaÅ› uchylaÅ‚a siÄ™ wciąż figlarnie, szepczÄ…c: [*) WioÅ›larz.] - Wstydź siÄ™... gondolier patrzy... Lecz mężczyzna nie przestawaÅ‚. Kilkakrotnie usta ich zÅ‚Ä…czyÅ‚y siÄ™ w pocaÅ‚unku gorÄ…cym, dÅ‚ugim, od którego zadrżeli oboje, z ust Romana sypaÅ‚y siÄ™ ciche i urywane, dyszÄ…ce uczuciem i namiÄ™tnoÅ›ciÄ…, pieszczotliwe wyrazy... A wkoÅ‚o nich, szeleszczÄ…c uderzeniami wioseÅ‚, sunÄ…c również, jak i oni cicho, mknęły, migoczÄ…c kolorowemi Å›wiateÅ‚kami, gondole, zmierzajÄ…c wszystkie w jednym kierunku - ku Wielkiemu KanaÅ‚owi, caÅ‚emu rozbrzmiewajÄ…cemu w tej chwili, jak harfa ruszona Å›piewem i muzykÄ…. OÅ›wietlone, ubrane kolorowemi, papierowemi latarniami, migaÅ‚y w oddali wielkie gondole, a raczej statki maÅ‚e, tak zwane "serenady", na których orkiestry cale grajków i Å›piewaków-samouków popisywaÅ‚y siÄ™ ze swym wrodzonym, a rzetelnym nawet czÄ™stokroć artyzmem. Kilka podobnych serenad, rozrzuconych po kanale; wabiÅ‚o Å›wiatÅ‚ami i stÅ‚umionym Å›piewu odgÅ‚osem, koÅ‚o nich zaÅ›, w pobliżu, grupowaÅ‚y siÄ™ krÄ™giem dziesiÄ…tki czarnych gondoli, z rozpostartymi w nich niedbale i wygodnie sÅ‚uchaczami. Niektóre z rozbrzmiewajÄ…cych Å›piewem i muzykÄ… bark podjeżdżaÅ‚y pod okna dawnych dworców, a dzisiejszych pierwszorzÄ™dnych hoteli i koncertujÄ…c tam wyÅ‚Ä…cznie dla hotelowych goÅ›ci, zbierali od nich dla siebie datki, sunÄ…c różnobarwnemi Å›wiatÅ‚ami i gorejÄ…cym kadÅ‚ubem stateczku zwolna u marmurowych stopni paÅ‚acowych balkonów. Naprzeciwko dwóch podobnych serenad, Å›piewajÄ…cych wprost koÅ›cioÅ‚a S-ta Maria della Salute, pod oknami paÅ‚aców Ferro i Zucchelli, (dzisiejsze Grand-Hotel i hotel Britania) dalej nieco, poza koÅ›cioÅ‚em, zabrzmiaÅ‚a wÅ‚aÅ›nie nagle pieśń solowa .. ZagÅ‚uszajÄ…c inne gÅ‚osy Å›piewaków bliższych i dalszych, zadrgaÅ‚a ona uczuciem, i zrÄ™cznie modulowana przyjemnie pieÅ›ciÅ‚a sÅ‚uch, coraz donioÅ›lejsza, bliższa... - Pojedziemy tam! dobrze, Romciu?.. - zaproponowaÅ‚a Ola, ujÄ™ta gÅ‚osem Å›piewaka. - Bene, carissima! - odparÅ‚ Roman, i skinÄ…Å‚ na wiosÅ‚ujÄ…cego. Gondola ich, kierowana umiejÄ™tnÄ… rÄ™kÄ…, wymijać zaczęła Å‚odzie, coraz liczniejsze. Roman i Ola, widzÄ…c siÄ™ coraz bardziej otoczonymi, przestali pocaÅ‚unków i pieszczot, chwilowo poddawszy siÄ™ zupeÅ‚nie czarowi pieÅ›ni, pÅ‚ynÄ…cej ku nim w ciszy wieczoru. Oboje milczeli... Gondola tymczasem skrÄ™ciÅ‚a powoli w lewo, ku rozÅ›piewanej barce, i wÅ›liznÄ…wszy siÄ™ swym wysokim przednim dziobem, jak wąż, pomiÄ™dzy koÅ‚yszÄ…ce siÄ™ dziesiÄ…tki innych gondol - stanęła wreszcie, zatrzymana zrÄ™cznie. Gondolier przymocowaÅ‚ sznurem swój pojazd do sÄ…siednich i zaÅ‚ożywszy na krzyż rÄ™ce, w skupieniu wespół z innymi zasÅ‚uchaÅ‚ w pieśń... Szerokiem półkolem, ciche, koÅ‚ysaÅ‚y siÄ™ wszÄ™dy inne gondole; wsparci w nich sÅ‚uchacze poddawali siÄ™ niewytÅ‚umaczonemu czarowi tej weneckiej, cichej nocy, tej pieÅ›ni szczerej, niewykwintnej, chwytajÄ…cej jednak mimo woli niejednego za serce, zapadajÄ…cej w duszÄ™ gÅ‚Ä™boko. Po smÄ™tnych pieÅ›niach nastÄ™powaÅ‚y skoczne, i tak dalej, bez zmiany. Co kilka "numerów" z barki "serenady" schodziÅ‚ wÅ‚och, rozczochrany, od Å›piewu wzruszony jeszcze, i z czapkÄ… w rÄ™ku zbieraÅ‚ "co Å‚aska", przestÄ™pujÄ…c ostrożnie z jednej gondoli na drugÄ…. W ciszy zaÅ› wzglÄ™dnej, a spowodowanej tym swego rodzaju antraktem, ruszaÅ‚y siÄ™ z miejsc swoich niektóre Å‚odzie, wracajÄ…c, lub zdążajÄ…c dalej do innych serenad; na puste miejsce wsuwaÅ‚a siÄ™ milczÄ…co nowoprzybyÅ‚a gondola, a publiczność, zebrana w tych zaimprowizowanych wodnych lożach, natychmiast spoglÄ…daÅ‚a ciekawie na swego sÄ…siada, półgÅ‚osem komunikowaÅ‚a sobie uwagi, w rozmaitych jÄ™zykach. I w cichoÅ›ci powoli milkÅ‚y, to znów z kolei rozbrzmiewaÅ‚y dalsze i bliższe rozÅ›piewane barki, wreszcie antrakt siÄ™ koÅ„czyÅ‚, po wodach kanaÅ‚u mknęła znów ze "sceny" serenady pieśń namiÄ™tna... SÅ‚uchaÅ‚y jej echa zdawaÅ‚o siÄ™, pobÅ‚ażliwie i ciekawie gwiazdki, licznie rozsiane po gwiaździstem niebie poÅ‚udnia - sÅ‚uchaÅ‚y krzyże, i wieżyce licznych Å›wiÄ…tyni, i zadumane marmury wiekopomnych dworców. Od czasu do czasu komunikujÄ…c sobie przyciszonÄ… uwagÄ™, Roman i Ola sÅ‚uchali również uważnie wÅ‚oskich pieÅ›ni, nastrój zaÅ› dzisiejszego wieczora rozmarzajÄ…co dziaÅ‚aÅ‚ na nich. MyÅ›li ich daleko ulatywaÅ‚y, pod wpÅ‚ywem tej nocy, tego krajobrazu niezwykÅ‚ego, a peÅ‚nego czaru, i tej niewymuszonej, tchnÄ…cej uczuciem pieÅ›ni, wyrzucanej z ust ludzi prostych, dziwnie jednak atoli przejmujÄ…cych siÄ™ melodyÄ… słów swoich, kochajÄ…cych tak wyraźnie pieÅ›ni owe, narodowe - wÅ‚asne! WywoÅ‚ana zatem Å›wieżemi, tak niedawnemi wspomnieniami dzisiejszego popoÅ‚udnia, myÅ›l Oli biegÅ‚a nieprzeparcie do stron ojczystych - przymrużaÅ‚a oczy, i widziaÅ‚a ogród Gowartowski... wyniosÅ‚e oblicze ojca... Romana zaÅ› trapiÅ‚y z kolei te same, co i nad morzem myÅ›li... FaÅ‚sz obecnego poÅ‚ożenia, przyszÅ‚ość niejasna, zakryta, ciemna, z tajemnicÄ… na dnie duszy ukrywać siÄ™ zmuszonÄ…, przed okiem najdroższej nawet teraz dlaÅ„ na Å›wiecie istoty, zaciemniaÅ‚y chmurÄ… troski czoÅ‚o Dzierżymirskiego, mgÅ‚Ä… smutku matowaÅ‚y spojrzenie czarnych, rozumnych oczu. I żal jakiÅ› niezmierny, żal do życia, rozpieraÅ‚ mu piersi, do losu, że, postawiÅ‚ go na tak Å›liskim i koÅ‚yszÄ…cym siÄ™ gruncie, że tylko za cenÄ™ tego faÅ‚szu i wyrzutów sumienia, pozwoliÅ‚ mu zdobyć to jego dzisiejsze nieograniczone szczęście! Zatopiony w swem skrytem cierpieniu, Roman od czasu do czasu spoglÄ…daÅ‚ na OlÄ™. Ta, ze spuszczonemi oczami, oparta niedbale na skórzanych poduszkach gondoli, zadumana, również marzyÅ‚a cicho... Cienie przechodziÅ‚y, przemykaÅ‚y siÄ™ po jej wdziÄ™cznem, zamyÅ›lonem obliczu, czasem na usteczkach zagaszczaÅ‚ bÅ‚Ä…kajÄ…cy siÄ™ uÅ›mieszek. Roman wtedy z miÅ‚oÅ›ciÄ… bezgranicznÄ… zatrzymywaÅ‚ dÅ‚uższÄ… chwilÄ™ spojrzenie na ukochanych rysach, i znowu popadaÅ‚ w zadumÄ™, lub słówkiem pieszczoty, albo spostrzeżeniem jakiem przerywaÅ‚ milczenie. Ola odpowiadaÅ‚a mu skinieniem główki - zamieniali pomiÄ™dzy sobÄ… zdaÅ„ urywanych kilkanaÅ›cie, i znowu milkli, poddajÄ…c siÄ™ nastrojowi zewnÄ™trznemu otoczenia i wewnÄ™trznemu dusz wÅ‚asnych. W ten sposób czas mijaÅ‚. Powoli, stopniowo rozluźniÅ‚o siÄ™ Å›cieÅ›nione gondol półkole... Z cichym wioseÅ‚ szelestem i pluskiem ruszonej wody odpÅ‚ywaÅ‚y one jedne po drugich - duże barki sÄ…siednich serenad ginęły również w oddali, Å›piewy ich cichÅ‚y... Kilka tylko z nich jeszcze rozbrzmiewaÅ‚o po kanale ostatnimi tony, a miÄ™dzy innemi i barka, koÅ‚o której koÅ‚ysaÅ‚a siÄ™ gondola Dzierżymirskich. Z okien i balkonów hoteli poznikaÅ‚y już także liczne sylwetki i twarze goÅ›ci, w pobliżu, na wieży koÅ›cielnej, wybiÅ‚a rytmicznie godzina jedenasta... Roman ocknÄ…Å‚ siÄ™ pierwszy, dotknÄ…Å‚ delikatnie dÅ‚oniÄ… rÄ…czki Oli i rzekÅ‚: - Pora już nam, kochanie... prawdaż?.. - Która? - zapytaÅ‚a Ola, zbudzona. - Jedenasta, moje życie - odparÅ‚ Roman. - Już?.. - zdziwiÅ‚a siÄ™ Ola, westchnÄ…wszy. To jedźmy, nie sÄ…dziÅ‚am nigdy, by już tyle czasu minęło... - O czemże tak dumaÅ‚a moja pani? - zapytaÅ‚ Roman, z uÅ›miechem. - A ty? - odpowiedziaÅ‚a pytaniem Ola. - 0... ja?.. nic ciekawego - odparÅ‚ poÅ›piesznie Roman, i jakby pragnÄ…c, by powtórnie nie pytano go o to samo, odwróciÅ‚ siÄ™ szybko do gondoliera, informujÄ…c go, dokÄ…d ma ich zawieźć. Gondola, wycofana z Å‚atwoÅ›ciÄ… z przerzedzonego już krÄ™gu, zawróciÅ‚a i pomknęła ku oÅ›wietlonemu niebieskawym Å›wiatÅ‚em latarni elektrycznych placowi San Marco. Na wieżach odlegÅ‚ych koÅ›ciołów, ukÅ‚adajÄ…cej siÄ™ do snu Wenecyi, w milczeniu, różnymi tony dzwoniÅ‚a godzina jedenasta, zdaÅ‚a dochodziÅ‚ jeszcze przyciszony odgÅ‚os muzyki... WyciÄ…gnÄ…wszy siÄ™ wygodnie w gondoli, Roman ujÄ…Å‚ znów kibić żony, i pieszczÄ…c wargami jej szyjÄ™, poczÄ…Å‚ mówić cicho, dÅ‚ugo, ciÄ…gle. CzuÅ‚ potrzebÄ™ mówienia; chciaÅ‚ zagÅ‚uszyć, odpÄ™dzić natrÄ™tne myÅ›li, wspomnienia, przechodziÅ‚ z tematu na temat, Å›miaÅ‚ siÄ™, dowcipkowaÅ‚, caÅ‚owaÅ‚ OlÄ™ co chwila. A ona szczebiotaÅ‚a również... PeÅ‚ne wesela gÅ‚osy dwojga mÅ‚odych zÅ‚Ä…czonym akordem przerywaÅ‚y co chwila milczenie i spokój "Canale Grande", padaÅ‚y i Å›lizgaÅ‚y siÄ™ echem po ciemnej tafli jego wód, w których z kolei pÅ‚awiÅ‚y siÄ™ cienie paÅ‚aców, zÅ‚otym deszczem igraÅ‚y gwiazdy i swawoliÅ‚ powiew wietrzyka, idÄ…cego z morza, pokrytego ciemnoÅ›ciÄ…, Å›niÄ…cego w oddali... Dostawszy siÄ™ na peÅ‚niÄ™ wód kanaÅ‚u Å›w. Marka gondola pomknęła chyżo, a niebawem po falistej tafli wÅ‚oskiej laguny rozlegÅ‚a siÄ™ Å›piewana zgodnym liórem mÄ™skiego barytonu i kobiecego sopranu pieśń polska: "SzumiÄ… jodÅ‚y"... - A co, nie mówiÅ‚em, że to nasi, choć on taki czarny, jak WÅ‚och - odezwaÅ‚ siÄ™ po polsku, z gondoli, którÄ… mijali Dzierżymirscy, rubaszny trochÄ™ gÅ‚os mężczyzny. - No, tak dziobać siÄ™, jak goÅ‚Ä…bki, to i inni potrafiÄ…... odpowiedziaÅ‚ ironicznie ktoÅ› drugi. - Ba, ale, panie dobrodzieju, z takim humorom - to nie!... z przekonaniem, stanowcza, rozlegÅ‚a siÄ™ odpowiedź szlagona. Tymczasem gondola Dzierżymirskich malaÅ‚a już coraz bardziej, na tle nocy tylko czerwonawem Å›wiateÅ‚kiem migocÄ…c z oddali. Wkrótce, zaleciaÅ‚a jeszcze ostatnia zwrotka ,znanej Moniuszkowskiej melodyi: Oj, Halino, oj, je - dy - no, dzie - wczy - no mooo - ja!... - Moo - ja!... oddaÅ‚o echo lagun morza i zmilkÅ‚o, caÅ‚y zaÅ› kadÅ‚ub czarnej gondoli znikÅ‚ gdzieÅ› niebawem, ustÄ™pujÄ…c miejsca innym, nadciÄ…gajÄ…cym coraz gęściej od strony Wielkiego KanaÅ‚u, coraz cichszego, coraz bardziej pogrążajÄ…cego siÄ™ w czerni bezbarwnÄ…, gÅ‚uchÄ…, zapadajÄ…cego tam uÅ›pienia - Nocy! * * * - Patrz, patrz! jakież to piÄ™kne!.. SÅ‚owa te, półgÅ‚osem, z akcentem zachwytu, wymówiÅ‚a Ola, i oboje wraz z Romanem stanÄ™li na miejscu, jak przykuci. Nad ich gÅ‚owami wznosiÅ‚a swe dumne gotyckie arkady jedna z najpiÄ™kniejszych, po bazylice San Marco, Å›wiÄ…tyÅ„ w Wenecyi, Santa Maria Gloriosa dei Frari - stali zaÅ› przed mauzoleum Canovy. - Prawda! - szepnÄ…Å‚ w odpowiedzi żonie Dzierżymirski. - ZdawaÅ‚oby siÄ™, iż ten oto anioÅ‚, czy geniusz uÅ›piony, żyje, oddycha, stróż czujny... urwaÅ‚, studjujÄ…c dalej pomnik z uwagÄ…. - A te postacie, nieprawdaż, iż rzeczywiÅ›cie idÄ…, ruszajÄ… siÄ™ wolno, pogrążone w cichej boleÅ›ci i smutku! - podchwyciÅ‚a żywo Ola, podniecona widokiem, oraz wyrazem zakutego w marmurze piÄ™kna. Oboje umilkli, z niekÅ‚amanym zachwytem wpatrujÄ…c siÄ™ w rzeźbÄ™. Od grobowca bowiem, przez samego CanovÄ™ modelowanego niegdyÅ› na pomnik dla Tycyana, biÅ‚o rzeczywiste, szczere piÄ™kno i chwytaÅ‚o za serce - mówiÅ‚o... Przyparty do Å›ciany, caÅ‚y z biaÅ‚ego marmuru, a trójkÄ…tnym ksztaÅ‚tem w minjaturze przypominajÄ…cy, piramidy Egiptu, staÅ‚ sarkofag otworem... Na lewo, jakby strzegÄ…c doÅ„ wchodu, olbrzymi lew marmurowy leżaÅ‚, z obwisÅ‚emi Å‚apami, potężny, srogi, i jakby smÄ™tnie zadumany, a na nim, z rozpostartemi skrzydÅ‚y, opieraÅ‚ siÄ™ wielki AnioÅ‚ uÅ›piony... I tchnÄ…ce Å‚agodnoÅ›ciÄ…, cudne oblicze AnioÅ‚a zda siÄ™ być rzeczywiÅ›cie nie z tego nÄ™dz padoÅ‚u!.. Z ludzkÄ… twarzÄ…, to prawda, spoglÄ…dać siÄ™ zdaje na widza, lecz oczy jego przymkniÄ™te nieco, skupienia i zadum peÅ‚ne - znieruchomione w nadziemskim spokoju, ciszÄ… zaÅ›wiatów, wiecznoÅ›ci milczeniem i bytu zagadkÄ…, nÄ™cÄ… oto wyraźnie, wzrok ciÄ…gnÄ… za sobÄ…, unoszÄ… duszÄ™, myÅ›l... gdzieÅ› w strefy nadziemskie do nieba!... A z prawej znów strony grobowca, jakby z ziemi, ze Å›wiata, wolno sunÄ… jakieÅ› postacie, zmierzajÄ…c do otwartych na Å›cieżaj wrót sarkofagu... Pierwsza z nich, proporcyonalnie do innych, wiÄ™ksza, kobieta mÅ‚oda, jest już tuż blizko, u grobu prawie, w Å›lad za niÄ…, z girlandami kwiatów, postÄ™pujÄ… postacie mniejsze - to dziatki. IdÄ…... KroczÄ…, z pochylonÄ… gÅ‚owÄ…, przygnÄ™bieni, smutni, niebawem już cisi przestÄ…piÄ… oni próg grobowca... - Chodźmy! - szepnęła Ola pociÄ…gajÄ…c lekko Romana za rÄ™kÄ™. Z widocznÄ… niechÄ™ciÄ…, jakby nie mogÄ…c oderwać wzroku od piÄ™knego pomnika, poruszyÅ‚ siÄ™ Dzierżymirski, i wyrzekÅ‚ półgÅ‚osem: - Czy już obejrzeliÅ›my tutaj wszystko? - Zdaje mi siÄ™, że wszystko - odpowiedziaÅ‚a Ola. W pustej i cichej Å›wiÄ…tyni rozlegaÅ‚y siÄ™ wyraźnie ich kroki, prócz nich bowiem obecnie nie byÅ‚o tu nikogo. Dzierżymirski wyjÄ…Å‚ zegarek. - Szósta! Wracajmy, musimy pożegnać jeszcze WenecyÄ™ z Campanili - rzuciÅ‚ żywo, i ujÄ…wszy ramiÄ™ żony, skierowaÅ‚ siÄ™ ku wyjÅ›ciu z koÅ›cioÅ‚a. Na progu Dzierżymirscy stanÄ™li, obrzucajÄ…c ostatniem spojrzeniem koÅ›ciół; wzrok ich przesunÄ…Å‚ siÄ™ raz jeszcze po wspaniaÅ‚ych grobowcach dożów, Tycyana i wyszli. Upalny spokój wÅ‚oskiego popoÅ‚udnia objÄ…Å‚ ich natychmiast. SÅ‚oÅ„ce paliÅ‚o jeszcze, na uliczkach Wenecyi byÅ‚o pusto. Dzierżymirscy szli przyÅ›pieszonym krokiem, zmierzajÄ…c ku mostowi "di Rialto." ByÅ‚ to ostatni już dzieÅ„ pobytu ich w Wenecyi, wyjeżdżali nazajutrz, żegnajÄ…c dziÅ› po raz ostatni urocze miasto pamiÄ…tek. A żegnali je sumiennie. Zwiedziwszy bowiem kilka nieznanych sobie jeszcze koÅ›ciołów, po raz wtóry obeszli wszystkie miejsca, dokÄ…d zachÄ™caÅ‚o ich do powrotu wspomnienie zoczonego tam piÄ™kna. A wiÄ™c paÅ‚ac Dożów, jego archeologiczne muzeum i liczne przepiÄ™kne sale i ponure wiÄ™zienia, paÅ‚ac królewski, bazylikÄ™, a także zarówno arcydzieÅ‚a pÄ™dzla Tycyana, Tintoretta, PawÅ‚a Veronese, Belliniego, i innych, w Akademii "delle belle Arti." - Wiesz, kochanie? musimy spieszyć siÄ™ porzÄ…dnie, gdyż o siódmej podobno zamykajÄ… już CampanilliÄ™*)-odezwaÅ‚ siÄ™ Roman po dÅ‚uższem milczeniu idÄ…c z OlÄ… bezustannie tak sarno szybko i sÅ‚uchajÄ…c zarazem szczebiotu jej, wciąż jeszcze znajdujÄ…cej siÄ™ pod wrażeniem pysznego dzieÅ‚a Canovy. [*)Znana powszechnie pod tÄ… nazwÄ… dzwonnica ÅšwiÄ™tego Marka w Wenecyi, siegajÄ…ca budowÄ… i stylem X wieku, dziÅ›, jak wiadomo, już nie istnieje. Runęła dnia 14-go Lipca 1902 roku.] - Co za Å›wietnÄ… doprawdy miaÅ‚eÅ› myÅ›l, Romciu, zestawić to obejrzenie Wenecyi z wyżyn na zakoÅ„czenie! - rzekÅ‚a Ola, i dorzuciÅ‚a z ożywieniem: - Bo ostateczne owe wrażenie nie zużyte dotÄ…d jeszcze, nowe, idealnie zamknie nasz pobyt tutaj... - A widzisz, me życie, że nietylko moja pani miewa genialne koncepty - z uÅ›miechem odparÅ‚ Roman, miÅ‚Ä… mu bowiem byÅ‚a myÅ›l, że ich wzajemne zapatrywania estetyczne zgadzajÄ… siÄ™ tak dobrze. W tem bo ostatniem los rzeczywiÅ›cie nie byÅ‚ poskÄ…piÅ‚ zadowolenia Romanowi. Ola, byÅ‚a to dusza obdarzona zarówno, jak i on, wykwintnem poczuciem piÄ™kna i niezmiernÄ… wrażliwoÅ›ciÄ… na dzieÅ‚a sztuki, zgrzytów pod tym wzglÄ™dem pomiÄ™dzy nimi nie byÅ‚o wcale - dopeÅ‚niali siÄ™ wzajemnie. - Poczekaj, kochanie - odezwaÅ‚ siÄ™ znów Roman - spożyjemy sobie parÄ™ brzoskwiÅ„... Mam ogromne pragnienie, a ty?... - O! ja także!.. wykrzyknęła potwierdzajÄ…co i wesoÅ‚o Ola, poczem oboje zbliżyli siÄ™ do charakterystycznego, szerokiego, pod płóciennem okryciem od sÅ‚oÅ„ca, weneckiego straganu, przepeÅ‚nionego różnemi owocami i jarzynami. MinÄ™li już byli waÅ›nie "ponte di Rialto", znajdujÄ…c siÄ™ obecnie w okolicy i punkcie targu, oraz ożywionego ruchu. WokoÅ‚o nich szwendali siÄ™ liczni przechodnie, przekupnie wychwalali gÅ‚oÅ›no swój towar, t. j. drobiazgi, owoce, lub rzadkość w Wenecyi - zimnÄ… wodÄ™ do picia, mówiÄ…c nawiasem, nadzwyczaj niezdrowÄ…. Wybrawszy kilka przepysznych, wielkich brzoskwiÅ„, i spożywajÄ…c je, Dzierżymirscy puÅ›cili siÄ™ znowu w dalszÄ… drogÄ™. Szli obecnie najbardziej ożywionÄ… i handlowÄ… ulicÄ… w Wenecyi, tak zwanÄ… "la Merceria", wijÄ…cÄ… siÄ™ w ksztaÅ‚cie szerokiego trotuaru pomiÄ™dzy domami i szeregiem ciasno jeden przy drugim poÅ‚ożonych sklepów, a wiodÄ…cej zygzakiem od mostu di Rialto do wieży zegarowej na placu San Marco. Zaczepiani co chwila przez natrÄ™tnych wÅ‚aÅ›cicieli magazynów, przekupniów mozaiki i maÅ‚ych bosonogich chÅ‚opaków, narzucajÄ…cych siÄ™ im co chwila, z pytajÄ…cem sÅ‚owem i spojrzeniem Å‚adnych, czarnych oczÄ…t: "Accompagnare, signore?...", Dzierżymirscy szli szybko, wygodnÄ…, choć krÄ™tÄ… ulicÄ…, rozmawiajÄ…c wciąż ze sobÄ…. NiedosÅ‚yszane wzajemnie czÄ™sto w gwarliwym haÅ‚asie "Mercerii" sÅ‚owa ich ginęły bez echa, gdy naraz i tym razem zupeÅ‚nie gÅ‚oÅ›no, po niewiele znaczÄ…cych uwagach, odezwaÅ‚ siÄ™ pierwszy Dzierżymirski. -Czy wiesz, moje życie, iż to już trzy tygodnie blisko, jak wyjechaliÅ›my z kraju? Czas leci, kto by pomyÅ›laÅ‚, że niebawem już minie miesiÄ…c, jak porwaÅ‚em ciebie, szczęście moje, z Å‚ona rodziny?.. Choć w ostatnich sÅ‚owach brzmiaÅ‚ ton żartobliwo-dobroduszny, jednak Roman niespokojnie spojrzaÅ‚ na żonÄ™, pierwszy to bowiem raz tak wyraźnÄ… czyniÅ‚ alluzyÄ™ do niedawnej, a przeÅ‚omowej chwili ich życia; dorzuciÅ‚ zaraz: - Ciekawy jestem, co o tem wszystkiem myÅ›li i co czyni w tej chwili twój ojciec... przytem wahajÄ…co spojrzaÅ‚ z pod oka na OlÄ™, uważnie, jakby zbadać pragnÄ…c, do jakiego stopnia odczuwa ona to wspomnienie. Lekka mgÅ‚a jakby przemknęła po twarzy mÅ‚odej kobiety, a brewki jej zmarszczyÅ‚y siÄ™ przelotnie, jednakże odpowiedziaÅ‚a natychmiast. - Wiesz co, mój drogi? ja.... - i tu spuÅ›ciÅ‚a oczy, zarumieniwszy siÄ™ lekko - bardzo czÄ™sto... podkreÅ›liÅ‚a akcentem te sÅ‚owa, - myÅ›lÄ™ o tem... I Ola z kolei podniosÅ‚a swe przymglone oczy na Dzierżymirskiego, a jemu zdaÅ‚o siÄ™ jednoczeÅ›nie, że wilgotnemi byÅ‚y one... W tej samej chwili mÅ‚oda kobieta ruchem Å‚agodnym, a wdziÄ™ku peÅ‚nym, poÅ‚ożyÅ‚a swÄ… rÄ…czkÄ™ drobnÄ… na rÄ™ku męża. - Nie gniewaj siÄ™, mój drogi, że ci to mówiÄ™ - rzekÅ‚a miÄ™kko - ale... ale wierz mi, że ja nieraz lÄ™kam siÄ™ jakby po prostu, by ta przeszÅ‚ość nasza, a w szczególnoÅ›ci gwaÅ‚towna chwila ucieczki mojej, nie przyniosÅ‚a nam nieszczęścia... Biedny ojciec! - cicho westchnęła Ola i umilkÅ‚a, spuÅ›ciwszy nieÅ›miaÅ‚o wzrok ku ziemi, jak gdyby przestraszywszy siÄ™ słów ostatnich. Teraz Roman z kolei pochwyciÅ‚ rÄ™kÄ™ żony i uÅ›cisnÄ…wszy jÄ… serdecznie kilka razy, wzruszony, poczÄ…Å‚ pocieszać OlÄ™ z cicha, w koÅ„cu zmieniÅ‚ zupeÅ‚nie temat rozmowy, przeszedÅ‚szy poÅ›piesznie na przyszÅ‚e zamiary wspólnej podróży. RównoczeÅ›nie jednak sposÄ™pniaÅ‚, i, choć drobna, maÅ‚a chmurka, co niby cieÅ„, wÅ›liznęła siÄ™ pomiÄ™dzy ich dusze - wzglÄ™dnie rozwiaÅ‚a siÄ™ dość prÄ™dko, zostawiÅ‚a jednak w umyÅ›le Dzierżymirskiego Å›lad trwaÅ‚y. Teraz zatem, gdy znowu zamieniaÅ‚ z OlÄ… banalne nieco frazesy, myÅ›l jego pracowaÅ‚a uparcie w dalszym ciÄ…gu. WiÄ™c on nie myliÅ‚ siÄ™, bÄ™dÄ…c czÄ™stokroć niespokojnym, gdy widziaÅ‚ przychodzÄ…cÄ… na czoÅ‚o żony nagÅ‚Ä… zadumÄ™, na pozór niewytÅ‚umaczonÄ… zgoÅ‚a niczem. WiÄ™c w główce tej, w której, prócz miÅ‚oÅ›ci dla niego, dÅ‚ugo nie przypuszczaÅ‚ innego uczucia - tkwiÅ‚ jednak w swoim rodzaju wyrzut sumienia?.. Odmiennemi zatem kroczÄ…c drogami, dusze ich - ze źródÅ‚a tylko innego caÅ‚kiem pÅ‚ynÄ…ce - obie jednoczeÅ›nie miaÅ‚y swoje skryte zgryzoty i cierpienia. Zarówno, jak i on, tylko inaczej, Ola wiÄ™c także cierpiaÅ‚a... - Dziwne, to życie, dziwne! - omal że nie gÅ‚oÅ›no wymówiÅ‚ Roman. - 0! patrz, już plac Å›w. Marka - wesoÅ‚o wykrzyknęła Ola w tej samej chwili, i wydobywszy miniaturowy zegarek, jednoczeÅ›nie dodaÅ‚a: - Wpół do siódmej! - Zdążymy!.. Dzierżymirski nie podniósÅ‚ uwagi żony, przelotnie spojrzaÅ‚ tylko w jej twarz, a widzÄ…c OlÄ™ uÅ›miechniÄ™tÄ…, poweselaÅ‚ sam również. Wydostawszy siÄ™ z wÄ…skiej szyi ruchliwej ulicy, znajdowali siÄ™ już oni na kwadratowym placu, obszernym, z trzech stron ramowanym wokoÅ‚o kolumnami paÅ‚acu królewskiego. Pod temi kolumnami, w pierwszorzÄ™dnych kawiarniach Wenecyi, roiÅ‚o siÄ™ od ludzi; na mozajkach, krzyżach, brÄ…zowych koniach i kopuÅ‚ach bazyliki Å›w. Marka graÅ‚y promienie sÅ‚oÅ„ca, u stóp zaÅ› Campanili, dokÄ…d zmierzali Dzierżymirscy, i przed koÅ›cioÅ‚em, poÅ›rodku placu, gruchaÅ‚y i lataÅ‚y setki goÅ‚Ä™bi, karmionych rÄ™kÄ… publicznoÅ›ci. ZapÅ‚aciwszy za wejÅ›cie, Roman i Ola powoli zaczÄ™li wstÄ™pować na górÄ™. Na szczyt dzwonnicy San Marco, oddzielonej od katedry, a strzelajÄ…cej w górÄ™ wysoko i samotnie, szÅ‚o siÄ™ nie po schodach, lecz po lekko pochylonej pÅ‚aszczyźnie spiralnej, nader wygodnej, choć krÄ™tej, wchodzÄ…cego wcale nie mÄ™czÄ…cej. Co kilka minut postÄ™pujÄ…cym na szczyt dzwonnicy Dzierżymirskim migaÅ‚y z prawej strony maÅ‚e okienka, pozwalajÄ…ce im pochwycić rÄ…bek krajobrazu, Å›ciany zaÅ› wieży przepeÅ‚nione byÅ‚y licznymi podpisami turystów. WzglÄ™dnie dość dÅ‚ugo, bo powoli, zmÄ™czeni poprzednim poÅ›piechem, szli pod górÄ™ Roman i Ola, zanim dostali siÄ™ wreszcie na obszernÄ… szczytowÄ… platformÄ™ dzwonnicy. Prócz sprzedajÄ…cego w zaimprowizowanym sklepie fotografie i albumiki: "ricordo di Venetia," kilka zaledwie osób znajdowaÅ‚o siÄ™ tutaj. Dzierżymirscy zbliżyli siÄ™ do balustrady, obrzuciwszy spojrzeniem caÅ‚y widok, u stóp ich i henhen, daleko!... - Åšliczne, przeÅ›liczne! - rzekÅ‚a po chwili Ola półgÅ‚osem, z przejÄ™ciem, Roman zaÅ›, potakujÄ…c żonie, wyjÄ…Å‚ noszonÄ… stale ze sobÄ… lunetÄ™ i regulować jÄ… poczÄ…Å‚. SÅ‚oÅ„ce wÅ‚aÅ›nie zniżaÅ‚o siÄ™ ku zachodowi. Z jednej strony krajobrazu, na prawo, tarcza jego, ziejÄ…c purpurÄ…, kÄ…paÅ‚a siÄ™ promienistymi blaskami w morzu, rozÅ›wietlaÅ‚a jego tajemniczÄ… gÅ‚Ä™biÄ™, rozżarzaÅ‚a, na ksztaÅ‚t gÅ‚owni, czerwonawym ogniem zmarszczone grzbiety fal, zÅ‚otym prostopadÅ‚ym goÅ›ciÅ„cem zanurzajÄ…c siÄ™ stopniowo coraz bardziej w iskrzÄ…cÄ… siÄ™ Å›wiatÅ‚ami toÅ„. I zielonkawe, Å‚agodne Adryatyku fale, rozchylaÅ‚y siÄ™ przyjacielsko i goÅ›cinnie - roztwieraÅ‚y swe nurty do idÄ…cego na spoczynek sÅ‚oÅ„ca, wód szmerem koÅ‚ysać siÄ™ je zdajÄ…c do snu cichego... Po bokach fal tymczasem coraz dalej i dalej biegÅ‚y ostatnie promienie jego; rozlewaÅ‚y siÄ™ wkoÅ‚o pożegnalnym odblaskiem - pieÅ›ciÅ‚y już morze caÅ‚e, zapalaÅ‚y na niem miljony barw i odcieni, skoÅ›ne leciaÅ‚y w lewo ku Lido, "giardini publici," sÅ‚aÅ‚y siÄ™ krwawiÄ…ce na dachach i wieżach leżącej w dole Wenecyi - i ginęły nareszcie w zamglonej gdzieÅ› dali, tulÄ…c siÄ™ do majaczÄ…cych hen, hen, w perspektywie górskich alpejskich szczytów... Roman i Ola, zapatrzeni, stali nieruchomo, w milczeniu. Otulony ciszÄ… bezmiarów, tchnÄ…cy spokojem idÄ…cego wieczora, zachwycaÅ‚ ich ten krajobraz. - Spojrzyj-no, jak smacznie zajadajÄ… sobie nasi brudni wÅ‚osi swoje "pranzo" - rzekÅ‚a nagle do męża Ola, wskazujÄ…c rÄ™kÄ… spiÄ™trzonÄ… u stóp ich, wÅ›ród wÄ…skich kanałów, WenecyÄ™, i Å›cieÅ›nione dachy jej domów, gdzie na werandach spożywano wÅ‚aÅ›nie posiÅ‚ek. - A, prawda! - potwierdziÅ‚ Roman. - Zabawnie wyglÄ…dajÄ… na swoich daszkach, jak liliputy... - zauważyÅ‚ jeszcze i ujÄ…wszy ramiÄ™ żony, zbliżyÅ‚ siÄ™ znów ku balustradzie od strony morza. - Patrz! - rzekÅ‚ przyciszonym gÅ‚osem, wskazujÄ…c na prawo lÄ…d staÅ‚y - widzisz te otulone mgÅ‚ami sylwety miast i gór?.. - WidzÄ™ - potwierdziÅ‚a Ola. - Oto Fusina - objaÅ›niać poczÄ…Å‚ żonie Roman - tam znów gÅ‚Ä™biej, to Padwa i Treviso... Tu, na zachodzie - to otaczajÄ…ce WeronÄ™ szczyty górskie, a tam - wskazujÄ…c ruchem rÄ™ki kolistym krajobraz, mówiÅ‚ dalej Dzierżymirski - to Monte Baldo, i u stóp jego jezioro Garda. I Roman manewrujÄ…c równoczeÅ›nie lunetÄ… odkrywaÅ‚ coraz to inne odlegÅ‚e góry i miasta, a użyczajÄ…c lornety swej żonie, objaÅ›niaÅ‚ jÄ…, tÅ‚umaczyÅ‚. Tymczasem zaÅ› platforma dzwonnicy opustoszaÅ‚a stopniowo. Prócz przekupniów, zalecajÄ…cych swe "ricorda," i miejscowych ludzi, nie byÅ‚o tu już prócz Dzierżymirskich, nikogo. Roman i Ola gotowali siÄ™ do odejÅ›cia, gdy oto nagle przystanÄ™li znowu, zasÅ‚uchani. Z weneckiego starego grodu szÅ‚a muzyka dziwna... Jak orkiestrÄ… dobranÄ… grana, wÄ™drowaÅ‚a przez otulone milczeniem przestworza melodya koÅ›cielnych dzwonów... Rozpoczęły jÄ…, na wprost Campanili dzwony koÅ›ciołów: Redentore, na wysepce Giudecca, i Santo Giorgio Maggiore, opodal, a w Å›lad za niemi powtórzyÅ‚y inne Å›wiÄ…tynie. Z Santa Maria della Salute na czele rozbrzmiaÅ‚y kolejno po caÅ‚ej Wenecyi, wstrzÄ…snęły ciszÄ… "królowej Adryatyku" - tu donoÅ›nie bijÄ…c basem, tam znów skarżąc siÄ™ Å‚agodnie, kwilÄ…c - wspólnie zagraÅ‚y chórem swÄ… pieśń wieczornÄ…... Dobranymi jakby akordy popÅ‚ynęły dźwiÄ™cznie tony poprzez laguny i kanaÅ‚y, morzem, po grzbietach fal, uleciaÅ‚y w dal sinÄ…, zda siÄ™, niosÄ…c swe echa aż do podnóży gór. Roman, nachyliwszy siÄ™ ku żonie, rzuciÅ‚ półgÅ‚osem: - Co za wspaniaÅ‚e i silne wrażenie, nieprawdaż?... ChciaÅ‚ powiedzieć coÅ› jeszcze, lecz w tej samej chwili instynktownie urwaÅ‚... Dzierżymirscy zadrżeli oboje. Kobieta przytuliÅ‚a siÄ™, jak powój, do mężczyzny, on zaÅ› objÄ…Å‚ opiekuÅ„czym ruchem jej kibić i silnem ramieniem przycisnÄ…Å‚ wylÄ™kÅ‚Ä… do siebie. To z dzwonnicy Å›w. Marka, tu, na szczycie jej, o parÄ™ zaledwie kroków od nich, zagrzmiaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie do wtóru innym, zadudniÅ‚, gÅ‚uszÄ…c wszystko swÄ… siÅ‚Ä…, dzwon olbrzymi i potężny - "San Marco." GÅ‚os jego tubalny, huczÄ…cy, zmieszaÅ‚ siÄ™ z ogólnÄ… aryÄ… dzwonów, napeÅ‚niajÄ…c echami grzmotów, trzÄ™sÄ…c platformÄ… wieżycy. A jednoczeÅ›nie Roman i Ola dziwnego doznawali wrażenia. ZdaÅ‚o siÄ™ im bowiem, jakby ich tutaj nie byÅ‚o już zupeÅ‚nie. Nie, oni stanowczo znikli, a znajdowaÅ‚ siÄ™ tu jeno jeden jedyny olbrzymi dźwiÄ™k, z którym istnienia wspólne zlaÅ‚y siÄ™, zÅ‚Ä…czyÅ‚y. Glos dzwonu przenikaÅ‚ ich do gÅ‚Ä™bi, szedÅ‚ aż do dna dusz, graÅ‚ na fibrach nerwów; trzÄ…sÅ‚ nimi, potężny w swej mocy - wielki... Ola jeszcze bardziej przytuliÅ‚a siÄ™ do męża, jakby szukajÄ…c obrony przed czemÅ›, czy przed kimÅ›, Dzierżymirski silniej przygarnÄ…Å‚ jÄ… do siebie. RównoczeÅ›nie, jakby kierowane wzajemnym odruchem jednomyÅ›lnym i uczuciem wzajemnem, twarze ich zbliżyÅ‚y siÄ™ i zÅ‚Ä…czyÅ‚y usta!... Ostatni z ostatnich promieÅ„ zachodu zapaliÅ‚ na sekundÄ™ jednÄ… gwiazdÄ™ na czoÅ‚ach mężczyzny i kobiety, skojarzyÅ‚ siÄ™ z ich pieszczotÄ… i znikÅ‚. SÅ‚oÅ„ce zgasÅ‚o... Roman i Ola jednak nie odrywali ust od pocaÅ‚unku, a trwali w nim jeszcze... JakaÅ› bowiem niewytÅ‚umaczona niczem chęć przedÅ‚użenia jakby tej chwili ogarnęła Dzierżymirskich. W zapomnieniu pieszczoty jestestwa ich drgaÅ‚y uczuciem, a huczÄ…cy gÅ‚os dzwonu zdawaÅ‚ siÄ™ bardziej jeszcze kojarzyć ich ze sobÄ…... ÅÄ…czyÅ‚ siÄ™ sam niby z ekstazÄ… ich pocaÅ‚unku, a usuwajÄ…c z niego zarazem pierwiastek zmysłów poziomy - wznosiÅ‚ dusze Romana i Oli w nadziemskie gdzieÅ› strefy, uszlachetniaÅ‚, budziÅ‚ w nich jakieÅ› chÄ™ci i pragnienia i przypinaÅ‚ skrzydÅ‚a do lotu i rozszerzaÅ‚ piersi i kazaÅ‚ siÄ™ modlić pokornie... Z ekstazy pierwsza zbudziÅ‚a siÄ™ kobieta. PrzybladÅ‚a nieco, oderwaÅ‚a drobne wargi od ust Romana i szepnęła cichutko: - Chodźmy już!.. - Dobrze, zÅ‚oto moje, kochanie najmilsze! - odparÅ‚ pieszczotliwie Dzierżymirski, i oboje w Å›lad za tem skierowali siÄ™ ku wyjÅ›ciu. Nic nie mówili teraz do siebie. ZamyÅ›leni, pogrążeni w swój dziwny stan duchowy, zapatrzeni w swe dusze, schodzili powoli, schodzili w dół ciÄ…gle. I stopniowo, nieznacznie, reakcya nastroju wÅ›lizgiwać siÄ™ poczęła w ich dusze, mózgi i serca... Przy dźwiÄ™kach bo oto grajÄ…cego obecnie nad nimi dzwonu-olbrzyma, jakieÅ› zwÄ…tpienia obsiadÅ‚y nagle ich dusze, a czar, tam, na górze, odczuty - niknÄ…Å‚, wewnÄ™trzne zadowolenie i napiÄ™cie duchowe sÅ‚abÅ‚o!.. Lecz czyż to zÅ‚udzenie? Wszak gÅ‚os tegoż samego dzwonu jest teraz jakimÅ› caÅ‚kiem innym, odrÄ™bnym; to nie ten na górze, wysoko! Tamten, peÅ‚en otuchy, dodawaÅ‚ odwagi, wzmacniaÅ‚. A ten, wstrzÄ…sajÄ…c murami wyniosÅ‚ej wieżycy, bÅ‚Ä…ka siÄ™ gdzieÅ› tylko po jej zakamarkach, szczelinach, taki odmienny, ponury, smutny... I pod jego wpÅ‚ywem, jakby pod dziaÅ‚aniem czarodziejskiej siÅ‚y, w myÅ›lach Dzierżymirskich, każdemu z osobna, zaszumiaÅ‚y znowu wyrzuty sumienia. Jej, Oli, stanęła przed oczami, jak żywa, marsowa twarz ojca, i jego spojrzenie smutne, wyrzutów peÅ‚ne. Źrenice rodzica wyraźnie przytem zdawaÅ‚y siÄ™ skarżyć, mówić: Ja ciÄ™ kochaÅ‚em, drogie dzieciÄ™, a ty tak pogardziÅ‚aÅ› mnÄ…, zraniÅ‚aÅ› tak dotkliwie i boleÅ›nie! Romanowi zaÅ› tak żywo przypomniaÅ‚a siÄ™ z przed laty chwila pewna, iż zdziwiÅ‚ siÄ™ sam niepomiernie. SwÄ… ubogÄ… izdebkÄ… z przed laty, strasznÄ… noc walki ze sobÄ… samym, i zwyciÄ™stwo zÅ‚ota ujrzaÅ‚ tu w Campanili-wszystko!.. A dzwon tymczasem huczaÅ‚ coraz bardziej, i przytem coraz jakby sroższy i bezwzglÄ™dniejszy, surowszy... Dzierżymirscy bezwiednie, w mimowolnej po prostu obawie przed tym gÅ‚osem karcÄ…cym z wysoka, pospieszniej w dół schodzić poczÄ™li. Cienie wieczorne kÅ‚adÅ‚y siÄ™ już po pustych zakÄ…tkach starej, jak Å›wiat, wieżycy, mroki tajemnicze peÅ‚zaÅ‚y tu swobodnie. Przy dźwiÄ™kach dzwonu, który wciąż trzÄ…sÅ‚ jej Å›cianami, wÅ›ród ciemniejÄ…cej stopniowo, a zamkniÄ™tej w nich pustki, schodziÅ‚a, spuszczajÄ…c siÄ™ coraz szybciej, zniżaÅ‚a siÄ™ para mÅ‚odych. Wreszcie zmierzch szary pochÅ‚onÄ…Å‚ zgrabne postacie, i zapanowaÅ‚ bezpodzielnie w Campanili. JednoczeÅ›nie o jej mury odbiÅ‚o siÄ™ echo ostatniego uderzenia dzwonu, niby ostatnie dla Dzierżymirskich przypomnienie przeszÅ‚oÅ›ci... W Å›lad za tem uspokoiÅ‚o siÄ™ wkrótce wszystko. Wiekopomna wieżyca, zasÅ‚uchana jakby jeszcze w koÅ„cowy zamierajÄ…cy dźwiÄ™k dzwonu, przycichÅ‚a; szarość, smutek i gÅ‚usza rozsiadÅ‚y siÄ™ tu wokoÅ‚o... W milczÄ…cÄ… sennÄ… zadumÄ™, we wspomnienia przebrzmiaÅ‚e, zapadaÅ‚a powoli Campanile. --------------- - Rojno i gwarno byÅ‚o dziÅ› u marszaÅ‚kowej nieprawdaż? Ha-ha-ha, wiedziaÅ‚em doskonale, że siÄ™ stawiÄ… wszyscy... Poczciwa jednak ta nasza Å›wiatowa menażerya.... No, i cóż? Uwierzyli? Pytanie to, zwrócone do pani Melanii Warnickiej w jej dużym, piÄ™knym salonie, wygÅ‚osiÅ‚, sadowiÄ…c siÄ™ wygodnie na fotelu, Emil ÅadyżyÅ„ski. ByÅ‚ to mężczyzna lat przeszÅ‚o pięćdziesiÄ™ciu, wysoki, szczupÅ‚y, od stóp do głów drobiazgowo wytworny, o wyrazie twarzy szyderczym, przyrosÅ‚ym jakby do rysów jego, Å›wieżych i żywych jeszcze, oraz piÄ™knych oczu podÅ‚użnych, zielonkawych, z pod pincenez patrzÄ…cych rozumnie. - Uwierzyli. To jest, może udali tylko, że wierzÄ…... odpowiedziaÅ‚a marszaÅ‚kowa rozpartemu z gracyÄ… w krzeÅ›le goÅ›ciowi swemu. - No, c'est tout ce qu'il faut, na razie; teraz damy sobie wielkiego i dystyngowanego nura n'est ce pas?.. A niech tam wszyscy myÅ›lÄ… sobie, co im siÄ™ żywnie podoba!- zawyrokowaÅ‚ tenże gÅ‚osem stanowczym. - C'est ce qui me tranquillise, iż zamknęłam zupeÅ‚nie dziÅ› już rachunki z towarzystwem tutejszem - odparÅ‚a z westchnieniem ulgi pani Melania. Rozmowa potoczyÅ‚a siÄ™ dalej; treÅ›ciÄ… jej byÅ‚ przebieg dzisiejszego, a ostatniego czwartkowego przyjÄ™cia u MarszaÅ‚kowej. ZnikniÄ™cie Oli, choć trzymane pilnie w tajemnicy, jak to zwykle bywa w takich razach, nagle, pewnego poranku przedostaÅ‚o siÄ™ niewiadomo przez kogo, jak i kiedy, do miasta, a wieść ta, podawana z poczÄ…tku ostrożnie, cicho i pod wielkim sekretem, wkrótce byÅ‚a już na wszystkich ustach, komentowana, przeinaczona, a plotkÄ… i skrzydlatym ptakiem obmowy obleciaÅ‚a niebawem wszystkie niemal salony towarzyskiego Å›wiata w mieÅ›cie. Pomimo to, nikt nie wiedziaÅ‚ nic jeszcze dokÅ‚adnie. Zaalarmowany pierwszy ÅadyżyÅ„ski, który, jako przyjaciel domu Gowartowskich, a zarazem bywajÄ…cy wszÄ™dzie Å›wiatowiec, osaczonym byÅ‚ ciÄ…gle pytaniami, odbyÅ‚ dni temu parÄ™ istnÄ… sessyjnÄ… konferencyÄ™ z marszaÅ‚kowÄ…: Co czynić, by ocalić pozory?.. I wówczas to postanowiono, co nastÄ™puje: PuÅ›cić natychmiast w Å›wiat niejasnÄ… pogÅ‚oskÄ™ o Å›lubie Oli z Dzierżymirskim, i opowiedzieć wyjazd marszaÅ‚kowej, która, postanowiwszy już poprzednio przenieść siÄ™ caÅ‚kiem na wieÅ›, teraz, po naradzie z ÅadyżyÅ„skim, zgadzaÅ‚a siÄ™ tÄ™ chwilÄ™ odjazdu swego przyÅ›pieszyć. Za parÄ™ dni wÅ‚aÅ›nie przypadaÅ‚ czwartek, jour fixe pani Melanii; Å‚atwo byÅ‚o przewidzieć, iż towarzystwo cale, wobec rozsiewanych zrÄ™cznie półsłówek o wielkiej powyższej nowinie, nie omieszka, przywiedzione ciekawoÅ›ciÄ… i chÄ™ciÄ… pożegnania czcigodnej matrony, zawitać na jej salony... - Wówczas to wszystkim i każdemu z osobna damy do spożycia nastÄ™pujÄ…cÄ… piguÅ‚kÄ™! - zadecydowaÅ‚ wesoÅ‚o na owej konferencyi pan Emil: - Powiemy, że Ola i Dzierżymirski sÄ… już po Å›lubie, uznanym przez rodzinÄ™ najbliższÄ… i przez niÄ… urzÄ…dzonym, lecz cichym i bez rozgÅ‚osu, a to na wÅ‚asne i wyraźne żądanie paÅ„stwa mÅ‚odych... - Co siÄ™ zaÅ› tyczy dotychczasowej o tem wszystkiem tajemnicy, wytÅ‚umaczymy jÄ… tem, iż dzisiejsi paÅ„stwo Dzierżymirscy kochali siÄ™ w sobie na zabój od dawna, od lat, przypuśćmy, oÅ›miu... że ojciec srogi nie chciaÅ‚ o zwiÄ…zku tym sÅ‚yszeć nawet, iż zmiÄ™kczony wreszcie zgodziÅ‚ siÄ™ naÅ„... Pani marszaÅ‚kowa nie byÅ‚a na Å›lubie, no... bo jest sÅ‚abego zdrowia, January zaÅ›, w ostatniej chwili, gdy jechaÅ‚ na kolej, zachorowaÅ‚... PaÅ„stwo mÅ‚odzi obecnie bawiÄ… zagranicÄ…. Gdzie? - nie wiemy. Pour dérouter - powiemy na przykÅ‚ad, że w Szwecyi... CaÅ‚Ä… tÄ™ historyjkÄ™, pani marszaÅ‚kowa na przyjÄ™ciu u siebie, a ja u innych, tegoż samego dnia i w tychże godzinach ukoloryzujemy jeszcze należycie kilkoma pseudo-autentycznymi szczegółami, no... et il faut espérer, że nam chyba uwierzÄ…!.. Tak ostatecznie uradziÅ‚ ÅadyżyÅ„ski, a do ultimatum owego, uznawszy jego sÅ‚uszność, marszaÅ‚kowa Warnicka zastosowaÅ‚a siÄ™ Å›ciÅ›le przez caÅ‚y dzieÅ„ dzisiejszego czwartkowego u siebie przyjÄ™cia. Obecnie zaÅ› w dalszym ciÄ…gu informowaÅ‚a przybyÅ‚ego swego wspólnika o wywiÄ…zaniu siÄ™ z zadania i roli wÅ‚asnych, opowiadajÄ…c mu zarazem, jak wiele dnia tego odwiedziÅ‚o jÄ… osób ze Å›wiata, do tego stopnia licznych, iż chwilami w ogromnym jej salonie brakÅ‚o po prostu dla nich miejsca. - Każdy niemal po banalnym wstÄ™pie grzecznostek, pytaÅ‚ mnie o OlÄ™, nie przeoczyÅ‚ tego nikt -mówiÅ‚a pani Melania, koÅ„czÄ…c opowiadanie swoje - aż w duchu sama Å›miaÅ‚am siÄ™ z tego... - WiÄ™c któż byÅ‚? któż byÅ‚? - pytaÅ‚ ciekawie ÅadyżyÅ„ski. - Wszyscy, powiadam panu, towarzystwo caÅ‚e, nie zawiódÅ‚ nikt - opowiadaÅ‚a dalej marszaÅ‚kowa - szli wielcy i mali, sympatyczni i niemili, oraz nawet, którym siÄ™ zdaje, że obecnoÅ›ciÄ… swojÄ… czyniÄ… mi Å‚askÄ™ najwyższÄ…, raz na rok zaledwie bywajÄ…c u mnie... i lekceważąco na pozór przy tych wyrazach pani Melania machnęła rÄ™kÄ…... Pan Emil zaÅ› sÅ‚uchaÅ‚ i nieznacznie uÅ›miechaÅ‚ siÄ™ pod wÄ…sem, znaÅ‚ bowiem dobrze sÅ‚abÄ… stronÄ™ staruszki, którÄ… gniewaÅ‚o zawsze, gdy ktoÅ› ze "Å›wiata," mieszkajÄ…cy stale w mieÅ›cie, omijaÅ‚ jej dom w wizytach. - Par exemple... - odezwaÅ‚ siÄ™ - rÄ™czyÅ‚bym, że księżna Marya i hrabiowie Doliwscy... - Oh! pas seulement, oni naturalnie, ale i książe Jerzy, hrabia Alfred, ksiÄ™stwo Staniccy, hrabina Manfredowa z córkÄ… i jej narzeczonym... Vous savez, ona wychodzi za tego ksiÄ™cia Ryszarda S. z PoznaÅ„skiego... A także Otoccy, Daworowscy, Igelhausenowie... już nie pamiÄ™tam wszystkich nawet... koÅ„czyÅ‚a pani Melania, zadowolona w duszy z szumnej nomenklatury. - Oh! mais, sapristi, c'est la fine fleur, Å›mietaneczka ze Å›mietanki naszej... Powinszować marszaÅ‚kowej, powinszować... - rzekÅ‚ z lekka drwiÄ…co pan Emil. -L'essentiel - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, - że wszyscy, jak przewidywaÅ‚em, poÅ‚knÄ™li przygotowanÄ… przez nas wiadomostkÄ™. - Wszyscy, bez wyjÄ…tku; robiÅ‚am przecież, co tylko mogÅ‚am - potwierdziÅ‚a pani Melania. - A wiÄ™c n... i-ni-c'est fini; nie pokażemy siÄ™ my im tu tak prÄ™dko na oczy; by sprawdzić to, co posÅ‚yszeli, Dzierżymirskich również mieć nie bÄ™dÄ…, a zresztÄ… - pan Emil niedbale poruszyÅ‚ rÄ™kÄ… - tout passe, tout casse, tout lasse... Niebawem wszyscy zawieszÄ… sobie nowe sitko na koÅ‚ek i... zapomnÄ…. Ainsi va le monde - dokoÅ„czyÅ‚, i wyjmujÄ…c srebrnÄ… z monogramem papieroÅ›nicÄ™, ujÄ…Å‚ w palce delikatnej swej rÄ™ki cienki papieros, uprzejmie pytajÄ…c zarazem pani domu: - Vous permettez?.. MarszaÅ‚kowa, z uÅ›miechem, przyzwalajÄ…co kiwnęła gÅ‚owÄ…. ÅadyżyÅ„ski zapaliÅ‚, i wypuÅ›ciwszy z ust maÅ‚y obÅ‚oczek dymu, pogÅ‚adziÅ‚ wytwornym ruchem rÄ™ki swe siwiejÄ…ce już nieco, a starannie wyczesane, bokobrody. - Ja także, wedÅ‚ug programu, nie próżnowaÅ‚em, - odezwaÅ‚ siÄ™ po chwili swobodnym tonem. - WyszedÅ‚szy stÄ…d temu godzin parÄ™, byÅ‚em na jour fixe u Leliwów, hr. Dezydery Otockiej, u ksiÄ™stwa Pilanich... ZastaÅ‚em tam wiele bardzo osób i wszÄ™dzie opowiadaÅ‚em, naturalnie en long et en large la nouvelle du jour, co należy, o Romanie i Oli - bref, Januarek powinien być kontent ze mnie: wykryÅ‚em, jak, co i dokÄ…d wyfrunęła mu jedynaczka, teraz znów my z paniÄ… marszaÅ‚kowÄ… tuszujemy za mÅ‚odÄ… parÄ… Å›lady, z kunsztem prawdziwie artystycznym... - Å»e też pan wszystko z wesoÅ‚ej tylko strony bierze - nieco smutnie i pobÅ‚ażliwie jakby uÅ›miechnęła siÄ™ pani Melania. - Que voulez vous, pani marszaÅ‚kowo, Å›wiat peÅ‚en dramatów i tragedyj w teatrze i w życiu, że cóżby wartem byÅ‚o ono, gdybyÅ›my siÄ™ czasem starali przynajmniej komizmu choć trochÄ™ zeÅ„ wycisnąć - odparÅ‚ pan Emil, poczem zaÅ› dodaÅ‚: - WiÄ™c pani marszaÅ‚kowa jutro na Podole, do Ulanówki? - Tak - potwierdziÅ‚a pani Melania - do siebie jadÄ™ na dni kilka, potem zaÅ› natychmiast do Januarego, a pan wyjeżdża?.. Il faudrait. - Comme de raison, prawdopodobnie do Szwajcaryi, na sześć tygodni... Ale, a propos, cóż January?.. - NiespokojnÄ… jestem o niego - odpowiedziaÅ‚a marszaÅ‚kowa - jak panu wiadomo, bawiÅ‚ tu u mnie tylko dzieÅ„ jeden; nazajutrz po otrzymaniu smutnej wiadomoÅ›ci odjechaÅ‚, pożegnawszy siÄ™ ze mnÄ…, notabene, bardzo chÅ‚odno, i odtÄ…d żadnej odeÅ„ z Gowartowa nie mam wiadomoÅ›ci. Może chory... - Eee! cóż znowu!.. - okrzyczaÅ‚ siÄ™ ÅadyżyÅ„ski - pani marszaÅ‚kowa niech bÄ™dzie spokojnÄ…, poluje sobie na kaczki, i jedynaczkÄ™ swÄ… wydziedzicza. Dobrze robi zresztÄ…, bardzo dobrze... Wydziedziczać mÅ‚odych! Niech nie lekceważą woli starszego pokolenia!.. Wydziedziczać!.. dokoÅ„czyÅ‚ pan Emil z patosem, i powstawszy z fotelu, jednoczeÅ›nie z paniÄ… MelaniÄ… żegnać siÄ™ poczÄ…Å‚. - Uciekam już, bo mam jeszcze parÄ™ wizyt, ale... ÅadyżyÅ„ski urwaÅ‚ - Wszak pani marszaÅ‚kowa jedzie jutro dopiero o 3-ej, nieprawdaż? - mówiÅ‚, caÅ‚ujÄ…c z wdziÄ™kiem rÄ™kÄ™ staruszki - nie żegnam siÄ™ wiÄ™c, bÄ™dÄ™ na dworcu, może wypadnie coÅ› uÅ‚atwić, dopomóc... - DziÄ™kujÄ™ panu, dziÄ™kujÄ™ bardzo - odparÅ‚a z uÅ›miechem pani Warnicka - do miÅ‚ego zobaczenia siÄ™. . Pan Emil, z cylindrem w rÄ™ku, ukÅ‚oniÅ‚ siÄ™ u drzwi raz jeszcze, poczem jego elegancka, opiÄ™ta w tużurek, zgrabna sylweta zniknęła za portyerÄ… salonu. ZnalazÅ‚szy siÄ™ zaÅ› przed domem, na ulicy, ÅadyżyÅ„ski wskoczyÅ‚ poÅ›piesznie do oczekujÄ…cej naÅ„ dorożki na gumach, i rzuciwszy niedbale adres, kazaÅ‚ siÄ™ wieźć dalej. Już na ulicach i w magazynach jaÅ›niaÅ‚y rzÄ™siÅ›cie Å›wiatÅ‚a, gdy w dwie godziny później wysiadaÅ‚ z tegoż pojazdu przed piÄ™knÄ… kamienicÄ… w Å›ródmieÅ›ciu, a odprawiwszy swój kawalerski ekwipaż, skierowaÅ‚ siÄ™ w bramÄ™ czteropiÄ™trowego domu, gdzie na pierwszem piÄ™trze zajmowaÅ‚ eleganckie, z trzech pokoi, mieszkanie. MaÅ‚y, zwinny chÅ‚opczyna, ubrany w liberyjnÄ…, ze zÅ‚otemi guziczkami, granatowÄ… kurtkÄ™, przekomarzaÅ‚ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie na dziedziÅ„cu, z którÄ…Å› chichoczÄ…cÄ… mÅ‚odszÄ…, gdy pan jego zjawiÅ‚ siÄ™ nagle w bramie, a ujrzawszy Å›miejÄ…cÄ… siÄ™ dwójkÄ™, pogroziÅ‚ jej laskÄ…, z uÅ›miechem. SÅ‚użąca zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ zalotnie i gÅ‚oÅ›no, lokajczyk zaÅ› pÄ™dem porwaÅ‚ siÄ™ z miejsca i poleciaÅ‚ na górÄ™, w parÄ™ minut później, z pokornÄ… minÄ…, otwierajÄ…c drzwi ÅadyżyÅ„skiemu. - Ej, malutki!.. pogroziÅ‚ mu znów palcem pan Emil, poczem, zdjÄ…wszy paltot, zapytaÅ‚: - ByÅ‚ tu kto? - Owszem, proszÄ™ jaÅ›nie pana, oto bilety odparÅ‚ chÅ‚opak poÅ›piesznie, podajÄ…c maÅ‚Ä… tackÄ™ ze stoÅ‚u. Pan Emil obojÄ™tnie przerzuciÅ‚ kilka biletów. - Aaa!.. zadziwiÅ‚ siÄ™ gÅ‚oÅ›no przy jednym z nich, poczem odÅ‚ożyÅ‚ wszystko na bok. - Frak od krawca przynieÅ›li? - zapytaÅ‚ jeszcze - wyprasowany? - W sypialni u jaÅ›nie pana powiesiÅ‚em - objaÅ›niÅ‚ maÅ‚y lokajczyk. - Dobrze. Siedź tu, smyku, i nie Å‚obuzuj siÄ™!.. rzekÅ‚ ÅadyżyÅ„ski, a minÄ…wszy przedpokój, zatrzasnÄ…Å‚ za sobÄ… drzwi od gabinetu, prowadzÄ…cego do sypialni i ubieralni, gwiżdżąc jednoczeÅ›nie pod nosem aryÄ™ z modnej podówczas operetkowej premiery. Jako szanujÄ…cy siÄ™ kawaler, pan Emil, stale żadnego wieczoru nie przepÄ™dzaÅ‚ u siebie w domu. DziÅ› zatem również wybieraÅ‚ siÄ™ na raut artystyczno-wokalno-literacki, punktualnie rozpoczynajÄ…cy siÄ™ już o dziesiÄ…tej. DziewiÄ…ta wÅ‚aÅ›nie biÅ‚a na kilku zegarach w mieszkaniu, pan Emil wiÄ™c, znalazÅ‚szy siÄ™ w gustownie umeblowanej sypialni, przystÄ…piÅ‚ natychmiast do tualety swej wieczorowej. W tym celu wygodnie zasiadÅ‚ na foteliku przed maÅ‚Ä… gotowalniÄ…, przepeÅ‚nionÄ… wytwornymi, w srebrnych pudeÅ‚kach i przykrywkach, przyborami tualetowymi. Gdy tak stoliczny bywalec drobiazgowo i systematycznie stroiÅ‚ siÄ™ na raut, marszaÅ‚kowa, po wyjÅ›ciu ostatnich, zapóźnionych, goÅ›ci, przykazawszy pogasić Å›wiatÅ‚a, odpoczywaÅ‚a na kanapce znużona, po dniu tak peÅ‚nym dla niej zmÄ™czenia i wysiÅ‚ków. OparÅ‚szy gÅ‚owÄ™ o poduszki mebla, pani Melania, poÅ‚ożyÅ‚a siÄ™, i wyciÄ…gnÄ…wszy wygodnie swe czÅ‚onki, przymknęła powieki, stan zaÅ› bÅ‚ogi nie krÄ™powanego niczem spoczynku owÅ‚adnÄ…Å‚ niÄ… bezpodzielnie. Jak szum niknÄ…cy, daleki, w uszach jej tylko brzmiaÅ‚ jeszcze gwar prowadzonych do niedawna rozmów, dolatywaÅ‚y urywki z dali, a przed oczyma majaczyÅ‚y, zmieniajÄ…c siÄ™ kolejno, postacie, zaludniajÄ…ce w ciÄ…gu kilku godzin jej salony... Ponownie zatem widziaÅ‚a przed sobÄ… staruszka w sÄ…siednim pokoju tÅ‚um elegancki, rozbawiony... Mile pieÅ›ciÅ‚ on wzrok wytwornym wdziÄ™kiem kobiecych tualet, szeleszczÄ…cych Å‚agodnie, a zgoÅ‚a nie krzyczÄ…cych barwÄ… i gustownych - nÄ™ciÅ‚ powabem na jednÄ… modÅ‚Ä™ elegancko skrojonych ubiorów mÄ™skich, pÅ‚awiÅ‚ siÄ™ caÅ‚y w estetyce ogólnej manier, ukÅ‚onów, w szablonie Å›wiatowej salonowej komedyi, a poprawny - nie raziÅ‚ niczem harmonii, w caÅ‚oÅ›ci swej nie wywoÅ‚ujÄ…c również wcale faÅ‚szywo brzmiÄ…cych zgrzytów. I uÅ›miech pół gorzki, pół smutny, w zamyÅ›leniu okoliÅ‚ wÄ…skie usta marszaÅ‚kowej Warnickiej. Jak nicoÅ›ci peÅ‚nem bowiem wydaÅ‚o jej siÄ™ teraz, w oÅ›wietleniu dzisiejszej zÅ‚oÅ›liwej ciekawoÅ›ci, to caÅ‚e towarzyskie stado, kryjÄ…ce swÄ… przewrotność pod blichtrem i szychem zewnÄ™trznych pozorów, jak maÅ‚o godnem żalu i marnem! Ach, bo ileż schowanej zrÄ™cznie zÅ‚oÅ›ci, tÅ‚umionych chÄ™ci sponiewierania rodziny jej i Oli, jej samej, ile wreszcie jadowitego faÅ‚szu kryÅ‚o siÄ™ w duszach tych wszystkich oto dzisiejszych jej Å›wiatowych pseudo-przyjaciół i goÅ›ci!.. MarszaÅ‚kowa czyniÅ‚a dalej w myÅ›li przeglÄ…d galeryi osobników, widzianych na dzisiejszem przyjÄ™ciu; we wspomnieniu ich słów, wyrazów twarzy i gestów powtórnie czytaÅ‚a, zda siÄ™, ukryte myÅ›li przybyÅ‚ych; moralnie obnażaÅ‚a ich wszystkich, starajÄ…c siÄ™ zarazem znaleźć, przypomnieć choć jeden kwiatek prawdziwie przyjaznego uczucia, wykwitÅ‚y wÅ›ród tych chwastów obÅ‚udy!.. Nie znalazÅ‚a nic podobnego jednak. ByÅ‚y tam tylko same Å›miecie. Pani Melania, dumajÄ…c w ten sposób, miaÅ‚a oczy wciąż przymkniÄ™te, niebawem znużenie wzięło górÄ™ nad jej myÅ›lami, gÅ‚owa staruszki pochyliÅ‚a siÄ™ na piersi, cichy mrok wieczoru otuliÅ‚ postać marszaÅ‚kowej. Zdrzemnęła siÄ™. W kwandrans może później, w milczeniu wypoczywajÄ…cych po najÅ›ciu goÅ›ci apartamentów, rozlegÅ‚ siÄ™; silny odgÅ‚os dzwonka... Staruszka rzuciÅ‚a siÄ™ z lekka na kanapie, a otworzywszy swe rozumne szare oczy, poczęła wsÅ‚uchiwać siÄ™ w mÄ…cÄ…cy ciszÄ™ odgÅ‚os. W drzwiach buduaru po chwili stanÄ…Å‚ lokaj i zaanonsowaÅ‚: - Pan plenipotent z Gowartowa; mówi, że chciaÅ‚by koniecznie widzieć siÄ™ z jaÅ›nie paniÄ…. - ProÅ›, proÅ› natychmiast tutaj! - rzekÅ‚a żywa marszaÅ‚kowa i równoczeÅ›nie powstaÅ‚a z kanapki. Lokaj wyszedÅ‚. Zadowolenie, poÅ‚Ä…czone z ciekawoÅ›ciÄ… osiadÅ‚o na twarzy staruszki. BolesÅ‚aw Krasnostawski, syn szkolnego kolegi nieboszczyka marszaÅ‚ka, a zaprotegowany ongi przez niÄ… samÄ… na zajmowanÄ… dotÄ…d posadÄ™ ogólnego i głównego zarzÄ…dcy dóbr pana Januarego, nareszcie wiÄ™c przynosiÅ‚ jej wiadomość o bracie!.. MÅ‚odzieniec, lat dwudziestu oÅ›miu, ciemny brunet, ogorzaÅ‚y i przystojny, z dziarsko do góry podkrÄ™conym wÄ…sem, stanÄ…Å‚ na progu. - SÅ‚uga pani marszaÅ‚kowej, moje uszanowanie - przemówiÅ‚ swobodnie, i podbiegÅ‚szy, ucaÅ‚owaÅ‚ z szacunkiem rÄ™kÄ™ staruszki. Ubrany byÅ‚ niewykwintnie, ale starannie i czysto, ruchy zaÅ› jego, oraz sposób mówienia, zdradzaÅ‚y czÅ‚owieka, choć nie obytego może zupeÅ‚nie z wytworniejszem towarzystwem, lecz dobrze wychowanego. - Kochany mój panie BolesÅ‚awie, - zaczęła staruszka, zwracajÄ…c siÄ™ dobrotliwie ku przybyÅ‚emu - siadaj, proszÄ™, i mów, mów jak najprÄ™dzej, co sÅ‚ychać?.. MÅ‚ody czÅ‚owiek, widzÄ…c zaniepokojenie w oczach matrony, wyrzekÅ‚ poÅ›piesznie: - O, nic zÅ‚ego... zupeÅ‚nie nic zÅ‚ego, pani marszaÅ‚kowo, ale... i nic również dobrego - dokoÅ„czyÅ‚ wahajÄ…co i ostrożnie. - Jak to?.. -- zapytaÅ‚a pani Melania. Krasnostawski oczy spuÅ›ciÅ‚, i ukrywszy je po za swemi, jak u kobiety, dÅ‚ugiemi rzÄ™sami, mówić czÄ…Å‚ zwolna: - Pani marszaÅ‚kowej wiadomo, zarówno jak i mnie, co za cios dotknÄ…Å‚ pana Gowartowskiego, z powodu panny Oli... - WiÄ™c pan już wiesz?.. SkÄ…d? - z okrzykiem niepohamowanego zdziwienia, wyrwaÅ‚o siÄ™ staruszce, pytanie. CoÅ› niemiÅ‚ego snać dla ucha mÅ‚odzieÅ„ca zabrzmiaÅ‚o nagle w tych kilku sÅ‚owach, bo nie podnoszÄ…c oczu, jakby nie chcÄ…c onieÅ›mielać marszaÅ‚kowej swym wzrokiem, spokojnie i poważnie odrzekÅ‚: - Wiem wszystko, bo mi pan January, nie majÄ…c nikogo, zwierzyÅ‚ siÄ™ z troski wÅ‚asnej, naturalnie pod sÅ‚owem honoru z mojej strony, że słówkiem nawet o tem nikomu nie wspomnÄ™... Krasnostawski zatrzymaÅ‚ siÄ™ chwilkÄ™, i ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej: - ObowiÄ…zki, jakie mam dla caÅ‚ej rodziny paÅ„stwa, szacunek i poważanie me osobiste wzglem pana Gowartowskiego, stanowiÄ…, chyba dość trwaÅ‚Ä… rÄ™kojmiÄ™, iż sÅ‚owa dotrzymam... I... o tem... nikt z paÅ„stwa, przypuszczam, nie wÄ…tpi... - dokoÅ„czyÅ‚ mÅ‚ody czÅ‚owiek, podnoszÄ…c tym razem wzrok, jasny i pytajÄ…cy na marszaÅ‚kowÄ…. - Ależ naturalnie, panie BolesÅ‚awie, naturalnie! - skwapliwie poÅ›pieszyÅ‚a z odpowiedziÄ… staruszka. - Lecz mówże mi pan, co siÄ™ tam w Gowartowie tak niedobrego dzieje? - zapytaÅ‚a niespokojnie. - To, pani marszaÅ‚kowo, że z panem Gowartowskim jest źle... - i Krasnostawski, spuÅ›ciwszy znów wzrok, ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej: - PannÄ™ OlÄ™, jak pani marszaÅ‚kowej wiadomo, ojciec kochaÅ‚ bardzo, prawie, że baÅ‚wochwalczo; otóż skutki wypadków ostatnich bardzo, bardzo silnie odbiÅ‚y siÄ™ na nim. Nic go już prawie teraz nie zajmuje, ani gospodarstwo, ni wieÅ›, ni inne zajÄ™cia, do sÄ…siadów nie jeździ, u siebie nikogo nie przyjmuje - sÅ‚owem obecnie z niego zupeÅ‚nie inny czÅ‚owiek... Krasnostawski przerwaÅ‚ opowiadanie, jakby namyÅ›lajÄ…c siÄ™, co mówić dalej. Staruszka, w zadumie, ze wzrokiem na dół spuszczonym, milczaÅ‚a. Po chwili wahajÄ…co ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej: - Wobec tego samotność dla pana Gowartowskiego jest wprost zabójczÄ…, koniecznie potrzebuje on nieustajÄ…cego towarzystwa, jednem sÅ‚owem - potrzebuje obok siebie przyjaciela. Krasnostawski ponownie zatrzymaÅ‚ siÄ™ na sekundÄ™. - Moja osoba nie wystarcza - mówiÅ‚ dalej - zajÄ™cia liczne, mieszkanie nie w samym Gowartowie, lecz gdzie indziej, stanowisko wreszcie moje... tu po twarzy mÅ‚odego czÅ‚owieka przemknÄ…Å‚ lekki cieÅ„ - wszystko skÅ‚ada siÄ™ na to, iż pan Gowartowski, choć zawsze dla mnie tak samo Å‚askaw, jest obecnie moralnie bezustannie - sam... Z pod oka, przelotnie, spojrzaÅ‚ Krasnostawski na marszaÅ‚kowÄ…. Z misyÄ… nader delikatnÄ… i przykrÄ… przybyÅ‚ on tutaj; w kieszeni surduta paliÅ‚ go wÅ‚asnorÄ™czny list pana Januarego, w którym ten ostatni, żywiÄ…cy jeszcze do siostry bardzo gÅ‚Ä™bokÄ… urazÄ™ za speÅ‚nione wypadki, pomimo wszystko, w gÅ‚Ä™bi duszy posÄ…dzajÄ…cy nawet staruszkÄ™, iż byÅ‚a, może w tajnej zmowie z jego córkÄ… - delikatnie, lecz stanowczo, odmawiaÅ‚ jej goÅ›cinnoÅ›ci u siebie, wobec zapowiedzianego przez niÄ… przyjazdu do Gowartowa. Krasnostawski o zawartoÅ›ci listu wiedziaÅ‚, w chwili żalu bowiem Gowartowski wypowiedziaÅ‚ mu wszystko, ba, poleciÅ‚ jemu nawet, jako protegowanemu i lubianemu przez marszaÅ‚kowÄ™, napomknąć jej o tem przed wrÄ™czeniem listu. Przerwawszy na chwilÄ™ opowiadanie, Krasnostawski ostatecznie zastanawiaÅ‚ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie, czy poruszyć w rozmowie, lub nie, temat drażliwy. PostanowiÅ‚ jednak nie czynić tego wcale, a natomiast, czujÄ…c, że na ustach domyÅ›lajÄ…cej siÄ™ już czegoÅ›: marszaÅ‚kowej, zawisa jakby jakieÅ› pytanie, by powstrzymać je, odezwaÅ‚ siÄ™ poÅ›piesznie: - I dlatego, pani marszaÅ‚kowo, poleciÅ‚ mi pan January, Å‚Ä…cznie z innymi interesami, powoÅ‚ywujÄ…cymi mnie tutaj, zaprosić do Gowartowa na czas dÅ‚uższy pana ÅadyżyÅ„skiego, jego bowiem obecnoÅ›ci tylko pragnie, jako prawdziwego swego przyjaciela... MuszÄ™ zatem być dzisiaj u niego w tej sprawie, nie wiem jednak, gdzie mieszka... Adres pana ÅadyżyÅ„skiego niewÄ…tpliwie znanym jest pani marszaÅ‚kowej?.. SÅ‚owa powyższe i pytanie ostatnie zabrzmiaÅ‚y w ustach mÅ‚odzieÅ„ca pomimo woli zimniej nieco. Nerwami uczuÅ‚ chłód jakby w zachowaniu siÄ™ staruszki, milczÄ…cej wciąż od chwili, gdy jej powiedziaÅ‚, iż: wie o wszystkiem. GniewaÅ‚o go to spostrzeżenie i raniÅ‚o dotkliwie dumÄ™ jego. Wypowiedziana gÅ‚osem miarowym, a wskazujÄ…ca ulicÄ™ i numer domu, zamieszkaÅ‚ego przez pana Emila, zabrzmiaÅ‚a odpowiedź marszaÅ‚kowej. Krasnostawski zerwaÅ‚ siÄ™ natychmiast i rzekÅ‚ szybko: - DziÄ™kujÄ™ stokrotnie pani marszaÅ‚kowej... Z udanÄ… zaÅ› swobodÄ…, powodowany silnem życzeniem wycofania siÄ™ stÄ…d co prÄ™dzej, ciÄ…gnÄ…Å‚ żywo dalej: - Nie zajmujÄ™ już wiÄ™cej czasu pani marszaÅ‚kowej, zapomniaÅ‚em zupeÅ‚nie, wszak to dzisiaj czwartek, dzieÅ„ przyjęć - uciekam... - Ach, tak... - z uÅ›miechem protekcyjnym nieco rzekÅ‚a sÄ™dziwa matrona. - Ale już po wszystkiem, wszak wieczór nadchodzi... - Tak... tak, prawda, zapomniaÅ‚em - bÄ…knÄ…Å‚ Krasnostawski, siÄ™gajÄ…c jednoczeÅ›nie rÄ™kÄ… do kieszeni. - Przepraszam najmocniej paniÄ… marszaÅ‚kowÄ… dobrodziejkÄ™, cóż za roztrzepaniec ze mnie, doprawdy! ByÅ‚bym zapomniaÅ‚... Mam list od pana Gowartowskiego, sÅ‚użę pani marszaÅ‚kowej. Pani Warnicka schwyciÅ‚a list, Krasnostawski jednak równoczeÅ›nie pochyliÅ‚ siÄ™ do rÄ™ki jej, w ukÅ‚onie. - Do widzenia, mój panie BolesÅ‚awie, do widzenia! - z roztargnieniem pożegnaÅ‚a go staruszka, podajÄ…c mu rÄ™kÄ™ do ucaÅ‚owania, poczem zaÅ› gorÄ…czkowo rozerwaÅ‚a kopertÄ™. MÅ‚ody czÅ‚owiek już byÅ‚ na progu, ale, spojrzawszy z pod oka na marszaÅ‚kowÄ…, zdążyÅ‚ byÅ‚ jeszcze dojrzeć na jej twarzy rumieniec oburzenia, zakwitÅ‚y tam, po przeczytaniu pierwszych kilku wierszy. DostrzegÅ‚szy to, mÅ‚ody plenipotent, jak szczupak w wodÄ™, rzuciÅ‚ siÄ™ caÅ‚em ciaÅ‚em w ciemnoÅ›ci sÄ…siedniego salonu, pobiegÅ‚szy zaÅ› na palcach do przedpokoju, chwyciÅ‚ paltot swój i umknÄ…Å‚ z mieszkania. Na schodach dopiero odetchnÄ…Å‚. - Uf! wyrwaÅ‚em siÄ™ wreszcie... - szepnÄ…Å‚. - Åadniebym siÄ™ ubraÅ‚, gdyby tak przy mnie list czytaÅ‚a!.. W Å›lad zatem wypadÅ‚ na miasto, a mijajÄ…c ulice jednoczeÅ›nie pogrążaÅ‚ siÄ™ w myÅ›lach. WywoÅ‚ana wspomnieniem apartamentów marszaÅ‚kowej, stanęła mu nagle przed oczyma powabna sylwetka Oli, zamajaczyÅ‚o jej gÅ‚Ä™bokie i zalotne spojrzenie, którem, jak wielu innych zresztÄ…, witaÅ‚a i jego, gdy przypadek Å‚Ä…czyÅ‚ ich kiedy na chwilÄ™. Krasnostawski od kilku już lat znaÅ‚ córkÄ™ pana Januarego; etykietalne utrzymujÄ…c stosunki z paÅ‚acem Gowartowskim na wsi, widywaÅ‚ jÄ… rzadko, najczęściej z daleka, na spacerze, w koÅ›ciele, lub przelotnie w powozie - kilka razy u marszaÅ‚kowej w mieÅ›cie. PodobaÅ‚a mu siÄ™ piÄ™kna panna, bo komuż zresztÄ… nie potrafiÅ‚a ona siÄ™ przypodobać, peÅ‚na wdziÄ™ku, uprzejma i zalotna?.. PrzedstawiaÅ‚a poza tem typ kobiecy Krasnostawskiego... Nie kochaÅ‚ siÄ™ w niej jednak bynajmniej, za trzeźwym byÅ‚ na to; choć z upokorzeniem dumy wÅ‚asnej, stanowisko swe podrzÄ™dne oceniać potrafiÅ‚, a jednak... Ździwiony analizÄ… duszy wÅ‚asnej, przyznać siÄ™ sam przed sobÄ… musiaÅ‚, że wieść o ucieczce i Å›lubie Oli zabolaÅ‚a go, a raczej, bezpodstawnie na pozór, po prostu rozgniewaÅ‚a. RozmyÅ›lajÄ…c w ten sposób, Krasnostawski wszedÅ‚ do kamienicy, wskazanej przez marszaÅ‚kowÄ…. Za parÄ™ chwil znalazÅ‚ siÄ™ już na pierwszem piÄ™trze, ledwie jednak zadzwoniÅ‚ u drzwi apartamentów ÅadyżyÅ„skiego, w ramie ich, natychmiast prawie, w cylindrze i paltocie, ukazaÅ‚ siÄ™ pan Emil, jak zwykle uÅ›miechniÄ™ty ironicznie i z pogodÄ… na czole. - A!.. pan BolesÅ‚aw, herbu Rawita, powitać, prawico Januarego de Gowartów-Gowartowskiego, powitać!.. - i uÅ›cisnÄ…Å‚ serdecznie wyciÄ…gniÄ™tÄ… rÄ™kÄ™ mÅ‚odzieÅ„ca. - Przepraszam, że nie proszÄ™ pana kochanego do siebie, lecz postaciÄ… swojÄ… do odejÅ›cia gotowÄ… wypÄ™dzam go raczej, lecz powody ważne... - tu pan Emil uczyniÅ‚ obydwiema rÄ™kami ruch półokrÄ…gÅ‚y, - skÅ‚aniajÄ… mnie do tego! - dokoÅ„czyÅ‚, i mówiÄ…c to, elegancko zamknÄ…Å‚ drzwi przed nosem Krasnostawskiemu, a uÅ›miechnÄ…wszy siÄ™ pod wÄ…sem ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej wesoÅ‚o, poufale wsunÄ…wszy zarazem rÄ™kÄ™ pod ramiÄ™ Krasnostawskiego. - Nie gniewasz siÄ™ na mnie, kochany panie BolesÅ‚awie, wszak prawda?.. SpieszÄ™ na raut; no, mówże tam, co sÅ‚ychać?.. Kochany Januarek cóż tam porabia, poluje; weseli siÄ™, czy smuci? Krasnostawski już chciaÅ‚ wypowiedzieć, z czem przyszedÅ‚, gdy ÅadyżyÅ„ski znowu odezwaÅ‚ siÄ™ żartobliwie: - Ale, zaiste, pysznie pan wyglÄ…dasz, jak rydz w maÅ›le, powinszować! Nadobne grodu naszego mieszkanki lgnąć bÄ™dÄ… do pana, jak pszczółki do miodu! SÅ‚yszaÅ‚em o paÅ„skich sprawkach za studenckich czasów, za mÅ‚odu! - tu poklepaÅ‚ z lekka mÅ‚odzieÅ„ca poufale po plecach - sÅ‚yszaÅ‚em - powtórzyÅ‚ - nie bÄ™dÄ™ wiÄ™c wzajemnie nudziÅ‚ pana swojÄ… osobÄ…, opowiesz mi pan en règle, lecz szybko, co ciÄ™ do mnie sprowadza, a posiedzenie to odbÄ™dziemy w dorożce. PodwiozÄ™ pana... Zgoda? - Ależ i owszem, dziÄ™kujÄ™ bardzo! - odparÅ‚ Krasnostawski, z poÅ›piechem. Znajdowali siÄ™ już na ulicy, pan Emil skinÄ…Å‚ na stangreta parokonnej dorożki, rzuciÅ‚ adres, i pojechali. Ruchem codziennym wrzaÅ‚o wkoÅ‚o nich strojne wesoÅ‚e miasto: - SÅ‚ucham pana - rzekÅ‚ ÅadyżyÅ„ski. MÅ‚ody czÅ‚owiek w krótkich sÅ‚owach opowiedziaÅ‚ mu o niepomyÅ›lnym stanie zdrowia i moralnego usposobienia pana Januarego, zamilczawszy zaÅ› tylko o liÅ›cie do marszaÅ‚kowej, zakomunikowaÅ‚ zaproszenie do Gowartowa. SkrzywiÅ‚ siÄ™ lekko przy ostatnich sÅ‚owach pan Emil i odrzekÅ‚: - Zapewne, zapewne, bardzo bym rad pocieszyć drogiego Januarka, ale wÅ‚aÅ›nie wyjeżdżam za granicÄ™ i przyznać muszÄ™, że na razie wybraÅ‚ on siÄ™ z zaproszeniem wcale nie na czasie! No, zobaczymy zresztÄ…... Co pan wiesz, - tu spojrzaÅ‚ uważnie na Krasnostawskiego - o pani Oli i Dzierżymirskim?.. Zapytanie to postawionem byÅ‚o bardzo zrÄ™cznie mówiÅ‚o nic, a pytaÅ‚o wiele. Krasnostawski natychmiast poinformowaÅ‚ krótko i zwięźle pana Emila, iż wiadomem mu jest wszystko. - Aaa!.. - wyrwaÅ‚o siÄ™ tylko z ust ÅadyżyÅ„skiego, i dodaÅ‚ ironicznie: - No, to w takim razie wiesz pan nie tylko o pÅ‚aszczu gronostajowym przywiÄ…zania dziecinnego, szalonej miÅ‚oÅ›ci mÅ‚odzieÅ„czej, weselu pod niebem Italii, et caetera i t. d. ale i o odzieży codziennej, ukrytej przez nas starannie przed plotkÄ…, jednÄ… - purpurÄ… drugiej; zatem wobec tego, możemy mówić szczerze... - Widzi pan - tu ÅadyżyÅ„ski spojrzaÅ‚ znów na Krasnostawskiego, jakby pragnÄ…c siÄ™ przekonać, czy warto wywnÄ™trzać siÄ™ przed nim - ta caÅ‚a rozpacz "górna chmurna" Januarka, ta dobrowolna wiwisekcya przywiÄ…zania do córki i ów od poczÄ…tku do koÅ„ca poemat "zbolaÅ‚ego ojcowskiego serca" - bref ten wielki w duszy jego ostatniemi czasy fajerwerk romantyzmu... entre nous soit dit - jest tylko od poczÄ…tku do koÅ„ca jednym nonsensem. Czy nie miaÅ‚a racyi? Krasnostawski milczaÅ‚. - PieÅ›cili dziewczynÄ™ - ciÄ…gnÄ…Å‚ w tym samym tonie ÅadyżyÅ„ski - upodobaÅ‚a sobie Dzierżymirskiego - wara! Tego, owego - odmówili... To trudno, panie, kobiety także majÄ… serca i temperament... ZachciaÅ‚o siÄ™ Oli Å‚adnego chÅ‚opca - nie dali jej go - wzięła go sobie sama, a raczej wziąć siÄ™ pozwoliÅ‚a... Niech Januarek lepiej dziÄ™kuje i Å›piewa HosannÄ™ na wysokoÅ›ciach, że bez plebana siÄ™ nie obeszÅ‚o! Lub niechże nawet gniewa siÄ™, i wydziedziczy córuniÄ™, lecz nie lamentuje, bo to i nie po mÄ™sku, i wcale nie ma sensu! Dixi. To moje zdanie. Cóż na to pan, panie BolesÅ‚awie, herbu Rawita?.. Krasnostawski zżymnÄ…Å‚ siÄ™ niecierpliwie; denerwowaÅ‚ go zwykle ton rozmowy ÅadyżyÅ„skiego, dziÅ› jeszcze bardziej rozgniewaÅ‚ go przycinek "herbu Rawita", bÄ™dÄ…cy widocznÄ… alluzyÄ… do używanych niegdyÅ› przez niego biletów wizytowych: Rawita-Krasnowstawski. . Podrażniony zatem, silÄ…c siÄ™ na spokój, odparÅ‚ zimno: - Przepraszam, ale caÅ‚kiem inaczej i zupeÅ‚nie przeciwnie zapatrujÄ™ siÄ™ na tÄ™ sprawÄ™, oraz rozumiem doskonale pana Januarego. - Ha-ha-ha-! nie masz pan za co przepraszać, wiedziaÅ‚em tylko, że i z kochanego pana także romantyk; w takim razie w korcu maku dobraliÅ›cie siÄ™ razem z Januarym... Wobec tego, ja w Gowartowie zgoÅ‚a potrzebny nie jestem, doskonale siÄ™ tam obadwa rozumiecie... - Ale, cóż znowu! - przerwaÅ‚ żywo Krasnostawski, bojÄ…c siÄ™, czy czasem mimo woli nieostrożnem sÅ‚owem nie zepsuÅ‚ danego sobie polecenia. - MogÄ™ być tych samych zapatrywaÅ„ na tÄ™ sprawÄ™, co i pan Gowartowski i odczuwać jego charakter, lecz przecież w żadnym razie nie potrafiÄ™ zastÄ…pić szanownego pana, który jest tak dobrym jego przyjacielem... - No tak, tak..., - urwaÅ‚ z kolei pan Emil - "Wszystko ginie bez litoÅ›ci, nic staÅ‚ego na tej ziemi, prócz przyjaźni i miÅ‚oÅ›ci;" to wszystko nader piÄ™knie brzmi i wyglÄ…da, lecz mego zdania, ja osobiÅ›cie nawet dla przyjaźni zmieniać, niestety, nie uważam za stosowne. Czy zaÅ› ono Januarciowi siÄ™ spodoba - grubo wÄ…tpiÄ™.. Dorożka w tej samej chwili zatrzymaÅ‚a siÄ™. - No, kochany mój panie BolesÅ‚awie, addio!.. - odezwaÅ‚ siÄ™ protekcyjnym nieco tonem ÅadyżyÅ„ski podajÄ…c Krasnostawskiemu rÄ™kÄ™. - Zakomunikuj pan z Å‚aski swojej mój sposób widzenia rzeczy panu na Gowartowie, a jeÅ›li potem jeszcze znać mnie bÄ™dzie chciaÅ‚ - niechże mi napisze, a może przyjadÄ™... Wysiedli obaj. Pan Emil uchyliÅ‚ cylindra i skierowaÅ‚ siÄ™ ku bramie, na progu zaÅ› jej rzuciÅ‚ jeszcze mÅ‚odemu czÅ‚owiekowi, tym razem jednak przyjaźniej nieco: - A trzymaj siÄ™ tam pan dzielnie, ba pÅ‚eć nadobna ma tu na wieÅ›niaków wilczy apetyt!.. Au revoir... ÅadyżyÅ„ski znikÅ‚, Krasnostawski pozostaÅ‚ sam ulicy. RozejrzaÅ‚ siÄ™... ByÅ‚ w jednym z najruchliwszych punktów miasta; wieczór już rozpoczynaÅ‚ swe panowanie, nadchodziÅ‚a noc, wielki gród żarzyÅ‚ siÄ™ setkami Å›wiateÅ‚; Å›rodkiem ulicy pÄ™dziÅ‚y pojazdy, po chodnikach szerokich zwartÄ… gromadÄ… wymijaÅ‚ go poÅ›piesznie tÅ‚um ludzi. PiÄ™kne, zgrabne mieszczanki prawie że ocieraÅ‚y siÄ™ o niego, rzucajÄ…c co chwila zalotne spojrzenia na Å‚adnego chÅ‚opca. Niewiele jednak z nich szÅ‚o samych, wiÄ™kszość miaÅ‚a już przy sobie czulÄ…cych siÄ™ towarzyszy, szepczÄ…cych im z uÅ›miechem sÅ‚odkie słówka. Pod wpÅ‚ywem ostatniej uwagi pana Emila, Krasnostawski mimo woli przejrzaÅ‚ siÄ™ uważniej w witrynie jednego z okazalszych magazynów, a zadowolony z przeglÄ…du wÅ‚asnej osoby, spojrzaÅ‚ wesoÅ‚o przed siebie. JakieÅ› puste pragnienie zabawienia siÄ™, oszoÅ‚omienia, podobnie tym wszystkim, snujÄ…cym siÄ™ parom, owÅ‚adnęło nim. PrzeksztaÅ‚cony okolicznoÅ›ciami życia w wieÅ›niaka mieszczuch przypomniaÅ‚ sobie naraz lata dawne, studenckie, peÅ‚ne niefrasobliwego jutra i wesoÅ‚ych kawałów, a choć przeplatane czÄ™sto biedÄ… i gÅ‚odem, bogate jednak w miÅ‚ość i swobodÄ™! BawiÄ…c przelotnie w murach miasta, którego każdy zauÅ‚ek znaÅ‚ na pamięć, a mijajÄ…cych go mieszkaÅ„ców, szczególniej kobiety, jednym rzutem oka nieomylnie segregowaÅ‚, jak znawca, - zapragnÄ…Å‚ nagle Krasnostawski napić siÄ™ koniecznie z musujÄ…cego uciech miÅ‚osnych kielicha. I mimo woli mÅ‚ody czÅ‚owiek poczÄ…Å‚ uważniej przyglÄ…dać siÄ™ kobietom. Ubrane "szykownie", cienkie w talii, wysmukÅ‚e i zgrabne, mijaÅ‚y go one, Å›miejÄ…ce siÄ™ i wesoÅ‚e, uprawiajÄ…c z zamiÅ‚owaniem flirt uliczny, skrzÄ…cy siÄ™ miejscowym brukowym dowcipem, czujne jednak poza nim na każde spojrzenie przystojniejszego mężczyzny, odwzajemniajÄ…ce mu siÄ™ zalotnem źrenic bÅ‚yÅ›niÄ™ciem - "oczkiem" i obiecujÄ…cym nieraz wiele uÅ›miechem. A rozmaitość dzisiaj byÅ‚a wielka. Wieczór przedÅ›wiÄ…teczny, pogodny, lwiÄ… część wÅ‚aÅ›cicielek nadobnych twarzyczek wywabiÅ‚ na pierwszorzÄ™dne ulice - na wspólnÄ… arenÄ™ letniego jakby "demisalonu" pewnych, a szerokich warstw miasta. Brunetki zatem, Å›niade, czarnobrewe, blondynki, powiewne - biaÅ‚e, szatynki, o ruchach omdlewajÄ…cych, a wszystkie prawie ubrane elegancko i z pewnym, wÅ‚aÅ›ciwym tylko Polce naszej, gustem, wystrojone, żwawe - sunęły przed zachwyconym wzrokiem wieÅ›niaka. I od tego rozpÄ™dzonego, barwnego, poruszanego jakby tajnÄ… jakÄ…Å› sprężynÄ… tÅ‚umu, biÅ‚ na Krasnostawskiego Å›wieży, bo odzwyczajeniem dÅ‚uższem starty, urok; nozdrza grać mu poczęły, wchÅ‚aniaÅ‚ w siebie niewyraźny, niepochwytny powiew, sunÄ…cy jakby ponad gÅ‚owami publicznoÅ›ci, gorÄ™tszem okiem patrzyÅ‚ w twarz kobietom, swawolnie i niechcÄ…cy, na pozór, zaglÄ…daÅ‚ im prosto w oczy... Co zaÅ› przeważnie czytaÅ‚ w owych czarnych, szarawych, fijoÅ‚kowych i modrych oczach, z natury już swej, zalotnych, bynajmniej nie zrażaÅ‚o go do tej; czynnoÅ›ci. - Pójdź, pójdź, nie zrażaj siÄ™ pozornie skromnÄ… minkÄ…, bÄ…dź odważnym, Å›miaÅ‚ym, a może... może... - szeptaÅ‚y, zda siÄ™, cicho wejrzenia nieÅ›mialsze, gorejÄ…c ogniem, nieprzeparcie ciÄ…gnÄ…c ku sobie; daleko wiÄ™cej jeszcze mówiÅ‚y spojrzenia inne, a wszystkie razem, wyzywane Å›miaÅ‚ym wzrokiem mężczyzny, caÅ‚ować go jakby siÄ™ zdawaÅ‚y, obiecujÄ…c miÅ‚ość-pieszczotÄ™!... RuchliwÄ… falÄ… w pewnych godzinach przelewajÄ…cy siÄ™ przez ulice miasta, a obejmujÄ…cy sobÄ… oddzielnÄ… warstwÄ™ wracajÄ…cych z zajÄ™cia pracownic różnej kategoryi, na wylot znany Krasnostawskiemu, roiÅ‚ siÄ™ dalej przed oczyma jego kobieco-dziewczÄ™cy Å›wiatek, i coraz bardziej liczny, barwniejszy - obejmowaÅ‚ go swym ruchomym uÅ›ciskiem. I mÅ‚ody czÅ‚owiek, ulegajÄ…c stopniowo nastrojowi chwili, wspomnieniom dawnym, a zwiÄ…zanym Å›ciÅ›le z tymże samym Å›wiatkiem, zapomniaÅ‚ o wszystkiem. ZnikÅ‚y mu z pamiÄ™ci Gowartów, pan January, marszaÅ‚kowa, ÅadyżyÅ„ski, Ola, a odżyÅ‚ w nim tylko dawny Å‚obuz i baÅ‚amut, żądny swawoli i użycia. Z szelestem spódniczek, zgrabnie ujÄ™tych maÅ‚Ä… rÄ…czkÄ…, a odkrywajÄ…cych modelowanÄ… Å›licznie, zgrabnie obutÄ…, w ażurowej poÅ„czoszce, nóżkÄ™, otarÅ‚a siÄ™ prawie o Krasnostawskiego wysoka dziewczyna, smukÅ‚a, jak gazella, czarnowÅ‚osa, i rzuciÅ‚a mÅ‚odzieÅ„cowi przelotne spojrzenie. Spotkawszy wzrok jego, palÄ…cy , Å›miaÅ‚y, rzuciÅ‚a mu takie same drugie, uważniejniejsze jednak, gorÄ™tsze. Z dwojga par mÅ‚odych oczu posypaÅ‚y siÄ™ iskry, a panu BolesÅ‚awowi stanęło w tej chwili w mózgu, nieodwoÅ‚alne ultimatum: Ta, lub żadna! PuÅ›ciÅ‚ siÄ™ w pogoÅ„ za piÄ™knÄ… dziewczynÄ…. DognaÅ‚ jÄ… niebawem, zajrzaÅ‚ w oczy raz, drugi, trzeci, i poczÄ…Å‚ iść w Å›lad za niÄ…. Przy zbiegu jednak ulic kilku, dziewczÄ™ skrÄ™ciÅ‚o nagle w bok i znikÅ‚o w bramie domu. Zawiedziony i zÅ‚y, Krasnostawski obróciÅ‚ siÄ™ na piÄ™cie, a wÅ‚ożywszy rÄ™kÄ™ w kieszenie od palta, z humorem przystanÄ…Å‚. W oddali zachÄ™cajÄ…co zieleniaÅ‚ ogród Å›ródmiejski, jakby zapraszajÄ…c goÅ›cinnie. MÅ‚odzieniec skierowaÅ‚ siÄ™ w tÄ™ stronÄ™, i w dziesięć minut potem wchodziÅ‚ już w bramÄ™ ogrodu. O tej wieczornej i spóźnionej już porze cienie jago, tajemnicze i ciche, pochÅ‚onęły Krasnostawskiego natychmiast, a do uszu jego doleciaÅ‚y jednoczeÅ›nie, z pogwarem drzew szumiÄ…cych splecione, jakieÅ› szelesty, i szepty, i przyciszone gwary... To przytulone do siebie, tam i ówdzie po Å‚awkach siedzÄ…c samotnych, gruchajÄ…ce przeróżne "pary" fabrykowaÅ‚y najczęściej udanÄ…, rzadko szczerÄ… miÅ‚ość... Miejscami nieestetyczny, czasami wprost brutalny, tam znów, w kontraÅ›cie subtelniejszy, miÄ™kkszy, ten sam flirt brukowy, rdzennie miejscowy, musowaÅ‚, kipiaÅ‚ po kÄ…tach ogrodu, przyczajony do tego stopnia, iż w niektórych alejach dla uważnego sÅ‚uchacza graÅ‚a po prostu, zda siÄ™, powszechna jakby i wspólnie harmonijna nuta, zÅ‚ożona ze szmeru pocaÅ‚unków, gÅ‚oÅ›niejszych półsłówek, namiÄ™tnych protestów, zgody cichej, lub srebrzystego Å›miechu... OdgÅ‚osy te, drgajÄ…c w powietrzu, leciaÅ‚y cicho ku wierzchoÅ‚kom drzew, z których co chwila gdzieniegdzie spadaÅ‚ wolno pożółkÅ‚y liść wczesnej jesieni, - jakby pragnÄ…c przypomnieć bawiÄ…cym siÄ™ tu ludziom, o koÅ„cu wszystkiego na Å›wiecie. PrzeszedÅ‚szy siÄ™ po ogrodzie, Krasnostawski usiadÅ‚ na jednej z Å‚awek. ZmÄ™czonym byÅ‚ nieco... PrzyjechaÅ‚ kilka godzin temu zaledwie. MarszaÅ‚kowa, ÅadyżyÅ„ski, piÄ™kna nieznajoma, gwar miasta - wszystko to znużyÅ‚o mÅ‚odzieÅ„ca, przywykÅ‚ego od lat paru do ciszy i regularnego wiejskiego życia. WyjÄ…wszy papieroÅ›nicÄ™, zapaliÅ‚ papierosa, ziewnÄ…Å‚, a spojrzawszy obojÄ™tnie na siedzÄ…cych obok na Å‚awce sÄ…siadów, wpadÅ‚ w mimowolnÄ… zadumÄ™. W myÅ›lach stanęła mu nagle wÅ‚asna przeszÅ‚ość w tem samem mieÅ›cie i przed oczyma migać poczęły przeróżne minionych lat obrazy. UjrzaÅ‚ zatem siebie maleÅ„kim, u rodziców jeszcze, chÅ‚opcem, potem gimnazistÄ…, a nastÄ™pnie akademikiem. Oblicza rozpierzchÅ‚ych gdzieÅ› po Å›wiecie, a dawno niewidzianych kolegów zamajaczyÅ‚y mu żywo, wspomniaÅ‚ ich przywary, zalety charaktery i serca... W kalejdoskopie wspomnieÅ„ odbiÅ‚o siÄ™, przesunęło również, kilka twarzyczek kobiecych, parÄ™ szałów, niepomnych jutra, gorÄ…czkowych, pieniÄ…cych siÄ™ wówczas rozkoszÄ…, pÅ‚omieniem uczucia, a dziÅ› spopielaÅ‚ych już i zagasÅ‚ych zupeÅ‚nie. A wszystko w tem mieÅ›cie, z którego murami zżyÅ‚a siÄ™, zrosÅ‚a jego dusza. Dla chleba porzuciÅ‚ kolebkÄ™ dzieciÅ„stwa - mÅ‚odoÅ›ci... - Cha!... - westchnÄ…Å‚ gÅ‚oÅ›no mÅ‚ody plenipotent gowartowski, poczem instynktownie obejrzaÅ‚ siÄ™ wokoÅ‚o, i jakby nieco zawstydzony swem westchnieniem, z pod oka uważnie popatrzyÅ‚ na swoich sÄ…siadów. Obok niego, w wytartej czapce, z daszkiem, nasuniÄ™tym na oczy, w wyszarzaÅ‚ej kapocie i z rÄ™kami w kieszeniach, drzemaÅ‚a jakaÅ› mÄ™ska figura, z gÅ‚owÄ…, wciÅ›niÄ™tÄ… w ramiona, zgarbiona, o nÄ™dznej powierzchownoÅ›ci; byÅ‚ to zapewne pijak jaki ululany, lub może biedak bezdomny; z przeciwlegÅ‚ego zaÅ› kraÅ„ca Å‚awki jakiÅ› staruszek zbieraÅ‚ siÄ™ do odejÅ›cia... - Przepraszam pana, która godzina? - zapytaÅ‚ go Krasnostawski, pamiÄ™tajÄ…c, iż zegarek zostawiÅ‚ przez roztargnienie w hotelu. Staruszek malutki, siwiuteÅ„ki, o jowialnym wyrazie twarzy, zerknÄ…Å‚ przyjaźnie na mÅ‚odego czÅ‚owieka, oczy przymrużyÅ‚ i rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ gÅ‚oÅ›no i dobrotliwie. - Ha-ha ha.., a widzisz... - dorzuciÅ‚ w Å›lad za tem - nie przyszÅ‚a... Ba!... la donna è mobile... - szczerze zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ jeszcze do siebie i podreptaÅ‚ dalej, nie odpowiadajÄ…c na pytanie mÅ‚odzieÅ„ca. - A to ci mantyka jakiÅ› ! - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ Krasnostawski i wzruszyÅ‚ ramionami, a zapaliwszy papierosa, instynktownie zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ znowu. Tymczasem w tej samej wÅ‚aÅ›nie chwili siadaÅ‚a obok niego wysoka, zgrabna, przystojna brunetka. Gdy odchodzÄ…cy staruszek wygÅ‚aszaÅ‚ swÄ… sentencyÄ™, poÅ›piesznie przechodziÅ‚a ona drogÄ…, a usÅ‚yszawszy gÅ‚oÅ›no wyrzeczono sÅ‚owa, zwróciÅ‚a uwagÄ™ na siedzÄ…cego mÅ‚odzieÅ„ca i uważnie spojrzaÅ‚a naÅ„; poczem zwolniÅ‚a kroku, a po przelotnej wahania chwilce usiadÅ‚a na Å‚awce. Teraz zaÅ›, uporczywie z pod oka, patrzyÅ‚a na Krasnostawskiego. Ten zaÅ› poczuÅ‚ snać na swojej twarzy magnetyczny wzrok kobiety, bo po chwili machinalnie obróciÅ‚ gÅ‚owÄ™ w jej stronÄ™. Na widok nowej sÄ…siadki, wyraz przyjemnego zdziwienia odbiÅ‚ siÄ™ na jego twarzy, w towarzyszce obecnej bowiem poznawać siÄ™ zdawaÅ‚ piÄ™knÄ… nieznajomÄ… sprzed półgodziny. Spojrzenia mÅ‚odych skrzyżowaÅ‚y siÄ™. Z czarnych źrenic Å‚adnej dziewczyny posypaÅ‚y siÄ™ iskry, poczem opuÅ›ciÅ‚a na oczy powieki, z rzÄ™sami dÅ‚ugiemi. Krasnostawski jednak milczaÅ‚ w niepewnoÅ›ci. - Nie, to nie ona - myÅ›laÅ‚ - tamta, smukÅ‚a gazella, piÄ™kniejszÄ… byÅ‚a, lecz ta znów... tu spojrzaÅ‚ przeciÄ…gle na dziewczÄ™ - kto wie, czy nie ponÄ™tniejsza, milsza?... Bez wÄ…tpienia... co za oczy!... - dopowiedziaÅ‚ sobie w duchu. Nie ruszaÅ‚ siÄ™ jednak z miejsca, nieznajoma bowiem wydaÅ‚a mu siÄ™ dziwnie nieprzystÄ™pnÄ… - przynajmniej z powierzchownoÅ›ci. Ubrana byÅ‚a z miejskim szykiem, przeciÄ™tnym wprawdzie, ale nie rażąco bynajmniej, caÅ‚kiem ciemno, z pewnym gustem, ba... nawet jakÄ…Å› nieujÄ™tÄ… jakby dystynkcyÄ…. Tak siÄ™ zdaÅ‚o Krasnostawskiemu. W tej samej chwili nieznajoma podniosÅ‚a naÅ„ znowu oczy. Powoli zdjęła woalkÄ™, wciąż palÄ…c spojrzeniem piÄ™knych, dużych źrenic i westchnęła cicho... Krasnostawski instynktownie przysunÄ…Å‚ siÄ™ do dziewczÄ™cia bliżej. W parÄ™ jednak sekund później, raz jeszcze przyjrzawszy siÄ™ delikatnemu profilowi nieznajomej i przywoÅ‚awszy w pamiÄ™ci caÅ‚e swe znawstwo dawnego "don-juana", zawyrokowaÅ‚ w myÅ›li: - "szyk facetka, ale szkoda czasu," i obojÄ™tnie zgasÅ‚ego zapaliÅ‚ papierosa. Poza tem, przed godzinÄ… peÅ‚en werwy i animuszu, teraz czuÅ‚ siÄ™ zmÄ™czonym i spać mu siÄ™ po prostu chciaÅ‚o, rój myÅ›li zaÅ›, poruszonych niedawno, bezustannie mÄ…ciÅ‚ mu siÄ™ w gÅ‚owie. ZiewnÄ…Å‚ wiÄ™c przeciÄ…gle i zamierzaÅ‚ już powstać, gdy oto nagle, proszÄ…co, posÅ‚yszaÅ‚ wyrzeczone gÅ‚osikiem dźwiÄ™cznym swej sÄ…siadki: - Przepraszam pana... ale.... nie mogÄ™ dać sobie sama rady... Czy... nie byÅ‚by pan tak uprzejmym i grzecznym zwinąć mi parasolkÄ™?... SÅ‚owom tym towarzyszyÅ‚ wyraz twarzy, peÅ‚ny milutkiego wdziÄ™ku i przybranej okolicznoÅ›ciowo zaambarasowanej niby nieÅ›miaÅ‚oÅ›ci; zatrzymaÅ‚a siÄ™ pytajÄ…co... WidzÄ…c jednak na obliczu mÅ‚odego czÅ‚owieka uÅ›miech i wyciÄ…gniÄ™tÄ… już rÄ™kÄ™ po parasolkÄ™, dokoÅ„czyÅ‚a zalotnie, podajÄ…c mu jÄ…: - Tylko... tak Å‚adnie... cieniutko... - Pan siÄ™ dziwi, zapewne - dygnęła już Å›miaÅ‚o, lecz z tym samym nieokreÅ›lonym nieco twarzy wyrazem, - że ja, nie znajÄ…c pana, oÅ›mielam siÄ™, pomimo to, trudzić go... ale... - Boli rÄ…czka? - podchwyciÅ‚ Krasnostawski Å›piesznie i pochyliÅ‚ siÄ™ ku dziewczÄ™ciu, z uÅ›miechem. W oczach dziewczyny zapaliÅ‚y siÄ™ skry, nerwowo zadrżaÅ‚y jej wiÅ›niowe usta i rozchyliÅ‚y siÄ™ kuszÄ…co... ZaÅ›miaÅ‚a siÄ™... - Tak, mam reumatyzm w prawej dÅ‚oni... - odparÅ‚a z powłóczystem spojrzeniem. I rozmowa w Å›lad zatem potoczyÅ‚a siÄ™ gÅ‚adko... Krasnostawski poczuÅ‚ siÄ™ w swoim żywiole, wpadÅ‚ w zapaÅ‚, dowcipkowaÅ‚, Å›miaÅ‚ siÄ™, opowiadaÅ‚. Towarzyszka zaimprowizowanego flirtu odcinaÅ‚a mu siÄ™ dowcipnie, podtrzymywaÅ‚a rozmowÄ™... Gwar dwojga mÅ‚odych odbijaÅ‚ siÄ™ echem po coraz to pustszym ogrodzie; Å›piÄ…cy dotÄ…d spokojnie na Å‚awce sÄ…siad ich, bezdomny biedak, zbudzony, zaklÄ…Å‚ z cicha i bez ceremonyi poÅ‚ożyÅ‚ siÄ™ na Å‚awce, jak dÅ‚ugi. Wespół z towarzyszem rozeÅ›miaÅ‚o siÄ™ piÄ™kne dziewczÄ™. Powstali. PobÅ‚Ä…dziwszy zaÅ› samotnie po alejach ogrodu, w pół godziny później wychodzili z niego, ochoczo i żwawo, na pustÄ… ulicÄ™, trzymajÄ…c siÄ™ pod rÄ™ce, po przyjacielsku już zupeÅ‚nie. MÅ‚ody pan plenipotent gowartowski skinÄ…Å‚ na stojÄ…ce opodal "gumy", kazaÅ‚ stangretowi podnieść budÄ™, wsiadÅ‚ do powozu razem z piÄ™knÄ… nowÄ… znajomÄ…, rzuciÅ‚ adres - i pojechali... Gdy w ten sposób odżyÅ‚y w wieÅ›niaku Å‚obuz zabawiaÅ‚ siÄ™ swobodnie w wesoÅ‚ym grodzie - na Ukrainie, w paÅ‚acu gowartowskim, który zaledwie opuÅ›ciÅ‚ byÅ‚ dwa dni temu, w tÄ… samÄ… noc wrzeÅ›niowÄ…, pomimo spóźnionej już wielce pory, paliÅ‚y siÄ™, jeszcze Å›wiatÅ‚a. Po obszernych komnatach dużego piÄ™trowego domu, otoczonego cienistym parkiem, przechadzaÅ‚ siÄ™, zamyÅ›lony, pan January Gowartowski, z rÄ™kami zaÅ‚ożonemi na piersiach. KÅ‚aść siÄ™ na spoczynek wcale nie miaÅ‚ ochoty, od czasu bowiem powrotu z miasta i otrzymania wiadomoÅ›ci o Å›lubie Oli, sen, wypÅ‚oszony cierpieniem i myÅ›lami, bezpowrotnie, zda siÄ™, uleciaÅ‚ od powiek starca. Pan January już od kilku tygodni, ku wielkiemu zdziwieniu domowników, nie sypiaÅ‚ wcale. ChodziÅ‚ po pustych komnatach, myÅ›laÅ‚, czytaÅ‚, czasami wychodziÅ‚ na przechadzkÄ™, bÅ‚Ä…kaÅ‚ siÄ™ po polach, z rzadka bardzo polujÄ…c do Å›wita na kaczki - ulubionej tej swej rozrywce, oddajÄ…c siÄ™ teraz tylko odruchowo, machinalnie, nawet z pewnem jakby zniechÄ™ceniem. By sobie zaÅ› te nudne bezsenne noce czemkolwiek urozmaicić, pan January wziÄ…Å‚ siÄ™ do pisania wÅ‚asnych pamiÄ™tników, a sunÄ…c piórem po papierze i godzinami zapeÅ‚niajÄ…c go swem drobnem pismem, nieraz potem, znużony, zasypiaÅ‚ przy biurku, i tak go nazajutrz nad ranem zastawaÅ‚ lokaj. W ciÄ…gu dnia zaÅ› wyraźnie nudziÅ‚ siÄ™ coraz bardziej; czasami odwetowaÅ‚ sobie dÅ‚ugie biaÅ‚e noce ciężkim snem po obiedzie; poza tem nie wyjeżdżaÅ‚ nigdzie, ani do sÄ…siadów, ani nawet do koÅ›cioÅ‚a, nikogo również nie przyjmujÄ…c. W paÅ‚acu wszyscy po cichu niepomiernie ubolewali nad panem, dziwiÄ…c siÄ™ stanowi jego, kontrast bowiem dzisiejszego pana na Gowartowie byÅ‚ iÅ›cie rażącym. Poprzednio, wesoÅ‚y, uÅ›miechniÄ™ty, rzeźki, nad wiek swój żywy, biorÄ…cy udziaÅ‚ we wszystkich sprawach wiejskich, interesujÄ…cy siÄ™ najdrobniejszym niemal szczegółem, obecnie zmieniÅ‚ siÄ™ rzeczywiÅ›cie do niepoznania. Wróciwszy do Gowartowa, po kilku dniach popadÅ‚ pan January w trwajÄ…cy dotÄ…d stan apatyi, zniechÄ™cenia i nudy, a powiÄ™kszajÄ…cy siÄ™ ciÄ…gle i coraz bardziej. Z małżeÅ„stwem Oli pogodziÅ‚ siÄ™, bo zgodzić siÄ™ na nie musiaÅ‚, rana jednak, zadana nieopatrznie lekkomyÅ›lnÄ… rÄ™kÄ… córki, w ojcowskiem sercu, nie zagoiÅ‚a siÄ™ bynajmniej. Pan January zamknÄ…Å‚ siÄ™ w sobie i przeżuwaÅ‚ cierpienie wÅ‚asne, nie mogÄ…c o niem zapomnieć. I czyż nawet można byÅ‚o dziwić siÄ™ temu? Każdy kÄ…t, każda Å›cieżka i sprzÄ™t w paÅ‚acu nasuwaÅ‚y biednemu ojcu na pamięć jedynaczkÄ™, martwota zaÅ› i cisza komnat, oraz ich gÅ‚ucha pustka przypominaÅ‚y stale nieobecność jej bezpowrotnÄ…. Gdy Krasnostawski, zamieszkaÅ‚y w pobliskim folwarku, Tomaszówce, wpadaÅ‚ tu czasem w interesach i sprawach majÄ…tkowych, - ożywiaÅ‚ nieco obecnoÅ›ciÄ… swÄ… te mury, teraz jednak, od czasu jego wyjazdu, dnie jeszcze bardziej dÅ‚użyÅ‚y siÄ™ panu Januaremu. Na stole w jadalni gowartowskiego paÅ‚acu leżaÅ‚o kilka książek, obok w salonie i buduarze widniaÅ‚y porzucone pisma Å›wieże - na biurku w gabinecie przylegÅ‚ym bielaÅ‚y rozÅ‚ożone arkusze, zapeÅ‚nionego pismem papieru. Pan January przed chwilÄ… przestaÅ‚ byÅ‚ czytać, oraz pisać teraz zamierzaÅ‚, a przechadzajÄ…c siÄ™ tymczasem poprzez szereg czterech leżących obok siebie, otwartych, pooÅ›wietlanych pokoi, myÅ›laÅ‚. W ciszy uÅ›pionego już od dawna domu wybiÅ‚a godzina druga... Monotonny odgÅ‚os zegara zbudziÅ‚ Gowartowskiego z zadumy. PoruszyÅ‚ siÄ™ szybciej, sam pogasiÅ‚ Å›wiatÅ‚a w czterech sÄ…siednich komnatach, poczem, westchnÄ…wszy cicho, przetarÅ‚ dÅ‚oniÄ… czoÅ‚o i usiadÅ‚ przy biurku przed rozÅ‚ożonemi ćwiartkami papieru. Nie wziÄ…Å‚ jednak pióra do rÄ™ki... MyÅ›l leniwa odbiec na rozkaz nie chciaÅ‚a, podparÅ‚ wiÄ™c pan January dÅ‚oÅ„mi gÅ‚owÄ™ i zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ znowu. WokoÅ‚o, z umilkÅ‚em echem jego miarowych kroków, zapanowaÅ‚a niezamÄ…cona niczem cisza, i trwale dość dÅ‚ugo, nie przerywana zgoÅ‚a niczem. Wreszcie, zbudzony z swej zadumy, podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™ dziedzic Gowartowa, siÄ™gnÄ…Å‚ po pióro i zaczÄ…Å‚ pisać szybko. Jedne po drugich wypeÅ‚niaÅ‚y siÄ™ jego drobnem pismem arkusiki papieru, rozrzucone na biurku, zgrzyt zaÅ› stalki w milczeniu gÅ‚uchem donoÅ›nie rozbrzmiewaÅ‚ po pokoju. W ten sposób minęła godzina, a może i wiÄ™cej... PrzestaÅ‚ wreszcie pisać ojciec Oli, odÅ‚ożyÅ‚ pióro i schowawszy starannie papiery do szuflady biurka - powstaÅ‚. WywoÅ‚any zazwyczaj umysÅ‚owem znużeniem, sen nie kleiÅ‚ jednak dzisiaj powiek jego. Przeciwnie. Zmuszony przed chwilÄ… jeszcze, oderwawszy siÄ™ od teraźniejszoÅ›ci, zanurzyć w przeszÅ‚ość wÅ‚asnego życia, którÄ… opisywaÅ‚ - pan January orzeźwionym byÅ‚ jakby, a wyraz melancholyi smutnej znikÅ‚ z oblicza jego, oczy patrzaÅ‚y jaÅ›niej jakoÅ›, zapatrzone, zda siÄ™, w odlegÅ‚e dawne wspomnienia... I wyparte tÄ… chwilÄ… obecnÄ…, cierpienie pierzchÅ‚o na chwilÄ™, ojciec Oli zaÅ›, spragniony snać powietrza, otworzyÅ‚ okno, wychodzÄ…ce na ogród. DotykajÄ…c szyb, zaszeleÅ›ciÅ‚y cicho gaÅ‚Ä™zie pnÄ…cego siÄ™ wysoko po murze winogradu, i powiew balsamiczny, Å›wieży, wpÅ‚ynÄ…Å‚ do pokoju. PaÅ‚ac gowartowski górowaÅ‚ nad okolicÄ…. Do stóp jego, poza parkiem i stawem, w półkole, tuliÅ‚a siÄ™ wioska, a dalej widniaÅ‚y uprawne pola, odcinaÅ‚ siÄ™ na widnokrÄ™gu sinawy pas lasów, wÅ›ród rozlegÅ‚ych zaÅ›, jak okiem siÄ™gnąć, pÅ‚askich obszarów - majaczyÅ‚o kilka dalekich siół i futorów... W chwili, gdy pan January stanÄ…Å‚ w oknie gabinetu, z którego krajobraz ten caÅ‚y, jak na dÅ‚oni, można byÅ‚o objąć okiem - nad otaczajÄ…cemi Gowartów wkoÅ‚o równinami, peÅ‚nemi nieujÄ™tego jakby smutku i niewysÅ‚owionej dziwnej tÄ™sknoty - nad zadumanymi jarami, sennymi Å‚anami i bielejÄ…cymi szerokimi traktami - z wolna gasÅ‚a wÅ‚aÅ›nie jesienna noc, pogodna, a z nieba, stopniowo niknÄ…c, pierzchaÅ‚y ostatnie gwiazdy... Jeszcze tylko mgÅ‚y przedporanne bÅ‚Ä…kaÅ‚y siÄ™ tam i ówdzie, półmrok zaÅ› szarawy przedÅ›witu, walczÄ…cy z cieniami nocy, coraz bardziej zwyciÄ™ski, hardy, panoszyÅ‚ siÄ™ już dokoÅ‚a. Gowartowski staÅ‚ nieruchomo w oknie, a odczuwajÄ…c gÅ‚Ä™boko nieujÄ™ty czar, pÅ‚ynÄ…cy ku niemu sennÄ… falÄ… z ziemi rodzinnej, jednoczeÅ›nie uczuwaÅ‚ w duszy chęć koniecznÄ… wyrwania siÄ™, choć na krótko z tych ciasnych ram pokoju. W tej samej chwili ciszÄ™ drzemiÄ…cÄ… przerwaÅ‚ nagle pojedynczy dźwiÄ™k, rytmiczny i daleki. WplótÅ‚szy siÄ™ melodyjnym akordem w ogólne milczenie, szedÅ‚ coraz donioÅ›lejszy... bliższy... Przez perlÄ…ce siÄ™ jeszcze nocnÄ… rosÄ… Å‚any zboża i Å‚Ä…ki, zagony buraków i jary, leciaÅ‚o monotonne echo dzwonka, żaÅ‚osne sobÄ… i jakby smÄ™tne, bÅ‚Ä…kajÄ…c siÄ™ po uÅ›pionych jeszcze obszarach, budzÄ…c drzemiÄ…ce ptactwo, leniwo i niechÄ™tnie zrywajÄ…ce siÄ™ gdzieniegdzie do lotu. - Telegram! Może do mnie, pójdÄ™ i zobaczÄ™... mruknÄ…Å‚ do siebie półgÅ‚osem pan January, i odstÄ…piwszy od okna, siÄ™gnÄ…Å‚ kapelusz. W tej samej chwili wzrok jego przesunÄ…Å‚ siÄ™ po Å›cianie, na której wisiaÅ‚a strzelba i przybory myÅ›liwskie. Gowartowski spojrzaÅ‚ mimo woli na swój ubiór. ByÅ‚ w butach wysokich z cholewami, których dobÄ™ caÅ‚Ä… nie zmieniÅ‚, peÅ‚en apatyi. Po przelotnej chwilce wahania, pan January wziÄ…Å‚ strzelbÄ™, torbÄ™, naboje i wyszedÅ‚ przez balkon do ogrodu. CzuÅ‚ potrzebÄ™ ruchu, powietrza i postanowiÅ‚ zapolować na dzikie kaczki. DrzemiÄ…ca żyÅ‚ka myÅ›liwska przebudziÅ‚a siÄ™ w Gowartowskim, a odnalazÅ‚szy ulubieÅ„ca swego, legawca, Å›piÄ…cego w Å‚adnej budce, wyruszyÅ‚ przez park na pola. MyÅ›l jego byÅ‚a jakby wolniejsza, wzrok zaÅ› uporczywie Å›cigaÅ‚ krajobraz, niejako wsÅ‚uchujÄ…c siÄ™ w bliski już teraz zupeÅ‚nie odgÅ‚os dzwonka. Nadzieja zwodnicza podsunęła mu bezpodstawne przypuszczenie, iż może ten oto znajomy dźwiÄ™k, zwiastujÄ…cy telegraficznego posÅ‚aÅ„ca, przyniesie mu jakÄ…Å› dobrÄ…, a niespodzianÄ… od Oli wiadomość. Rzeczywistość, jak zwykle, rozwiaÅ‚a chwilowe zÅ‚udzenie. Spokojnie i równomiernie, u rozstajnych dróg, przy krzyżu drewnianym, przesunęła siÄ™ sennie, w jednego konia, dwukoÅ‚owa bida, z siedzÄ…cÄ… na niej skulonÄ… postaciÄ…, i brzÄ™czÄ…c dzwonkiem, zginęła w mgÅ‚ach porannych. Dziedzic Gowartowa westchnÄ…Å‚, i minÄ…wszy park oraz wioskÄ™, bocznÄ… Å›cieżynÄ… skierowaÅ‚ siÄ™ ku polom. Poprzedzany krÄ™cÄ…cym siÄ™ wesoÅ‚o, caÅ‚ym czarnym, z biaÅ‚emi Å‚apami, legawcem, w pól godziny potem spuszczaÅ‚ siÄ™ w jar gÅ‚Ä™boki. Otulony ciszÄ… przedÅ›witu, drzemaÅ‚ tu staw obszerny, caÅ‚y zarosÅ‚y sitowiem - siedziba kaczek dzikich; maÅ‚y mÅ‚ynek drewniany, cichutko szemrzÄ…c przelewajÄ…cÄ… siÄ™ wodÄ…, odpoczywaÅ‚, przyparty do wÄ…zkiej grobelki; w jej pobliża maleÅ„ka, garbata chatynka mÅ‚ynarza dopeÅ‚niaÅ‚a krajobrazu. Po raz pierwszy od bardzo dawna poddaÅ‚ siÄ™ pan January obecnej chwili tylko, zapomniawszy momentalnie o drÄ™czÄ…cem go cierpieniu. StÄ…pajÄ…c ostrożnie i cicho po zroszonej trawie, szedÅ‚ wzdÅ‚uż stawu, nad jego brzegiem, rozglÄ…dajÄ…c siÄ™ bystro dokoÅ‚a. Milczenie i spokój panowaÅ‚y niepodzielnie w tym zakÄ…tku. Czasem tylko zaÅ‚opotaÅ‚o coÅ› w sitowiach i zaraz zcichÅ‚o; tuż ponad sennÄ… taflÄ… wód przeleciaÅ‚ wolno koÅ‚o idÄ…cego myÅ›liwca jastrzÄ…b wodny, kulik, zniknÄ…wszy niebawem z oczu... I melancholijna szarość, jeszcze na wpół pogrążona we Å›nie, cicha, królowaÅ‚a dalej znowu, skupiona w sobie, niezamÄ…cona niczem, chyba tylko szelestem kroków ludzkich i biegiem legawca. Nagle pan January przystanÄ…Å‚: - Wara! do nogi! - syknÄ…Å‚ cicho na psa. Legawiec, podniósÅ‚szy lewÄ… Å‚apÄ™ i wyprostowawszy ogon sprężyÅ›cie, znieruchomiaÅ‚. Na czystÄ… taflÄ™ wód stawu, rzecz rzadka, wypÅ‚ywaÅ‚y poważnie dwie kaczki dzikie i koÅ‚yszÄ…c siÄ™ niedostrzegalnie, zbliżaÅ‚y siÄ™, ufne, z wolna pÅ‚ynÄ…c, na odlegÅ‚ość strzaÅ‚u. MyÅ›liwiec odwiódÅ‚ kurka u strzelby, jak mógÅ‚ najciszej, i przyÅ‚ożyÅ‚ broÅ„ do ramienia. PrzeczekaÅ‚ chwilÄ™ jeszcze, i pociÄ…gnÄ…Å‚ za cyngiel... Odbity w milczeniu dziesiÄ™ciokrotnem echem huknÄ…Å‚ w ciszy pierwszy strzaÅ‚!... DosiÄ…gÅ‚ on jednoczeÅ›nie obie kaczki, poÅ‚ożyÅ‚ je trupem, i zbudziÅ‚ zarazem Å›piÄ…cÄ… w sitowiach zwierzynÄ™. ZagotowaÅ‚o siÄ™ tam teraz wszÄ™dzie; tÅ‚umione szelesty rozlegÅ‚y siÄ™ na wsze strony; kurki wodne, kaczÄ™ta, kaczki nawoÅ‚ywaÅ‚y siÄ™ wzajemnie, kilka z tych ostatnich poderwaÅ‚o siÄ™ nawet hen, w perspektywie, na drugim kraÅ„cu stawu... daleko. Jedna zaÅ›, wynurzywszy skÄ…dÅ›, z charakterystycznym poÅ›wistem skrzydeÅ‚, przeleciaÅ‚a: wysoko prostopadle ponad gÅ‚owÄ… myÅ›liwego. PosÅ‚uszny legawiec jednoczeÅ›nie przynosiÅ‚ panu w zÄ™bach zabitÄ… zwierzynÄ™; Gowartowski, odebrawszy psu kaczki, zawiesiÅ‚ je u torby i poszedÅ‚ dalej. Powoli, stopniowo, rozjaÅ›niaÅ‚o siÄ™ tymczasem.. Na wschodzie, gdzieÅ› w oddali, widnokrÄ…g zaróżawiaÅ‚ siÄ™, niedostrzegalnie, leciutko... Ojciec Oli Dzierżymirskiej, ze spuszczonÄ… gÅ‚owÄ…, postÄ™powaÅ‚ wciąż brzegiem stawu. Kilka kaczek po drodze jego zerwaÅ‚o siÄ™ trwożliwie, myÅ›liwiec jednak nie zadawaÅ‚ sobie trudu strzelać do nich, bo oto znowu, wywoÅ‚ane na pozór drobnostkÄ…, pochÅ‚onęły bezpodzielnie pana Januarego wspomnienia smutne. Rok temu, podobnie jak dziÅ›, polowaÅ‚ on tutaj. Razem z OlÄ… wyjechali o drugiej, nocÄ…, i przybyli nad staw przy księżycu jeszcze. Tak samo cisza uÅ›pienia panowaÅ‚a dokoÅ‚a, tak samo, jak przed chwilÄ…, na toÅ„ czystÄ…, lÅ›niÄ…cÄ… siÄ™ tylko w dogorywajÄ…cych, drżących promieniach miesiÄ…ca - wypÅ‚ynęła zwierzyna... PamiÄ™ta, jak dziÅ›, owÄ… chwilÄ™, radość córki z tej przejażdżki i jej ciekawość asystowania przy polowaniu. Stoi mu żywo przed oczyma twarzyczka jej zarumieniona, Å‚adniutka, wzruszona, ciekawie Å›ledzÄ…ca wzrokiem kaczki, pÅ‚ynÄ…ce po wodach... PamiÄ™ta doskonale, jak w ostatniej chwili, gdy już cyngla dÅ‚oniÄ… dotykaÅ‚, szczebiot jej wesoÅ‚y spÅ‚oszyÅ‚ zwierzynÄ™, i jak wówczas Ola tego sobie darować nie mogÅ‚a... Westchnienie ciche podniosÅ‚o pierÅ› Gowartowskiego, brwi zmarszczyÅ‚ i zatopiÅ‚ siÄ™ w myÅ›lach niepomny zupeÅ‚nie otoczenia swego. Tymczasem zwierzyna co chwila podrywaÅ‚a siÄ™ tam i ówdzie, przelatujÄ…c blisko idÄ…cego machinalnie naprzód myÅ›liwego. Legawiec, krÄ™cÄ…c ogonem, wierciÅ‚ siÄ™ na wszystkie strony, skamlaÅ‚ nieÅ›miaÅ‚o, z cicha, goniÅ‚ uciekajÄ…ce kaczki i powracaÅ‚, podnoszÄ…c rozumny swój wzrok na zamyÅ›lonego pana, z wyrazem zdziwienia, iż nie sÅ‚yszy już strzałów - wyraźnie zgorszony postÄ™powaniem jego. Staw tymczasem już siÄ™ koÅ„czyÅ‚.. W pobliżu, nieco dalej, oddzielony od pierwszego stawu pasmem bÅ‚otnistych moczarów, widniaÅ‚ taki sam prawie drugi, mniejszy tylko i sitowiem zaroÅ›niÄ™ty caÅ‚y. ZnajÄ…c snać dobrze drogÄ™ ku niemu, pan January nie zatrzymaÅ‚ siÄ™, a tylko ciÄ…gle tak samo zadumany, ruszyÅ‚ w drogÄ™ dalej, prosto przez bagno, stawiajÄ…c powoli stopy na trzÄ™sÄ…cych siÄ™ kÄ™pkach zielonych. Pod ciężarem ciaÅ‚a idÄ…cego myÅ›liwca grunt uginaÅ‚ sie, koÅ‚ysaÅ‚ niedostrzegalnie, a pod nim chlupotaÅ‚a woda i poruszaÅ‚ siÄ™ krÄ…g caÅ‚y wodnistej ziemi. Pan January nie zwracaÅ‚ jednak na to żadnej uwagi; w myÅ›lach rozpamiÄ™tywaÅ‚ coÅ› ciÄ…gle, w oczach zaÅ› uporczywie majaczyÅ‚a mu wywoÅ‚ana przypomnieniem twarz i postać Oli, przesÅ‚aniajÄ…c sylwetkÄ… swÄ… wzrok jego zamglony. Roztargniony jakby, tu, gdzie siÄ™ znajdowaÅ‚, zgoÅ‚a nieobecny, Gowartowski szedÅ‚ przez moczary, coraz dalej, a raz nawet noga niespodzianie obsunęła mu siÄ™ na maÅ‚ej kÄ™pce, i maÅ‚o, maÅ‚o, że nie straciÅ‚ równowagi... Tymczasem poza nim, w dal roztwieraÅ‚y siÄ™ niby widnokrÄ™gu podwoje... Stopniowo, wÄ…skie pasmo skrytego jeszcze sÅ‚onecznego Å›wiatÅ‚a, rosÅ‚o na niebiosach. Z pod biaÅ‚ych puchów posÅ‚ania i spuszczonych dyskretnie jakby gazowych u Å‚oża zasÅ‚on - zarumieniona, wstydliwa wychylać siÄ™ poczęła jutrzenka różana, przeciÄ…gajÄ…c siÄ™ lubieżnie jeszcze poza przejrzystÄ… oponÄ… obÅ‚oków bladych... Ponad stawem lataÅ‚y teraz ciÄ…gle kuliki; w dali na horyzoncie, z innego snać legowiska, wysoko na pogodnem niebie, ciÄ…gnęło tutaj caÅ‚e stado dzikich kaczek - prostopadle pod niemi ogromny jastrzÄ…b krążyÅ‚ majestatycznie nad Å‚anem zboża... Ostatnie wreszcie cienie przedÅ›witu pierzchÅ‚y nagle... Pierwszy promieÅ„ sÅ‚oÅ„ca wyjrzaÅ‚ nieÅ›miaÅ‚o, bÅ‚ysnÄ…Å‚ po biaÅ‚ych Å›cianach chatynki i blaszanym dachu starego mÅ‚yna, dotknÄ…Å‚ siÄ™ tafli stawu, zamigotaÅ‚ w mÄ™tnych bÅ‚otach moczarów i musnÄ…Å‚ pieszczotliwie odwróconÄ… sylwetÄ™ idÄ…cego mężczyzny. Na bÅ‚yszczÄ…cej lufie przeÅ‚ożonej przez plecy strzelby zapaliÅ‚ siÄ™ blaskiem. Minęła chwila... i już tryumfalnie zajaÅ›niaÅ‚ on, objÄ…wszy pÅ‚omieniem Å›wiateÅ‚ liÅ›cie kilkunastu drzew, rosnÄ…cych wÅ›ród bagien. Postać kroczÄ…cego miarowo po moczarach czÅ‚owieka na zakrÄ™cie, czy też w drzew cieniu, znikÅ‚a nagle w mgnieniu oka... Po chwili w dali rozlegÅ‚o siÄ™ tylko gÅ‚oÅ›ne szczekanie psa. UmilkÅ‚o... Nad ziemiÄ… w tej samej chwili wstaÅ‚ dzieÅ„ nowy, peÅ‚en nadziei, z radoÅ›ciÄ… na promienistem czole. --------- Na platformie kawiarni, poÅ‚ożonej na szczycie góry "Gűtsch," wznoszÄ…cej swój cypel wyniosÅ‚y ponad wdziÄ™cznie rozrzuconÄ… u jej stóp LucernÄ…, roiÅ‚o siÄ™ od turystów, siedzÄ…cych przy stolikach. Szmery prowadzonych rozmów Å‚Ä…czyÅ‚y siÄ™ w akord wspólny z grajÄ…cÄ… smÄ™tnie i cicho orkiestrÄ…, wzrok zaÅ› wypoczywajÄ…cych goÅ›ci pieÅ›ciÅ‚ widok cudny i wspaniaÅ‚y na miasto, tulÄ…ce siÄ™ zacisznie do brzegów jeziora, zapatrzone w jego ciemnoszafirowe gÅ‚Ä™bie, w których lustrzanej toni milczÄ…co przyglÄ…daÅ‚y siÄ™ również zadumane wierzchoÅ‚ki gór. ZamykaÅ‚y one Å‚aÅ„cuchem swym caÅ‚y widnokrÄ…g naprzeciw miasta, po drugiej stronie jeziora, i ramowaÅ‚y na prawo krÄ™tÄ… szyjÄ™ wód jego, pÅ‚ynÄ…cych cicho w dal... OzÅ‚ociwszy purpurÄ… i zÅ‚otem Å›nieżne szczyty ginÄ…cych we mgle Alp, zamigotawszy krwawo na biaÅ‚ych frontach nadbrzeżnych hoteli, spiczastych wieżach "Hofkirche" i szybach pomniejszych domostw, wÅ‚aÅ›nie przed chwilÄ… zgasÅ‚ ostatni promyk sÅ‚oÅ„ca... Natomiast zmierzch szary już obecnie wychylaÅ‚ siÄ™ skÄ…dÅ› nieÅ›miaÅ‚o, Å›lizgaÅ‚ siÄ™ po gÅ‚adkiej tafli jeziora, przechadzaÅ‚ po dwóch, krytych daszkiem, drewnianych mostach, starożytnych i wÄ…skich, a omraczajÄ…c szeÅ›ciokÄ…tny czubek, poÅ‚ożonej tuż przy jednym z nich, oryginalnej wodnej wieżycy, swawolnie zdawaÅ‚ siÄ™ zatapiać jÄ…, jedynaczkÄ™, sterczÄ…cÄ… zabawnie poÅ›ród wód szafiru. A tymczasem, pod wpÅ‚ywem idÄ…cego wieczora, cichÅ‚o jakby jeszcze bardziej wszystko dokoÅ‚a... Senny spokój pÅ‚ynąć siÄ™ zdawaÅ‚ od Lucerny, która, choć przepeÅ‚niona gośćmi z caÅ‚ego Å›wiata, tÄ™tnić poczynajÄ…ca wÅ‚aÅ›nie o tej porze muzykÄ… i gwarem - obserwowana jednak stÄ…d, z "Gűtsch" wierzchoÅ‚ka, wydawaÅ‚a siÄ™ tak spokojnÄ… - tak cichÄ…, jakby nie byÅ‚a zgoÅ‚a punktem zbornym kosmopolitycznej towarzystw Å›mietanki, ale tylko - oazÄ… wytchnienia i swobody. W jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych kawiarnianej platformy, przy stoliku, siedziaÅ‚o pięć osób. Towarzystwo to skÅ‚adali: starsza wiekiem osoba, Polka, z córkÄ… i poważnym jegomoÅ›ciem, ojcem zapewne rodziny - mÅ‚ody, żwawy, przystojny Francuz i Dzierżymirscy. Ożywiona, niemilknÄ…ca rozmowa, podtrzymywana głównie przez OlÄ™ i mÅ‚odego Francuza, panowaÅ‚a przy tym, odosobnionym od innych, stoliku. Stary jegomość Å›miaÅ‚ siÄ™ co chwila serdecznie i jowialnie z dowcipów mÅ‚odzieÅ„ca, panienka również rozmawiaÅ‚a wesoÅ‚o i jeden tylko Dzierżymirski stanowiÅ‚ w tym akordzie dobranym kontrast aż nadto wyraźny, zachowanie siÄ™ zaÅ› jego milczÄ…ce i bierny, li tylko konieczny, udziaÅ‚ w rozmowie, Å›wiadczyÅ‚y dobitnie, że to wszystko nudzi go nad wyraz. Oczy Dzierżymirskiego, peÅ‚ne zamyÅ›lenia, prawie bezustannie spoczywaÅ‚y na krajobrazie u podnóża góry, z rzadka przenoszÄ…c siÄ™, obojÄ™tne, na towarzystwo. Wzrok jego wtedy zatrzymywaÅ‚ siÄ™ głównie na Oli. Zaduma smÄ™tna, od otoczenia daleka, znikaÅ‚a wówczas na chwilÄ™ z jego oblicza, źrenice zaÅ› czarne Romana, ciemniejszemi stawaÅ‚y siÄ™, badawcze... Nader korzystnie zaÅ› dnia tego wyglÄ…daÅ‚a pani Ola. Ubrana w zgrabnÄ… sukniÄ™, z jasnej materyi, czyniÅ‚a wrażenie wytworne i eleganckie; obnażone zaÅ› dość gÅ‚Ä™boko, z okazyi niby gorÄ…ca, pierÅ›, szyja i ramiona, przykryte tylko ażurowÄ… koronkÄ…, stanowiÄ…cÄ… caÅ‚ość z sukniÄ… - podnosiÅ‚y jeszcze wdziÄ™k jej postaci. SiedzÄ…c obok mÅ‚odego Francuza, rozmawiali z nim przeważnie, Å›miejÄ…c siÄ™, dowcipkujÄ…c, i bezwiednie zapewne tylko, rzucajÄ…c mu od czasu do czasu rozbawione, zalotne jakby spojrzenia. TrwaÅ‚o tak dosyć dÅ‚ugo. Po niejakim czasie jednak Ola zauważyÅ‚a snać dziwne trochÄ™ zachowanie siÄ™ męża, bo, skorzystawszy z ogólnego powstania, spowodowanego czyjÄ…Å› uwagÄ… o krajobrazie, zbliżyÅ‚a siÄ™ do Dzierżymirskiego, i przytuliwszy siÄ™, otarÅ‚szy, jak kociÄ™, swÄ… rozkwitÅ‚Ä… kibiciÄ… o niego, miÄ™kko i czule zapytaÅ‚a: - CoÅ› taki smutny, Romciu, co ci? -Nic, kochanie! - odparÅ‚ krótko Dzierżymirski i dorzuciÅ‚ po chwili: - Ale, a propos, ja ciÄ™ tu zostawiÄ™, bo sam wpaść jeszcze muszÄ™ na pocztÄ™, tam, na dole... - Koniecznie chcesz tam iść? To może jedźmy już razem?.. Dzierżymirski odczuÅ‚ niechęć lekkÄ… w gÅ‚osie żony; cieÅ„ ledwie dostrzegalnego niezadowolenia, przemknÄ…Å‚ mu po twarzy, odezwaÅ‚ siÄ™ jednak szybko: - Nie, nie, zostaÅ„, ma chère, proszÄ™ ciÄ™... Spotkamy siÄ™ później w alei nadbrzeżnej, bÄ™dÄ™ czekaÅ‚ na ciebie... au revoir... Dzierżymirski Å›cisnÄ…Å‚ zlekka rÄ…czkÄ™ żony i zrÄ™cznie wycofaÅ‚ siÄ™ z platformy, zdążajÄ…c po schodkach na dół, do stacyi kolejki zÄ™batej, zwanej "funiculaire," a Å‚Ä…czÄ…cej w piÄ™ciu minutach czasu górÄ™ z miastem. ZajÄ™te lornetowaniem krajobrazu - którego wdziÄ™k teraz dopiero, po chwilowem wyczerpaniu tematu rozmowy, zdoÅ‚aÅ‚ przemówić do ich poczucia piÄ™kna. Towarzystwo nie zauważyÅ‚o nawet odejÅ›cia Romana. Ten ostatni spuszczaÅ‚ siÄ™ powoli po schodkach i zasiadÅ‚ niebawem w wagoniku kolejki, wkrótce ruszyć majÄ…cej do Lucerny. - A to mnie znudzili - mruknÄ…Å‚ - zakazane towarzystwo... W tej samej chwili rozlegÅ‚ siÄ™ sygnaÅ‚ odjazdowy, wagoniki poruszyÅ‚y siÄ™ z chrzÄ™stem, i hamowane, powoli w dół spuszczać siÄ™ zaczęły. Roman obejrzaÅ‚ siÄ™; w wagonie, dziwnym zbiegiem okolicznoÅ›ci, znajdowaÅ‚ siÄ™ zupeÅ‚nie sam. Wygodnie wyciÄ…gnÄ…Å‚ nogi, rozparÅ‚ siÄ™ i patrzyÅ‚ w dół. Przed nim czerniaÅ‚a stromo idÄ…ca para szyn kolei, z poÅ‚ożonym poÅ›rodku trzecim, dziurkowatym relsem; w dole, otulone mrokiem, drzemaÅ‚o jezioro - wierzchoÅ‚ki gór stopiÅ‚y siÄ™ w zmierzchu, zlaÅ‚y jakby z chmurami niebios, w ciemnoÅ›ciach zaÅ›, coraz to wiÄ™kszych, wystÄ™powaÅ‚y teraz szaro domy miasta, w których, jak ogniki bÅ‚Ä™dne, zapalaÅ‚y siÄ™ co chwila tu i tam Å›wiateÅ‚ka. Roman nagle przymknÄ…Å‚ oczy. Bo oto jemu - wpatrzonemu ciÄ…gle w dół, w stromÄ… pochyÅ‚ość i powietrznÄ… próżniÄ™, dzielÄ…cÄ… jeszcze kolejkÄ™ od jeziora i, miasta - zakrÄ™ciÅ‚o siÄ™ w gÅ‚owie, w wirze zaÅ› tym wyÅ‚oniÅ‚a nagle siÄ™ jedyna szalona myÅ›l, spowodowana jakimÅ› jednoczesnym, nic nie znaczÄ…cym wagonów haÅ‚asem. Mianowicie zdaÅ‚o mu siÄ™ po prostu, że oberwany pociÄ…g leci w dół, coraz szybciej, i... że już... już oto w katastrofie, chaosie impetycznym - dotknie siÄ™ on niebawem szklistej toni wód... Po krótkiej atoli chwilce Dzierżymirski otworzyÅ‚ oczy i rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ gÅ‚oÅ›no. Nic wokoÅ‚o nie zmieniÅ‚o poprzedniego wyglÄ…du. Wolno i ostrożnie staczaÅ‚a siÄ™ kolejka dalej, jezioro byÅ‚e już tylko znacznie bliżej, u brzegu jego mrugaÅ‚a, iskrzÄ…ca siÄ™ dziesiÄ…tkami Å›wiateÅ‚ek, Lucerna; wagony, brzÄ™czÄ…c, spuszczaÅ‚y siÄ™ ciÄ…gle, zawieszone nad miastem. Roman wzruszyÅ‚ ramionami. - Co mi dziÅ› jest! sarn nie wiem! - mruknÄ…Å‚. W istocie byÅ‚ nie swój od samego rana. W silnej mierze niewÄ…tpliwie przyczyniÅ‚o siÄ™ do tego postÄ™powanie żony. Zapoznawszy siÄ™ sama z kilkoma osobami, o natrÄ™tnej manji zaznajamiania siÄ™, zanudzaÅ‚a go od kilku dni pobytu w Lucernie ich obecnoÅ›ciÄ… bezustannÄ…, bawiÄ…c siÄ™ wszakże sama znakomicie. I to wÅ‚aÅ›nie ostatnie najbardziej irytowaÅ‚o Romana. Tak unikaÅ‚ dotÄ…d ludzi, tak uciekaÅ‚ od nich, by być samym tylko z OlÄ…, by bez zamÄ…cenia niczem pić szczęście chwili i tÄ… miÅ‚oÅ›ciÄ… w sobie wszystko zagÅ‚uszyć!.. OminÄ…Å‚ wszak nawet dobrowolnie Medyolan, rodzinne miasto swej matki, gdzie pochowanÄ… byÅ‚a na miejscowem "Cimitero Monumentale," gdzie poza tem posiadaÅ‚ jeszcze krewnych nieboszczki - uczyniwszy to w jedynym celu unikniÄ™cia musu obcowania z ludźmi, innymi, prócz niej, Oli... A tu tymczasem ona sama wyszukiwaÅ‚a sobie jakieÅ› zakazane figury!.. Roman przy tej ostatniej myÅ›li, wyrzuciwszy z ust dogasajÄ…cego papierosa, żachnÄ…Å‚ siÄ™ niecierpliwie. Bo na przykÅ‚ad ten Francuz, czyż nie wzbudzaÅ‚ w nim sÅ‚usznego gniewu? MÅ‚odzik nieznoÅ›ny, z bezmyÅ›lnym, banalnym wiecznie na ustach uÅ›miechem, z którego jednak Ola bezustannie tak szczerze siÄ™ Å›miaÅ‚a... - Albo ta jej tualeta dzisiejsza, - mówiÅ‚ sobie dalej Roman, - w Wenecyi przecież byÅ‚o daleko gorÄ™cej, nie ubieraÅ‚a ona jednak gorsu swego tak przejrzyÅ›cie, a tu chłód w porównaniu... - Dla tego osÅ‚a z Paryża niewÄ…tpliwie, by mógÅ‚ cynicznie i lubieżnie napawać siÄ™ ksztaÅ‚tem i ciaÅ‚em jej kibici! - półgÅ‚osem dopowiedziaÅ‚ podrażniony Dzierżymirski. - Å»e też te kobiety bez wabienia mężczyzny po prostu żyć nie mogÄ…!.. - wyrwaÅ‚o mu, siÄ™ jeszcze. Spostrzeżenie powyższe, a tyczÄ…ce siÄ™ w danym wypadku wÅ‚asnej żony, gniewaÅ‚o go niepomiernie.. Od pewnego czasu bowiem, obserwujÄ…c OlÄ™, dostrzegÅ‚ cechÄ™ w charakterze jej, nieznanÄ… mu dotÄ…d: chęć zalotnÄ… przypodobania siÄ™ innemu mężczyźnie - nie jemu... JÄ…trzyÅ‚o go to bardzo, choć pragnÄ…Å‚ pozornie traktować fakt ów lekko. Wagoniki stanęły wÅ‚aÅ›nie. Roman wyskoczyÅ‚ szybko i skierowaÅ‚ siÄ™ ku gmachowi poczty, poÅ‚ożonemu koÅ‚o głównego mostu, tuż przy dworcu kolejowym. Przed paru dniami wysÅ‚aÅ‚ list do kraju, do jednego ze swych dobrych znajomych. PowiadamiaÅ‚ go o swoim Å›lubie i zarazem prosiÅ‚ usilnie o napisanie mu, co w rodzinnem mieÅ›cie mówiÄ… o jego małżeÅ„stwie i co porabia January Gowartowski. Dzierżymirski najbardziej byÅ‚ ciekawym tej ostatniej wiadomoÅ›ci, ze wzglÄ™du na OlÄ™ i smutek, od niedawna, stopniowo żłobiÄ…cy, coraz częściej jej twarzyczkÄ™. PodaÅ‚ adres: "Poste-restante, Lucerna," teraz zatem, wyskoczywszy raźno z wagonu kolejki, w kilka sekund znalazÅ‚ siÄ™ już przy wÅ‚aÅ›ciwem okienku, w obszernej sali gmachu szwajcarskiej poczty. Åšpiesznie powiedziaÅ‚ urzÄ™dnikowi swe imiÄ™ i nazwisko. Grymas pocieszny wykrzywiÅ‚ twarz tego ostatniego, i wykrztusiÅ‚ z trudnoÅ›ciÄ…: - Dziez-Dzier... Cornment? Ècrivez, monsieur, sil vous plait! - podaÅ‚ kartkÄ™ Dzierżymirskiemu. Roman posÅ‚usznie napisaÅ‚ swe nazwisko. UrzÄ™dnik wziÄ…Å‚ papier do rÄ™ki, skrzywiÅ‚ siÄ™ raz jeszcze, poczem wzruszyÅ‚ wymownie ramionami, a po chwili dopiero podaÅ‚ cudzoziemcowi list. Roman chwyciÅ‚ go Å›piesznie i wybiegÅ‚ na ulicÄ™. Przy Å›wietle latarni rozerwaÅ‚ kopertÄ™ i czytać poczÄ…Å‚ zapeÅ‚nionÄ… bitem pismem ćwiartkÄ™. Twarz jego wyrażaÅ‚a niepokój i zaciekawienie widoczne, które po chwili dopiero ustÄ…piÅ‚y wrażeniom, otrzymanym bezpoÅ›rednio z lektury pisma. List ten, donoszÄ…cy o towarzyskiem życiu w rodzinnem mieÅ›cie, o ostatniem przyjÄ™ciu u marszaÅ‚kowej, i pogÅ‚oskach o stanie Gowartowskiego, nic w sobie zatrważajÄ…cego nie miaÅ‚. "Znam pana Krasnostawskiego, plenipotenta gowartowskiego; jeÅ›li chcesz koniecznie mieć dokÅ‚adne wiadomoÅ›ci o wszystkiem, tyczÄ…cem siÄ™ Gowartowa, napisz mi i podaj adres, a doniosÄ™ ci szczegółowo.." opiewaÅ‚ koniec listu szkolnego kolegi Romana, w postscriptum... Uspokojony, Dzierżymirski zÅ‚ożyÅ‚ list i schowaÅ‚ go do kieszeni; pod wpÅ‚ywem jednak ostatnich słów pisma, zawróciÅ‚, przestÄ…piÅ‚ raz jeszcze próg gmachu poczty, i kupiwszy pocztówkÄ™ z widokiem, napisaÅ‚ szybko, odrÄ™cznie, przyjacielowi swemu kilka słów szczerego podziÄ™kowania, z proÅ›bÄ… o dalsze wiadomoÅ›ci, podawszy adres "Vevey", dokÄ…d zamierzaÅ‚ z OlÄ… udać siÄ™ nazajutrz. Poczem wyszedÅ‚ Å›piesznie i wrzuciwszy kartÄ™, skierowaÅ‚ siÄ™ przez szeroki most ku nadbrzeżnej, ocienionej drzewami, szerokiej alei, spacerowemu miejscu Lucerny, peÅ‚nemu w obecnej chwili publicznoÅ›ci, rozbrzmiewajÄ…cemu muzykÄ…, wesoÅ‚oÅ›ciÄ… i gwarem. MinÄ…wszy most, Roman wkrótce znalazÅ‚ siÄ™ w cieniu drzew i uszedÅ‚szy parÄ™set kroków, siadÅ‚ na samotnej Å‚aweczce, kapelusz zdjÄ…Å‚ i poÅ‚ożyÅ‚ obok siebie. Wpółobróciwszy siÄ™ jednoczeÅ›nie, ujrzaÅ‚ stragan z owocami. PoczuÅ‚ nagle pragnienie, i skinÄ…Å‚, kazawszy sobie przynieść parÄ™ gruszek i brzoskwiÅ„. Gdy usÅ‚użny szwajcar podawaÅ‚ mu je, z ugrzecznieniem, Dzierżymirski siÄ™gnÄ…Å‚ do kieszeni, a wyjÄ™ta ruchem szybkim sakiewka jego roztworzyÅ‚a siÄ™, i zawartość jej caÅ‚a wysypaÅ‚a siÄ™ szeroko i z brzÄ™kiem na ziemiÄ™. Roman, widzÄ…c to, machinalnie schylaÅ‚ siÄ™ już, by zebrać leżące na żwirze alei kilkaset może franków, w zÅ‚ocie i srebrze, gdy oto jakaÅ› refleksja nagÅ‚a powstrzymaÅ‚a go w pół ruchu. WyprostowaÅ‚ siÄ™. Rzuciwszy zaÅ› oczekujÄ…cemu na zapÅ‚atÄ™ przekupniowi po francusku, niedbale: "Ramassez Ça.! - odwróciÅ‚ siÄ™ obojÄ™tnie na pozór w drugÄ… stronÄ™, i utkwiÅ‚ wzrok w jezioro. Po chwili, w półobrocie gÅ‚owy, z pod oka, spojrzawszy raz jeszcze na zoranÄ… bruzdami, opalonÄ… twarz szwajcara, zbierajÄ…cego już rozsypany pieniÄ…dz - zamyÅ›liÅ‚ siÄ™... O, jakże on pragnÄ…Å‚ w tej chwili, by z garÅ›ci tych oto pieniÄ™dzy, które mu wrÄ™czonemi bÄ™dÄ… za parÄ™ minut , zabrakÅ‚o piÄ™ciofrankówki choć jednej!... PodarowaÅ‚by on jÄ… Å›miaÅ‚kowi temu, a biedakowi zapewne, z pewnoÅ›ciÄ…!... Bo czyż?... Czyż godziÅ‚oby siÄ™ "jemu" rzucać na niego kamieniem?... Roman, wpatrzony bezustannie w zadumie przed siebie, gorÄ…czkowo, niecierpliwie oczekiwaÅ‚ rezultatu swej próby. - Weźmie, z pewnoÅ›ciÄ… weźmie! - mówiÅ‚ sobie równoczeÅ›nie w duszy i gÅ‚os jakiÅ› cyniczny, drwiÄ… co woÅ‚aÅ‚ w nim szyderski. - "Uczciwość ludzka!... ha... ha... ha!.. Frazesy, frazesy!.. malowana, wzorzysta zewnÄ™trznie kraszanka, wewnÄ…trz zaÅ› skrycie cuchnÄ…ca!..." Przed Dzierżymirskim roztaczaÅ‚ siÄ™ tymczasem krajobraz wdziÄ™czny nad wyraz. W drżących wiÄ™c oto gÅ‚Ä™biach jeziora, na prawo, przeglÄ…daÅ‚o siÄ™ tysiÄ…cem Å›wiateÅ‚ek miasto... pÅ‚ynÄ…ce wody, o kilka kroków od alei, skrÄ™caÅ‚y w bok, toczÄ…c swe ciemne fale, jak rozpiÄ™ta nad niemi wrzeÅ›niowa noc cicha, hen! daleko, ku górom; po powierzchni jeziora bÅ‚Ä…kaÅ‚y siÄ™ łódki i maÅ‚e stateczki, przy każdym zaÅ› bÅ‚yszczaÅ‚a czerwona, duża, okrÄ…gÅ‚a latarka, krwawym Å›ladem, Å›cieżynÄ… purpury znaczÄ…c gÅ‚Ä™boko swe przejÅ›cie w przezroczej toni. I ogniki owe, Å‚Ä…cznie ze swem odbiciem, drżaÅ‚y tak bezustannie po jeziorze, sunęły z wolna, zmieniaÅ‚y miejsce - wreszcie malaÅ‚y, utożsamiajÄ…c siÄ™ jakby w dali latajÄ…cym gdzieÅ› Å›wiÄ™tojaÅ„skim robaczkom... Na lewo zaÅ›, tuż przy brzegu, u przystani statków parowych, inne znów ognie dotrzymywaÅ‚y tamtym towarzystwa. Ku uciesze zapewne spacerujÄ…cych goÅ›ci puszczano tam fajerwerki; krÄ™ciÅ‚y siÄ™ zatem mÅ‚yÅ„ce, pÄ™kaÅ‚y rzymskie Å›wiece, strzelaÅ‚y wysoko barwne rakiety - spadaÅ‚y snopami iskier, ginęły w ciemnych falach jeziora. Dzierżymirski, wpatrzony poczÄ…tkowo bezmyÅ›lnie, poczÄ…Å‚ siÄ™ teraz wÅ‚aÅ›nie przyglÄ…dać uważniej, ujÄ™ty wdziÄ™kiem widoku, gdy nagle posÅ‚yszaÅ‚ gÅ‚oÅ›no wyrzeczone koÅ‚o siebie sÅ‚owa: - S'il vous plait, monsieur! Roman odwróciÅ‚ siÄ™ szybko. Szwajcar, pozbierawszy pieniÄ…dze, oddawaÅ‚ mu sakiewkÄ™. - To dobrze, macie za owoce i fatygÄ™! - poÅ›piesznie odparÅ‚ Dzierżymirski i wrÄ™czyÅ‚ przekupniowi dwa franki, w srebrze. - Merci, monsieur! - akcentujÄ…c przeciÄ…gle ostatniÄ… sylabÄ™ u wyrazu: pan, odparÅ‚ zadowolony Szwajcar, skÅ‚oniÅ‚ siÄ™, bez uniżonoÅ›ci jednak, i odszedÅ‚. Dzierżymirski wstaÅ‚ i skierowaÅ‚ siÄ™ ku innej, odleglejszej, skrytej cieniem drzew, a pustej również Å‚awce. WychodzÄ…c z domu, dziwnym trafem okolicznoÅ›ci, przerachowaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie pieniÄ…dze i wiedziaÅ‚ co do grosza, ile ich znajdowaÅ‚o siÄ™ w portmonetce. OdtrÄ…ciwszy w myÅ›li wydanych kilkanaÅ›cie franków, poczÄ…Å‚ gorÄ…czkowo liczyć zÅ‚oto i srebro. Nie brakowaÅ‚o ani jednego centa. Widoczne rozczarowanie odbiÅ‚o siÄ™ na twarzy Dzierżymirskiego. PochyliÅ‚ siÄ™ na siedzeniu, oparÅ‚ Å‚okcie na kolanach i ukryÅ‚ twarz w dÅ‚onie. - WiÄ™c ludzi uczciwych na Å›wiecie nie brak... Uczciwym być potrafi nawet czÅ‚ek prosty, wiÄ™c tylko ty... ty!.. - huczaÅ‚o mu bezlitoÅ›nie w gÅ‚owie, i rumieniec wstydu paliÅ‚ policzki. Nie mogÄ…c usiedzieć, Roman zerwaÅ‚ siÄ™ po chwili z Å‚awki i skierowaÅ‚ przed siebie nadbrzeżnÄ… alejÄ…. MinÄ…Å‚ niebawem jeden z pierwszorzÄ™dnych hoteli, przed którym co wieczór stale grywaÅ‚a orkiestra, dotarÅ‚ aż do poÅ‚ożonego na koÅ„cu "quai" - kursalu, - zawróciÅ‚, wciąż opanowany jednÄ… i tÄ… samÄ… myÅ›lÄ…. W okoÅ‚o niego roiÅ‚o siÄ™ teraz od eleganckiej, wytwornej publicznoÅ›ci; piÄ™kne kobiety, ubrane bogato i gustownie, wymuskani panowie przechadzali z wolna przed olbrzymim i urzÄ…dzonym z wielkim komfortem hotelem "National", towarzyskie kółka siedziaÅ‚y grupami na bambusowych fotelach - bawiono siÄ™ wesoÅ‚o; wykwintnych goÅ›ci peÅ‚no byÅ‚o również i wewnÄ…trz hotelu, we wspaniaÅ‚ych salach na dole; przez otwarte na Å›cieżaj okna dochodziÅ‚y dźwiÄ™ki walca - taÅ„czono. Kosmopolityczny próżniaczy high-life, zjechawszy siÄ™ tutaj, używaÅ‚ do woli wywczasu i przyjemnoÅ›ci, starajÄ…c siÄ™ zarazem opróżnić kieszenie z niepotrzebnego zÅ‚ota, oraz zabić czas miÅ‚o i poÅ‚knąć trawiÄ…cÄ… nudÄ™. - A może miÄ™dzy nimi znajduje siÄ™ on "wÅ‚aÅ›ciciel", "on", wówczas, przed laty, przez ciebie, kto wie, czy nie skrzywdzony - drażniÄ…c Romana uporczywie, myÅ›l dziwaczna mÄ™czyć go nagle poczęła. WstrzÄ…snÄ…Å‚ siÄ™ i skrzywiÅ‚ boleÅ›nie... W tej samej chwili jednak, do uszu jego doleciaÅ‚ Å›wieży, jÄ™drny gÅ‚os kobiecy. Pieśń wÅ‚oska, namiÄ™tna, jak krew i miÅ‚ość dzieci poÅ‚udnia, drżąca uczuciem, pomknęła po drżącej fali jeziora, ponad gÅ‚owy przechadzajÄ…cych siÄ™ goÅ›ci, odbiÅ‚a siÄ™ o echo gór... KtoÅ› z pÅ‚ci nadobnej Å›piewaÅ‚ artystycznie i piÄ™knie w jednej z sal "National'u"; Dzierżymirski podszedÅ‚ bliżej i sÅ‚uchać poczÄ…Å‚, zniewolony piÄ™knoÅ›ciÄ… gÅ‚osu. I powoli, rozpÄ™dzona czarem pieÅ›ni, w jego duszy równoczeÅ›nie uspakajaÅ‚a siÄ™ burza. Gdy Å›piew ustaÅ‚, Roman już myÅ›lÄ… byÅ‚ gdzie indziej; jak wpÅ‚yw zewnÄ™trzny życia przed chwilÄ… poruszyÅ‚ byÅ‚ dotkliwie struny duszy jego - tak samo, uÅ‚agodziwszy je teraz, przeniósÅ‚ naraz myÅ›l Romana do chwili obecnej. Dzierżymirski przypomniaÅ‚ sobie żonÄ™, spojrzaÅ‚ na zegarek i skierowaÅ‚ siÄ™ drogÄ… powrotnÄ… do mostu; zaniepokojony raptem, że dotÄ…d nie ma jeszcze Oli. IdÄ…c zaÅ›, przesuwaÅ‚ wzrok uważny po twarzach przechodniów. Nagle brwi zmarszczyÅ‚. Bo oto o kroków kilkanaÅ›cie przed sobÄ… ujrzaÅ‚ OlÄ™, ale samÄ… i w towarzystwie tylko mÅ‚odego Francuza, w ciemnej narzutce na ramionach, snać nie swojej, gdyż żadnej podobnej ze sobÄ… nie miaÅ‚a. Roman uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ ironicznie: - ZmarzÅ‚a, biedaczka! - mruknÄ…Å‚ z zadowoleniem. - PrzyÅ›pieszyÅ‚ kroku, a znalazÅ‚szy siÄ™ tuż przy idÄ…cej parze, pochylonej z lekka ku sobie, szyderczo odezwaÅ‚ siÄ™ po francusku: - A, powitać !. . Cóż to, Ola w pożyczanych szatach?... Urwawszy w pół zdania rozmowÄ™, idÄ…cy podnieÅ›li jednoczeÅ›nie gÅ‚owy, Ola zaÅ› zarumieniÅ‚a siÄ™ nieco i odparÅ‚a: - A tak. PożyczyÅ‚am okrycia u panny K... po zachodzie sÅ‚oÅ„ca tak chÅ‚odno... - Można siÄ™ byÅ‚o z góry tego spodziewać; bardzoÅ› źle zrobiÅ‚a, wyletniajÄ…c siÄ™, a z odsyÅ‚aniem znów owych zarzutek kÅ‚opot tylko bÄ™dzie! - rzuciÅ‚ Roman opryskliwie. - Wiesz przecie, że jutro raniutko jedziemy! A te panie gdzież?... Dwa ostatnie zdania wymówiÅ‚ Dzierżymirski po polsku tym samym, niezadowolonym wciąż gÅ‚osem. - WstÄ…piÅ‚y po drodze do znajomych - odparÅ‚a Ola, onieÅ›mielona nieco tonem męża. - A... tak. No, to wracamy do domu! - zadecydowaÅ‚ Dzierżymirski w tymże, co poprzednio jÄ™zyku, i odwróciÅ‚ siÄ™ szybko, pragnÄ…c w duszy co prÄ™dzej pozbyć siÄ™ towarzysza żony. - Przecież już Ola nigdy tego cymbaÅ‚a nie ujrzy! - dodaÅ‚ w myÅ›li zarazem. - PaÅ„stwo jadÄ… jutro? O której? - pytaÅ‚ tymczasem wÅ‚aÅ›nie mÅ‚odzieniec. WidzÄ…c, iż Ola pragnie poinformować Francuza, Roman rzekÅ‚ Å›piesznie. - O, panie!... nie wiemy jeszcze!... Au plaisir - i wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™... - Ach, wiÄ™c już może nie bÄ™dÄ™ miaÅ‚ szczęścia oglÄ…dać paÅ„stwa? Doprawdy, jakże mi przykro! - rzekÅ‚ mÅ‚ody Francuzik, Å›ciskajÄ…c podanÄ… dÅ‚oÅ„; nie odchodzÄ…c jednak, wciąż szedÅ‚ obok Oli. - PaÅ„stwo w którÄ… stronÄ™? - zagadnÄ…Å‚ uprzejmie. - Tak maÅ‚o miaÅ‚em sposobnoÅ›ci rozmawiać dziÅ› z panem... - sÅ‚odziutko ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, zwracajÄ…c siÄ™ do Dzierżymirskiego - umknÄ…Å‚ nam pan tak prÄ™dko... Bawidamek z nad Sekwany umilkÅ‚ nagle pod drwiÄ…cem spojrzeniem Romana. - PaÅ„stwo... w roku przyszÅ‚ym zapewne przyjadÄ… tu również? - jÄ™knÄ…Å‚ jeszcze, podtrzymujÄ…c rozmowÄ™. - A pan ?.... - sÅ‚odko i uprzejmie zapytaÅ‚ Dzierżymirski. - O, naturalnie, iż bÄ™dÄ™! - poÅ›pieszyÅ‚ z odpowiedziÄ… mÅ‚odzieniec. - No, to my - nie! - odparÅ‚ z przyciskiem, caÅ‚kiem seryo Roman, lodowatym gÅ‚osem, i uchyliwszy ledwo kapelusza, skinÄ…Å‚ na tramwaj elektryczny, by stanÄ…Å‚. - Wsiadamy! - rzuciÅ‚ krótko żonie. - Przecież ten tramwaj do naszego hotelu nie idzie, a tylko w przeciwnÄ… stronÄ™?! - zauważyÅ‚a zdziwiona Ola. - Nic nie szkodzi. PozbÄ™dziemy siÄ™ tego kulfona!- odrzekÅ‚ po polsku Roman. - No, wsiadaj!... - rzuciÅ‚ gniewnie do ociÄ…gajÄ…cej siÄ™ żony, i pchnÄ…Å‚ jÄ… z lekka do czekajÄ…cego na nich tramwaju. W sekundÄ™ później Dzierżymirscy ruszyli; wehikuÅ‚ elektryczny pomknÄ…Å‚ i znikÅ‚, odprowadzony osÅ‚upiaÅ‚ym wzrokiem Francuza, który, postawszy na chodniku chwilÄ™, caÅ‚y, jak burak, czerwony, ruszyÅ‚ w drogÄ™, i zginÄ…Å‚ niebawem w różnobarwnym tÅ‚umie. Gdy w Lucernie odbywaÅ‚ siÄ™ ten drobny epizod, jednoczeÅ›nie prawie, szerokim ukraiÅ„skim traktem, w bezgwiezdnÄ… i ciemnÄ… noc wrzeÅ›niowÄ…, pÄ™dziÅ‚ konno na oklep wyrostek, w burej Å›witce, trzymajÄ…c w rÄ™ku smolne Å‚uczywo, tak zwany kaganiec. Krwawy blask jego rozÅ›wietlaÅ‚ panujÄ…ce wokoÅ‚o nieprzejrzane ciemnoÅ›ci, torujÄ…c w ten sposób w Å›lad za jeźdźcem drogÄ™ maÅ‚emu koczykowi, zaprzężonemu w cztery buÅ‚ane żwawe koniki. W powoziku siedziaÅ‚ BolesÅ‚aw Krasnostawski, otulony burkÄ… i obÅ‚ożony pakunkami. JechaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie od kolei, a powracaÅ‚ z podróży swej do miasta. Zabawiwszy tam, zamiast trzech dni, jak mu polecono, - dziesięć, dziÅ› dopiero poÅ›pieszaÅ‚ do swoich obowiÄ…zków, przez caÅ‚Ä… drogÄ™ Å‚amiÄ…c sobie wÅ‚aÅ›nie gÅ‚owÄ™, jak upozorować przed starym Gowartowskim swÄ… przydÅ‚użonÄ… trochÄ™ nieobecność. Bo zgoÅ‚a nie interesy sÅ‚użby przytrzymaÅ‚y pana BolesÅ‚awa w wielkim mieÅ›cie; o, bynajmniej! MÅ‚ody pan plenipotent wracaÅ‚ goÅ‚y, jak Å›wiÄ™ty turecki. CaÅ‚kowitÄ…, naturalnie że tylko wÅ‚asnÄ…, zarobionÄ… gotowiznÄ™ przehulaÅ‚ bowiem tam doszczÄ™tnie. A teraz na ostatek, jadÄ…c w swoim koczyku, rozpamiÄ™tywaÅ‚ on jeszcze miÅ‚o, na odlegÅ‚ość nawet nÄ™cÄ…ce chwile, w wesoÅ‚ym grodzie spÄ™dzone... MyÅ›lÄ…c zaÅ› jednoczeÅ›nie o swym chlebodawcy, jedna szczególniej rzecz dziwiÅ‚a go niepomiernie; mianowicie, dlaczego z Gowartowa nie otrzymaÅ‚ on dotÄ…d wcale żadnej, naglÄ…cej do powrotu, depeszy, lub przynajmniej choćby jakiego listu ?... Bo że on nie dawaÅ‚ znaku życia - nie byÅ‚o w tem nic dziwnego - ale Gowartowski?... To zaiste, byÅ‚o caÅ‚kiem niezrozumiaÅ‚em... I analizujÄ…c fakt ten, po raz nie wiadomo już który, Krasnostawski ziewnÄ…Å‚ przeciÄ…gle i roztworzyÅ‚ oczy, przymkniÄ™te dotÄ…d, usiÅ‚owaÅ‚ bowiem zdrzemnąć siÄ™ w powozie. PatrzaÅ‚ teraz wokoÅ‚o nieco bezmyÅ›lnie, dość szybko wzglÄ™dnie wÅ›ród ciemnoÅ›ci jadÄ…c swym powozikiem. Na tle czarnej nocnej opony czerwony od blask kagaÅ„ca Å›lizgaÅ‚ siÄ™ szerokiem koÅ‚em po obu stronach drogi i zapalaÅ‚ siÄ™ kolejno na zżętych rżyskach, zaoranych polach, lub majaczyÅ‚ po grzÄ™dach zielonych plantacyj buraczanych, ugorach, stepowych bodjakach - kwiatach i trawach. Czasem zajrzaÅ‚ do rowu, musnÄ…Å‚ kurhan, z pochylonym krzyżem, oÅ›wietliÅ‚ przydrożne samotne drzewo... - Å»eby siÄ™ tylko stary na mnie nie zaciÄ…Å‚ i za nieposÅ‚uszeÅ„stwo nie wymówiÅ‚ miejsca, hm... hm!.. - chrzÄ…kajÄ…c niespokojnie, wymówiÅ‚ do siebie pan plenipotent, półgÅ‚osem. - E, chyba że nie... zanadto mnie potrzebuje! - uspokojony zakonkludowaÅ‚ gÅ‚oÅ›no. Nagle wytężyÅ‚ wzrok, bo oto zdaÅ‚o mu siÄ™, że w ciemnoÅ›ciach, w oddali, na prawo, rysujÄ… siÄ™ jakieÅ› cienie, a tuż, niedaleko, Å›rodkiem pola, jak gdyby drogÄ…, posuwajÄ… siÄ™ z wolna, zbliżajÄ…, dwa inne migocÄ…ce maÅ‚e Å›wiateÅ‚ka, eskortowane z przodu krÄ™giem, czerwonÄ… plamÄ… Å›wiatÅ‚a. - Hej, Stepan, czujesz *) ? ha?... - krzyknÄ…Å‚ na furmana. [*) SÅ‚yszysz.] CzÅ‚owiek, siedzÄ…cy na koźle, w burce i ceratowej czapce, odwróciÅ‚ siÄ™ leniwie. Krasnostawski wskazaÅ‚ rÄ™kÄ… na prawo. - Co to takiego? - zapytaÅ‚. - KtoÅ› z kahaÅ„cem jide od Howartowa, - taj hodi **) - zawyrokowaÅ‚ stanowczo woźnica. [**)KtoÅ› z kagaÅ„cem jedzie od Gowartowa - i już.] - To już Gowartów? - zdziwiÅ‚ siÄ™ Krasnostawski. JadÄ…c do folwarku Tomaszówki, rezydencyi pana plenipotenta, przejeżdżaÅ‚o siÄ™ pod sam Gowartów, oddalony ledwo od traktu o pół wiorsty. Kocz Krasnostawskiego, podniszczony nieco i roztrzÄ™siony, klekotaÅ‚ po drodze, konie szÅ‚y raźno, wyciÄ…gniÄ™tym kÅ‚usem, czujÄ…c snać w pobliżu już domowÄ… stajniÄ™. Krasnostawski zapaliÅ‚ zapaÅ‚kÄ™ i spojrzaÅ‚ na zegarek: dochodziÅ‚a druga po północy. - Hm... hm!.. Stary znów nie Å›pi, bo widocznie to we dworze siÄ™ pali - ponownie mruknÄ…Å‚, wpatrzony w gorejÄ…ce w oddali podÅ‚użne wstÄ™gi Å›wiateÅ‚. - KoÅ‚o hresta - stanesz! - rozkazaÅ‚, zwracajÄ…c siÄ™ do furmana, zaciekawiony naraz, kto może jechać z Gowartowa o tak późnej porze? Furman hukniÄ™ciem donoÅ›nem zakomunikowaÅ‚ rozkaz wyrostkowi z kagaÅ„cem. Na rozdrożu stanÄ™li. Ramiona stojÄ…cego tu, omszaÅ‚ego starego krzyża, zabarwiÅ‚y siÄ™ od Å‚uczywa purpurÄ…. Czekali. W nocnej ciszy dochodziÅ‚ już turkot powozu, tÄ™tent koni i dźwiÄ™k jazd zbliżaÅ‚ siÄ™ szybko. - Semen - Howartowskije koni! - nachyliwszy siÄ™ ku Krasnostawskiemu z kozÅ‚a, furman pospieszyÅ‚ z informacyÄ…. Pierwszy pod krzyżem zjawiÅ‚ siÄ™ na rosÅ‚ym stajennym kasztanie parobek, z kagaÅ„cem, a poznawszy gowartowskiego plenipotenta, uchyliÅ‚ pokornie czapki. - Kto to jide? - rzuciÅ‚ pytanie Krasnostawski. - Pan dochtór! - brzmiaÅ‚a odpowiedź. Pod krzyż nadjeżdżaÅ‚a zaprzężona w parÄ™ rasowych gniadoszów nejtyczanka, powożona przez wÄ…satego i porzÄ…dnie ubranego stangreta. Krasnostawski wychyliÅ‚ siÄ™ ze swego kocza, poczÄ…Å‚ machać kapeluszem i krzyknÄ…Å‚ donoÅ›nie: - A!... pan konsyliarz kochany!... Powitać, witać! Stój, Semenie!... Nejtyczanka zatrzymaÅ‚a siÄ™ posÅ‚usznie i w podwójnem migocÄ…cem Å›wietle kagaÅ„ców u rozstajnego drzemiÄ…cego krzyża, zeszÅ‚o siÄ™ dwóch mężczyzn. - To pan? - Nie poznaÅ‚em... - odezwaÅ‚ siÄ™ nazwany przez Krasnostawskiego konsyliarzem. - Dobry wieczór, a raczej dzieÅ„ dobry! - pozdrowiÅ‚ mÅ‚ody czÅ‚owiek przybyÅ‚ego - bo to już dobrze po północy - dorzuciÅ‚. - Czy szanowny pan z Gowartowa? Cóż to tak późno, ktoÅ› chory, broÅ„ Boże, a może tylko z wincika?.... Z pod czapki spojrzaÅ‚a uważnie na Krasnostawskiego zdziwiona twarz doktora, okolona dÅ‚ugÄ… brodÄ…. - Jak to? To pan nic nie wiesz? - zapytaÅ‚. - Wracam z podróży... - objaÅ›niÅ‚ Krasnostawski. - Aaa! nic nie wiedziaÅ‚em... Pan January, chory od tygodnia, rozwinÄ…Å‚ siÄ™ tyfus, o przebiegu silnym bardzo i niebezpiecznym... Poza tem komplikacye inne, nerwy et caetera... Teraz zresztÄ… już lepiej... może Bóg da... doktór zatrzymaÅ‚ siÄ™. - Ale, nie mówiÄ™ panu, od czego siÄ™ to wszystko zaczęło - dorzuciÅ‚ informujÄ…co.- Już byÅ‚ pono niezdrów, moralnie przynajmniej; wpadÅ‚, polujÄ…c na moczarach, w wodÄ™ po szyjÄ™ i zaziÄ™biÅ‚ siÄ™... - Nikt mi znać nie daÅ‚, mój Boże! - szczerze zasmuciÅ‚ siÄ™ Krasnostawski. - WiÄ™c pan mówisz, że dziÅ› lepiej?... - O tyle, o ile!.. teraz Å›pi po lekarstwie, gorÄ…czka spadÅ‚a nieco, lecz wczoraj byÅ‚o źle bardzo; notabene, prócz klucznicy - staruszki, w caÅ‚ym domu nikogo nie ma przy sobie... - Możebym ja pojechaÅ‚ tam teraz, do pana Januarego, na noc, co? - rzekÅ‚ Krasnostawski, na dobre zmartwiony. Doktór przyjaźnie spojrzaÅ‚ na mÅ‚odzieÅ„ca, uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ z dobrociÄ… i rzekÅ‚: - No, zmÄ™czony jesteÅ›, kochany panie, podróż, moÅ›ci dobrodzieju, wspomnienia po niej miÅ‚e zapewne, panie tego - tu poklepaÅ‚ Krasnostawskiego po plecach. - Nie, nie potrzeba - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej seryo - wyÅ›pij siÄ™ pan i jutro tam pojedziesz, bo zresztÄ…, mówiÄ…c miÄ™dzy nami, przeszkadzać tam tylko bÄ™dziesz... Niech Å›pi sobie, nieborak, klucznica i sÅ‚użba przypilnujÄ… go. Ba ! żeby to tylko zawsze tak byÅ‚o, jak dziÅ›.... - Jak to? wiÄ™c obawa jest jeszcze? - zaniepokojonym znów gÅ‚osem zapytaÅ‚ Krasnostawski. - Obawa jest, jeszcze! - przedrzeźniÅ‚ szorstko doktór i widocznie nadrabiajÄ…c minÄ…, dorzuciÅ‚. - Wam wszystkim siÄ™ zdaje, że doktór to prorok!... Naturalnie, że jest!... Czy ja wiem zresztÄ… - wszystko w rÄ™ku Najwyższego - zobaczymy... No, tymczasem dobranoc! - doktor wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ na pożegnanie. Krasnostawskiemu twarz spochmurniaÅ‚a, i niepokój wyraźny odbiÅ‚ siÄ™ na niej; odczuÅ‚ nerwami, czego nie byÅ‚o w sÅ‚owach doktora i co on usiÅ‚owaÅ‚ widocznie pokryć przed nim na razie, i posmutniaÅ‚ jeszcze bardziej. JednoczeÅ›nie jakiÅ› jakby wyrzut sumienia wezbraÅ‚ mimo woli w jego duszy, iż on tak dÅ‚ugo pozostawiÅ‚ starca w samotnoÅ›ci, bez opieki, sam bawiÄ…c siÄ™ wesoÅ‚o. Pożegnawszy lekarza, pomógÅ‚ mu wsiąść do bryczki. - Jakże tam zdrowie wszystkich u szanownego doktora, żony, dzieci?... - bÄ…knÄ…Å‚, aby coÅ› powiedzieć. - Dobrze, dobrze, serdecznie, dziÄ™kujÄ™, dobranoc! - Dobranoc! - powtórzyÅ‚, jak echo, Krasnostawski, i ruszyÅ‚ do swego pojazdu. - CzohoÅ› meni ne skazaÅ‚, szczo pan sÅ‚abujut - rzuciÅ‚ wymówkÄ™ furmanowi. Tenże odparÅ‚ lakonicznie: - ZabuÅ‚, pane! - Do Tomaszówki! - rozkazaÅ‚ Krasnostawski. Powozik ruszyÅ‚ w dalszÄ… drogÄ™. Turkot jego w milczeniu nocy poÅ‚Ä…czyÅ‚ siÄ™ z cichnÄ…cym coraz bardziej odgÅ‚osem kół i dzwonków nejtyczanki lekarza, a dwa kagaÅ„ce, w dwie przeciwne strony, rzuciÅ‚y znowu ruchome swe krÄ™gi krwawe w pasmo uÅ›pionych, kirem nocy pokrytych, obszarów. OddalajÄ…c siÄ™ od siebie, dÅ‚ugo tak na horyzoncie, malejÄ…c coraz bardziej, Å›wieciÅ‚y ich Å‚uczywa, aż wreszcie, zamigotawszy czas jeszcze jakiÅ› purpurowymi punkcikami na niezmierzonych pÅ‚aszczyznach - speÅ‚zÅ‚y caÅ‚kiem na widnokrÄ™gu, znikÅ‚szy, zlawszy siÄ™ z ciemnoÅ›ciÄ…, która wchÅ‚onęła je w siebie. Turkot na trakcie ucichÅ‚. Szeroka taÅ›ma ukraiÅ„skiego szlaku, rozjaÅ›niona na chwilÄ™, znikÅ‚a i czarność jeszcze wiÄ™ksza zawisÅ‚a nad polami, stepami i krzyżami kurhanów. W milczeniu nocy, peÅ‚nem zagadek i szeptów tajemniczych, wszystko dokoÅ‚a zapadÅ‚o w sen twardy i cichy. --------- - Bo ty nie wiesz, nie czujesz może i nie przypuszczasz nawet, jak ja ciÄ™ kocham, jak bardzo ubóstwiam, ty skarbie mój najdroższy, ty moje życie, me wszystko!... - szeptaÅ‚ gorÄ…co Dzierżymirski, nachyliwszy siÄ™ ku Oli i tulÄ…c jÄ… do siebie. - Ty zdać sobie sprawy nie potrafisz - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, zapalajÄ…c siÄ™ coraz bardziej do słów wÅ‚asnych - ile ja gotów jestem rzeczy najdroższych nawet - poÅ›wiÄ™cić dla ciebie, co dla ciÄ™ zdolnym stÅ‚umić, przecierpieć!... Ja gdybym byÅ‚ ciÄ™ nie posiadÅ‚ - podeptaÅ‚bym bez namysÅ‚u wszelkie prawa ludzkie, jeÅ›liby one stanąć mi Å›miaÅ‚y wówczas oporem do zdobycia ciebie!... Ty nie wiesz... nie wiesz!... Roman, pobladÅ‚szy, umilkÅ‚. Chmura osiadÅ‚a mu na czole, skrzywienie bolesne zadrgaÅ‚o w ust kÄ…cikach. PochyliÅ‚ na moment gÅ‚owÄ™. Och, czemuż nie mógÅ‚, czemuż, powiedzieć jej Oli, wszystkiego?.. Na ustach mu drżaÅ‚o, przemocÄ… prawie wyrywaÅ‚o siÄ™ z nich wyznanie przeszÅ‚oÅ›ci, zdusiÅ‚ je jednak, wtÅ‚umiÅ‚ w siebie, z obawy, by te piÄ™kne lica ukochane nie odwróciÅ‚y siÄ™ odeÅ„ z pogardÄ…. Po chwili znów mówiÅ‚: - Tak, ty obszaru, ty gÅ‚Ä™bi uczucia, które wre we mnie, które dla ciebie niejednÄ… już tamÄ™ zerwaÅ‚o, nie oceniasz, nie rozumiesz... Dzierżymirski silniej przycisnÄ…Å‚ do siebie kibić żony, a pochwyciwszy jej rÄ™ce, przywarÅ‚ do nich ustami, i pocaÅ‚unkami okrywać je poczÄ…Å‚. - Ty... moja... moja! - szeptaÅ‚ w kółko namiÄ™tnie, coraz czulej... ciszej... - Ty moja!... Ja za nic w Å›wiecie nikomu ciÄ™ nie oddam, wydrzeć sobie nie pozwolÄ™!... A uspokoiwszy siÄ™ stopniowo, ciÄ…gnÄ…Å‚: - I czyż wobec tego zatem dziwić siÄ™ nawet możesz zÅ‚emu humorowi memu, owego wieczora, pamiÄ™tasz, w Lucernie!... To nie byÅ‚ gniew, opryskliwość, jak to nazwaÅ‚aÅ›, dziwactwo! O, wierz mi - nie!... To byÅ‚a, wywoÅ‚ana cierpieniem tylko - zazdrość i żal duszy, że komu innemu pozwalasz choć częściÄ… wdziÄ™ków twych siÄ™ napawać, że na nie patrzy, roÅ›cić sobie może jakieÅ› urojone, choćby imaginacyjne do nich prawa - mężczyzna inny - niźli... ja... Roman mówić przestaÅ‚ wzburzony i wzruszony. - Rozumiesz wiÄ™c teraz, kochanie ty moje? rzekÅ‚ znowu po chwili miÄ™kko, Å‚agodnie, i spojrzawszy proszÄ…co w oczy sÅ‚uchajÄ…cej go w milczeniu Oli, rzuciÅ‚ pytajÄ…co: -Przebaczasz?.. - Ależ przebaczam... przebaczam!... - rzekÅ‚a, uÅ›miechem, pieszczotliwie Ola, a że nikogo podówczas wÅ‚aÅ›nie w pobliżu nie byÅ‚o - siedzieli w cieniu alei nadbrzeżnej nad Lemanem - zarzuciÅ‚a na szyjÄ™ Romana swe dÅ‚ugie biaÅ‚e rÄ™ce, i przytuliwszy siÄ™ doÅ„, poczęła mu z kolei szeptać: - Ty mój drogi, jedyny!... Od kwadransa patrzÄ™ na ciebie i rosnÄ™ w duszy, takiÅ› szlachetny, rozumny, piÄ™kny... PiÄ™kny!... - powtórzyÅ‚a z zalotnoÅ›ciÄ…, namiÄ™tnie i przymilajÄ…co siÄ™ musnęła wargami Å›niadÄ… twarz Dzierżymirskiego. - Nie taki, jak wówczas, zazdrosny, zÅ‚y, brzydki!...- przekomarzaÅ‚a siÄ™ z wdziÄ™kiem - ale taki zakochany... wielki!... I Ola czulej jeszcze przycisnęła siÄ™ do Romana, zbliżyÅ‚a swe wargi Å›wieże do jego ust zmysÅ‚owych, i mówić poczęła gÅ‚uchym szeptem, urywanym od uczucia nadmiaru - przeplatanym pieszczotÄ…, peÅ‚nym tÄ™tniÄ…cych w nim mÅ‚odych pragnieÅ„: - Kocham ciÄ™!... kocham... kocham!... Jak nikogo dotÄ…d... nigdy, nigdy!... - szept przy tem mÅ‚odej kobiety zadrżaÅ‚ namiÄ™tniej jeszcze. - Nie ja - to ty przeciwnie nie rozumiesz, nie czujesz, jak ciÄ™ kocham, uwielbiam !... - Wszak dla ciebie porzuciÅ‚am ojca, Gowartów, rodzinÄ™! StÅ‚umiÅ‚am, zgniotÅ‚am uczucia inne!... PoÅ›pieszyÅ‚am na twe woÅ‚anie, pobiegÅ‚am za tobÄ…, w twe objÄ™cia, podeptaÅ‚am wszystko... wszystko!.. O!... Ja bym sobie zarówno wydrzeć ciebie nie daÅ‚a - tyÅ› także mój!... mój!... I szept mÅ‚odej kobiety Å‚aszÄ…cy siÄ™, palÄ…cy, zawrotny - skonaÅ‚... Zbliżone usta mÅ‚odych silnie zwarÅ‚y siÄ™ w pocaÅ‚unku. Na chwilÄ™, minut parÄ™, znikÅ‚o im z oczu wszystko, przesÅ‚oniÄ™te mgÅ‚Ä… jakby, z której jedna jedyna wyÅ‚oniÅ‚a siÄ™ tylko - miÅ‚ość. WokoÅ‚o zaÅ› wciąż nie byÅ‚o nikogo. W cieniu drzew tonÄ…Å‚ w mroku tajemniczym, cisz zadumanych peÅ‚nym "quai Perdonnet," nadbrzeżna aleja w Vevey, wijÄ…c siÄ™ brzegiem Lemanu, u stóp rozrzuconego w górze szwajcarskiego miasta. Nad "Lac Leman" drżaÅ‚ księżyc w peÅ‚ni; przeglÄ…daÅ‚ siÄ™ w gÅ‚Ä™bokich jego toniach, z pieszczotÄ… Å›lizgaÅ‚ swe promienie po ciemno-modrych falach... I w blasku miesiÄ™cznego Å›wiatÅ‚a tchnÄ…Å‚ krajobraz caÅ‚y jakimÅ› czarem dziwnym... A wiÄ™c, poza jeziorem, hen, gdzieÅ›, w perspektywie, niewyraźnie srebrzyÅ‚ siÄ™ mglisto Alpejski szczyt wyniosÅ‚y - w tafli Lemanu, ogromnej, szklistej, niby morze, odbijaÅ‚y siÄ™ gwiazdy, topiÅ‚ w nich swe wierzchoÅ‚ki wieniec pobliskich gór. Masy ich kadÅ‚ubów miejscami zaciemniaÅ‚y jezioro, a w ciemniach tych, odbijajÄ…cych rażąco na obszarach wód od fali, tych oÅ›wietlonych taÅ›m jasnych, bÅ‚Ä…kaÅ‚y - siÄ™ jakieÅ› mary i cienie, ze Å›nieżnym żaglem sunęła cicho zgrabna, wysmukÅ‚a barka... Księżyc tymczasem wzbijaÅ‚ siÄ™ coraz bardziej i wyżej, malaÅ‚, stawaÅ‚ siÄ™ jaÅ›niejszym, przezroczym - milczenie wzrastaÅ‚o... Fala u stóp Dzierżymirskich szemraÅ‚a teraz cichutko, a tam, z mroków, od gór podnóża, na przestrzenie wód Lemanu, skrzÄ…ce siÄ™ pyÅ‚em srebrzystych promieni, marzÄ…co, niepokalana, biaÅ‚a, spokojnie wypÅ‚ywaÅ‚a z wolna ta sama łódź żaglista... Oderwawszy usta od gorÄ…cych pocaÅ‚unków, Roman i Ola patrzyli w zachwycie. Do dusz ich, na piÄ™kno czuÅ‚ych, wÅ›lizgiwaÅ‚ siÄ™ czar tej szwajcarskiej, boskiej nocy, studziÅ‚ krew rozigranÄ… swym bezmiernym, majestatycznym spokojem, poniżaÅ‚, równaÅ‚ z zerem ich troski ziemskie ogromem i potÄ™gÄ… przyrody - podnosiÅ‚, wzmacniaÅ‚ ducha, dodawaÅ‚ mu skrzydeÅ‚, lecÄ…cych w zaÅ›wiaty... Pierwszy z nastroju tego ocknÄ…Å‚ siÄ™ Dzierżymirski i spojrzaÅ‚ na zegarek. - O, już mija dwunasta! Chodźmy, moje życie! - odezwaÅ‚ siÄ™ do Oli. Powstali. - Ach, jakże noc dzisiejsza jest piÄ™knÄ… - jak piÄ™knÄ…!.. - z zachwytem szepnęła Ola - nie zapomnÄ™ jej chyba nigdy. - Ani ja również! - potwierdziÅ‚ Roman w zadumie. WziÄ…Å‚ pod ramiÄ™ żonÄ™ i ruszyli z miejsca, kierujÄ…c siÄ™ pod górÄ™, ku rozsianym willom miasta. Milczeli. W gÅ‚owie Romana huczaÅ‚ chaos różnorodnych myÅ›li. Z nich zaÅ› jedna, najuporczywsza, wyÅ‚oniÅ‚a siÄ™ zwyciÄ™ska. - MiÅ‚ość, miÅ‚ość raz jeszcze, i miÅ‚ość tylko, jedyna, wielka! - krzyczaÅ‚ w nim gÅ‚os podnieconego mózgu - ocalić ciÄ™ jest w stanie! W niej tylko znajdziesz zapomnienie, niÄ… siÄ™ upijesz, przy jej pomocy zmatujesz bolesnÄ… ranÄ™ przeszÅ‚oÅ›ci, zdusisz sumienia wyrzuty !.. - Bo miÅ‚ość, to haszysz - woÅ‚aÅ‚ ten sam gÅ‚os dalej - bo miÅ‚ość, to szczęście na ziemi - to raj, to jedna rzecz z tych, tak rzadkich na Å›wiecie, dla której warto może walczyć i trudzić siÄ™, by jÄ… zdobyć! - Ona czÄ™stokroć cierpieniem i rozczarowaniem tylko, lecz ileż razy bólów życia nagrodÄ… - jego zapomnieniem!.. Dzierżymirski zdjÄ…Å‚ kapelusz z gÅ‚owy, pod wpÅ‚ywem zaÅ› myÅ›li ostatnich, opiekuÅ„czo i czule objÄ…Å‚ silnem ramieniem kibić żony. PostÄ™powali krokiem raźnym, idÄ…c pustemi, cichemi uliczkami bezustannie pod górÄ™. Roman odezwaÅ‚ siÄ™ po chwili: - Zostaniemy dÅ‚użej w Vevey; tu tak cicho, samotnie, tak z dala od ludzi, od Å›wiata i jego pogwarów - zostaniemy, Oluniu, cóż ty na to? - pytajÄ…co nachyliÅ‚ siÄ™ ku mÅ‚odej kobiecie. - Ależ i owszem, mój ty samotniku - odparÅ‚a z uÅ›miechem Ola - a zresztÄ…, wszak nie zwiedziliÅ›my jeszcze wszystkiego... - Ach tak, prawda... moje życie, prawda... Koniecznie zobaczyć musimy wszystko! - mówiÅ‚ Roman. Umilkli znowu, zatopieni w myÅ›lach. Od parodniowego pobytu swego w maÅ‚em nadlemaÅ„skiem miasteczku, Dzierżymirscy prowadzili żywot pracowity. Wstawali raniutko, odbywali wycieczki i spacery po okolicy; nie dalej, jak dziÅ›, zwiedzili pobliskie Montreux i sÅ‚awny "Chateau Chillon;" obejrzawszy go wewnÄ…trz dokÅ‚adnie, jego starożytne , sale i wieżyce, miejsca kaźni - ponure wiÄ™zienia, z zachowanÄ… dotÄ…d tak zwanÄ… "oubliette," nad trzystumetrowÄ… gÅ‚Ä™biÄ… Lemanu. WÅ›ród narodowych Å›piewów szwajcarskiego ludu, towarzyszÄ…cego im w kolejce, zwiedzili oni również przed paru godzinami górÄ™ "Soim-Pèlerin," majÄ…c Å›wieżo jeszcze w pamiÄ™ci cudny z wierzchoÅ‚ka jej widok na szafiry jeziora i miasto Vevey, zaciszne, pogodne, rzucone niby na ekran zielonego podnóża gór - zadumane, peÅ‚ne melancholyi i cichego smutku... - Wiesz, Oluniu, co ci powiem? - odezwaÅ‚ siÄ™ nagle do żony Roman, gdy, mijajÄ…c wÅ‚aÅ›nie wysokie, gotyckie wieżyce piÄ™knego koÅ›cioÅ‚a katolickiego, zagÅ‚Ä™biali siÄ™ w alejÄ™, poprzez drzew liÅ›cie, rozjaÅ›nionÄ… tajemniczo cieniami księżycowego Å›wiatÅ‚a... - Otóż - ciÄ…gnÄ…Å‚ po przelotnej chwilce wahania - że napisaÅ‚em do jednego z dawnych znajomych, by donosiÅ‚ mi, co siÄ™ dzieje z ojcem twoim w Gowartowie... - Ty zrobiÅ‚eÅ› to? O, mój drogi, najdroższy, jakiÅ› ty dobry, poczciwy, zÅ‚oty! - wykrzyknęła szczerze uradowana Ola i przytuliwszy siÄ™ do Romana, uÅ›ciskaÅ‚a go serdecznie. - A tak, ja, we wÅ‚asnej osobie, tak czÄ™sto bowiem smutnÄ… bywaÅ‚aÅ›... - potwierdziÅ‚ Dzierżymirski, i urwaÅ‚ nagle. Przyjemnego a jednoczeÅ›nie i przykrego doznaÅ‚ on wrażenia. MiÅ‚Ä… byÅ‚a mu myÅ›l, że odgadÅ‚szy utrapienie żony, ulżyÅ‚ jej. Smutno nieco, widzÄ…c bowiem na twarzy żony tak pogodnÄ… radość, poczuÅ‚, iż o odebranym już liÅ›cie wspomnieć nie mógÅ‚. Ten, choć nie wesoÅ‚y, nie wiózÅ‚ jednak jeszcze ze sobÄ… zÅ‚ych wiadomoÅ›ci, gdy natomiast nastÄ™pne - kto wie? - Ha, trudno, - powiedziaÅ‚ sobie w duszy Dzierżymirski - niech cieszy siÄ™! Nie zatrujÄ™ ja jej tej chwilki zadowolenia. - I dotÄ…d niema żadnej odpowiedzi? - skwapliwie pytaÅ‚a tymczasem Ola. - Nie, kochanie - skÅ‚amaÅ‚ gÅ‚adko Roman - ale nadejdzie niebawem, podaÅ‚em adres Vevey... - PodaÅ‚eÅ›? - ucieszyÅ‚a siÄ™ znów Ola - no, to dobrze, bo ja mimo woli bijÄ™ siÄ™ z przypuszczeniami nieraz, co tam oni wszyscy myÅ›lÄ… o mnie, czy potÄ™piajÄ… bardzo, czy gniewajÄ… siÄ™, czy smucÄ…?.. Ola ucichÅ‚a i cieÅ„ smutku przemknÄ…Å‚ po jej twarzy. - No, no, cóż to znów za niepokoje? - podchwyciÅ‚ Roman, korzystajÄ…c zaÅ›, iż na ulicy nikogo nie byÅ‚o, poÅ›pieszyÅ‚ z pocieszeniem, pieszczÄ…c czule mÅ‚odÄ… kobietÄ™. I znowu zagraÅ‚a w nim nienasycona miÅ‚ość namiÄ™tna, ogarnęła, zdeptaÅ‚a wspomnienia - zakrólowaÅ‚a sama!.. Niebawem Dzierżymirscy odszukali swÄ… willÄ™, już ciemnÄ… caÅ‚kiem i uÅ›pionÄ…, a bÅ‚Ä…dzÄ…c chwilÄ™ po pustych korytarzach, dotarli nareszcie do dużego pokoju z balkonem, który zajmowali tu na pierwszem piÄ™trze. Kroki zapóźnionych przybyszów zmÄ…ciÅ‚y ciszÄ™ willi, skrzyp drzwi zgrzytnÄ…Å‚ faÅ‚szywym dźwiÄ™kiem w ogólnej harmonii powszechnego milczenia. W pokoju okna byÅ‚y otwarte, i panowaÅ‚o w nim powietrze rzeźkie, Å›wieże, od gór pÅ‚ynÄ…ce. WchÅ‚aniajÄ…c je z luboÅ›ciÄ…, Dzierżymirscy poczÄ™li gospodarzyć u siebie. Roman po chwili wziÄ…Å‚ siÄ™ do zamykania okien, Ola zaÅ›, zapaliwszy Å›wiatÅ‚o, zdjęła kapelusz i wolno poczęła siÄ™ rozbierać. Lecz oto nagle podskoczyli oboje. W zupeÅ‚nej bowiem ciszy uÅ›pionego domu, tuż po za Å›cianÄ… sÄ…siedniego pokoju, rozlegÅ‚y siÄ™ silne uderzenia. KtoÅ› bez ceremonii waliÅ‚ w mur pięściami, chcÄ…c widocznie zamanifestować swojÄ… tam obecność, a zarówno i fakt że, haÅ‚asujÄ…c, spać mu przeszkadzano. Wkrótce jednak rozjÄ…trzone uderzenia ustaÅ‚y i posypaÅ‚a siÄ™ garść nieestetycznych, wyrażonych gÅ‚oÅ›no i ze zÅ‚oÅ›ciÄ… epitetów. Tyle byÅ‚o bezwiednego komizmu w stukaniu tem i w poirytowanym gÅ‚osie, zaspanym jeszcze, że Dzierżymirscy rozeÅ›mieli siÄ™ wspólnie i szczerze. - To ta sÅ‚odziutko-grzeczna rozwódka, podstarzaÅ‚a, pseudo - wielka pani, elegantka, wiesz .. co to przy obiedzie, siedzi koÅ‚o nas - objaÅ›niÅ‚a półgÅ‚osem Ola - (w szwajcarskich hotelach-willach, zwanych "pensions," obiadujÄ… wszyscy razem). - Tak?.. - zdziwiÅ‚ siÄ™ Roman - nie wiedziaÅ‚em... A to oryginaÅ‚ baba, naturalnie, nie przypuszcza zapewne, iż my tu mieszkamy... ZÅ‚apaÅ‚a siÄ™... Jak to jednak i pozory faÅ‚szywej ukÅ‚adnoÅ›ci zdradzajÄ… czÄ™stokroć to zwierzÄ™, ukryte w czÅ‚owieku - filozoficznie dorzuciÅ‚. - Ale, ale... - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, z uÅ›miechem - wyobraź sobie, Oluniu... ZapomniaÅ‚em ci powiedzieć. Tu, na górze nad nami - wskazaÅ‚ sufit palcem i rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ - mieszka drugie dziwadÅ‚o: PamiÄ™tasz... ta maÅ‚a, nasze vis-a-vis, żółta stara panna... Otóż wynajmuje ona aż pięć pokoi próżnych naokoÅ‚o siebie, a wiesz dlaczego? - Tu Roman po raz drugi gÅ‚oÅ›niej jeszcze parsknÄ…Å‚ Å›miechem. - Å»eby jej w nocy nie haÅ‚asowano! MÄ…drzejsza od naszej sÄ…siadki, co?... Ola zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ z kolei srebrzyÅ›cie. SÅ‚uchajÄ…c męża, zdjęła wÅ‚aÅ›nie przed chwilÄ… sukniÄ™, i siadaÅ‚a obecnie przed lustrem, z obnażonÄ… szyjÄ… i ramionami. PragnÄ…c rozczesać wÅ‚osy, przechyliÅ‚a siÄ™ w tyÅ‚ i poczęła rozwiÄ…zywać je leniwym ruchem rÄ…k. - Poczekaj - rzuciÅ‚ żywo Dzierżymirscy - damy tej babie odpowiedź muzykÄ… caÅ‚usów!.. Przypomni sobie może luba rozwódka małżonka!.. Ha-haha, a to siÄ™ wÅ›ciekać dopiero bÄ™dzie!.. I swawolnie, ze Å›miechem, Roman przylgnÄ…Å‚ wargami do ramion Oli, i poczÄ…Å‚ caÅ‚ować je gÅ‚oÅ›no, cmokajÄ…c z luboÅ›ciÄ…. - Ohe!.. la - bas!.. On dort ici!.. - rozlegÅ‚ siÄ™ po chwili za Å›cianÄ… gardÅ‚owy, Å›wiszczÄ…cy glos, peÅ‚en nienawiÅ›ci i jadu. - Buch! buch! buch! - rozlegÅ‚y siÄ™ znów w pasyi uderzenia o mur wÅ›ciekÅ‚e. Ola Å›miaÅ‚a siÄ™ serdecznie, Roman nie przestawaÅ‚ caÅ‚ować zamaszyÅ›cie. - Dosyć już, dosyć! - szepnęła mÅ‚oda kobieta, z trudnoÅ›ciÄ… hamujÄ…c wesoÅ‚ość, - proszÄ™ mi wynosić siÄ™ teraz - szepnęła w Å›lad za tem, z pieszczotÄ… w gÅ‚osie. - Idź na balkon! - dodaÅ‚a, i przechyliwszy wysoko giÄ™tkÄ… swÄ… szyjÄ™ na porÄ™cz krzesÅ‚a, podaÅ‚a Romanowi do pocaÅ‚unku rozchylone swe wargi zalotnie patrzÄ…c naÅ„ z pod dÅ‚ugich rzÄ™s... CudnÄ… i wdziÄ™cznÄ… swych linji harmoniÄ…, biust kobiecy przemknÄ…Å‚ ponÄ™tnie w tym ruchu falistym przed rozkochanym wzrokiem mężczyzny. DotknÄ…Å‚ ustami ust i z wezbranÄ… miÅ‚oÅ›ciÄ… w sercu wyszedÅ‚ na balkon. Tu zapaliÅ‚ cygaru i znowu wchÅ‚onÄ…Å‚ w siebie peÅ‚nym, szerokim oddechem, orzeźwiajÄ…cÄ… atmosferÄ™ cichej szwajcarskiej nocy. SpojrzaÅ‚ w dół. U stóp jego szkliÅ‚o siÄ™ w dali tam i ówdzie srebrem rozbÅ‚Ä™kitnione jezioro. Do powierzchni jego pieszczotliwie tuliÅ‚y siÄ™ jeszcze gdzieniegdzie ostatnie mgieÅ‚ki, bÅ‚Ä…kajÄ…ce siÄ™ zazwyczaj dzieÅ„ caÅ‚y, od rana, po Lemanie, i wespół z biaÅ‚emi mewami muskajÄ…ce stale grzbiety jego fal. Księżyc już byÅ‚ bardzo wysoko. Snopami Å›wiatÅ‚a dotykaÅ‚ teraz grzbietów gór, mieniÅ‚ siÄ™ fosforycznie na wierzchoÅ‚kach dalekich Å›nieżnych szczytów. A tam, w dole, zadumane, ciche usypiaÅ‚o miasto... Jedne po drugich, jak iskry dopalajÄ…cego siÄ™ pÅ‚omienia, ogniki - gasÅ‚y w domostwach Vevey Å›wiateÅ‚ka, kolejno - stopniowo nikÅ‚y... Dzierżymirski, z zadowoleniem, wciÄ…gaÅ‚ wciąż w piersi zdrowy powiew, pÅ‚ynÄ…cy z dali, wypuszczajÄ…c zarazem z ust maÅ‚e obÅ‚oczki niebieskawego dymu. Obecnie - chwilowo, byÅ‚ on zupeÅ‚nie szczęśliwym! Tu, w zacisznym gór zakÄ…tku, czuÅ‚ on podwójnie, jako swojÄ… wyÅ‚Ä…cznÄ… wÅ‚asność ubóstwianÄ… kobietÄ™, kochaÅ‚ jÄ… zdwojonym siÅ‚ żywotnych zapasem, a czujÄ…c równoczeÅ›nie wzajemność jej ku sobie niekÅ‚amanÄ…, nurzaÅ‚ siÄ™ w uczuciu tem, z rozkoszÄ… pÅ‚ywaka, rzeźko wÅ›ród rozsÅ‚onecznionych wód wesoÅ‚ych pÅ‚ynÄ…cego w dal radosnego jutra! Wizye przykre zniknęły zupeÅ‚nie, robak wewnÄ™trzny, toczÄ…cy ducha Romana, przestaÅ‚ go drÄ™czyć na chwilÄ™... DawkÄ… miÅ‚oÅ›ci ukoÅ‚ysane sumienie - spaÅ‚o. - Romciu!.. Romeczku!.. - usÅ‚yszaÅ‚ naraz Dzierżymirski pieszczot obietnic peÅ‚ny, woÅ‚ajÄ…cy go gÅ‚os kobiety. - IdÄ™... idÄ™! - odparÅ‚ poÅ›piesznie i rzuciwszy cygaro, przestÄ…piÅ‚ próg balkonu. ÅšwiatÅ‚o w pokoju zgaszonem już byÅ‚o. Tajemnicze natomiast bÅ‚Ä™kitno-srebrne księżycowe fale zalewaÅ‚y komnatkÄ™, a w półświetle tem majaczyÅ‚a postać Oli i bielaÅ‚y alabastrowe jej ramiona. Dzierżymirski, wchodzÄ…c, chciaÅ‚ przymknąć za sobÄ… obite szarem suknem balkonowe okiennice. - O, nie... nie zamykaj !.. Tak Å‚adnie księżyc Å›wieci, tak Å›licznie!.. - posÅ‚yszaÅ‚ w tejże samej chwili proÅ›bÄ™ Oli. Roman usÅ‚uchaÅ‚, a zamknÄ…wszy tylko szczelnie okienne ramy balkonu, skierowaÅ‚ siÄ™ szybko w gÅ‚Ä…b pokoju. *** Jeszcze we mgÅ‚ach wczesnego poranku drzemaÅ‚y góry, jezioro i niezbudzone, senne miasto Vevey, gdy do drzwi pokoju Dzierżymirskich zapukaÅ‚ ktoÅ› dyskretnie. Roman, który obserwowaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie przez okna mglisty krajobraz, na ten odgÅ‚os zerwaÅ‚ siÄ™ poÅ›piesznie. Odziawszy siÄ™ szybko, nie pytajÄ…c przez drzwi gÅ‚oÅ›no, kto zacz, by nie zbudzić Oli, skierowaÅ‚ siÄ™ ku wyjÅ›ciu z komnaty... OtworzyÅ‚ drzwi cicho... - Bonjour, monsieur! - pozdrowiÅ‚a go, przeciÄ…gajÄ…c Å›piewnie, wpółubrana, uÅ›miechniÄ™ta wstydliwie, mÅ‚oda Szwajcarka, i podaÅ‚a jakiÅ› papier. - Co to jest? - z cicha pytajÄ…co rzuciÅ‚ po francusku. - Telegram! - brzmiaÅ‚a odpowiedź. - A... dziÄ™kujÄ™ - odparÅ‚ Roman i zamknÄ…Å‚ drzwi. Niepokój wyraźny odbiÅ‚ siÄ™ na wyrazistem obliczu jego; cichutko podbiegÅ‚ na palcach do okna i gorÄ…czkowo rozwinÄ…Å‚ ćwiartkÄ™ papieru. StÅ‚umiony gwaÅ‚tem okrzyk zabrzmiaÅ‚ w pokoju przyciszonem echem, i telegram z rÄ™ki Romana upadÅ‚ mu na posadzkÄ™. Poprzez szyby balkonu Dzierżymirski spojrzaÅ‚ bÅ‚Ä™dnym wzrokiem przed siebie. Tam, gdzieÅ› w oddali, poza wierzchoÅ‚kami gór, zaróżowiaÅ‚o siÄ™ coÅ› niewyraźnie, pÅ‚oniÅ‚o... W mgÅ‚ach tajemniczych zniknÄ…Å‚ caÅ‚y wczorajszy krajobraz, a poza niewidzialnymi tylko szczytami Alp, pokrytymi jakby woalem, gdzieÅ›, daleko, - zakryta wstydliwie, wschodziÅ‚a snać jutrzenka... Roman, blady jak płótno, przeniósÅ‚ wzrok swój w przeciwnÄ… stronÄ™ komnaty. UÅ›miechniÄ™ta, cicha spaÅ‚a tam Ola... Z pod lekkiej koÅ‚dry wysunęła siÄ™ jej główka urocza, rzÄ™sy dÅ‚ugie kÅ‚adÅ‚y swe cienie na rumianÄ… twarzyczkÄ™, usteczka ponÄ™tne z koralu marzÄ…cym, od rzeczywistoÅ›ci dalekim, rozchylaÅ‚y siÄ™ uÅ›miechem... Dzierżymirski patrzyÅ‚ wciąż na niÄ…, z czuÅ‚oÅ›ciÄ… współczuciem, bólem... - Biedna!.. biedna!.. - wyszeptaÅ‚ - Biedna!.. powtórzyÅ‚ ciszej jeszcze. Bolesne skrzywienie przemknęło mu po ustach, i odwróciwszy twarz, - nieruchomy, oparÅ‚ siÄ™ w zadumie o szyby okien balkonu. --------- Babie lato snuÅ‚o swÄ… przÄ™dzÄ™... CzepiaÅ‚o siÄ™ na zagonach poruszonej Å›wieżo czarnoziemnej gleby; Å‚askotaÅ‚o nozdrza siwych wołów, w trzy pary leniwie sunÄ…cych u pÅ‚ugów, obmotywaÅ‚o siÄ™ swawolnie wokoÅ‚o ich przepysznie rozrosÅ‚ych rogów i biegÅ‚o dalej, unoszone wietrzykiem, by przytulić siÄ™ do rozgorzaÅ‚ej w sÅ‚oÅ„cu czerwieniÄ… i zÅ‚otem Å›ciany borów, do samotnych grusz polowych i zgarbionych strzech ukraiÅ„skich chatek, a zaglÄ…dajÄ…c po drodze w ukoÅ‚ysane jesiennÄ… ciszÄ… jary - ginęło gdzieÅ› w stepie dalekim, splatajÄ…c tam ze sobÄ… uÅ›ciskiem trawy, bodjaki i polne kwiecie - pracowicie przÄ™dzÄ…c wszÄ™dy ustawicznÄ… nić swÄ… biaÅ‚Ä…. DrogÄ… do Gowartowa, galopem, co koÅ„ wyskoczy, pÄ™dziÅ‚a czwórka koni, unoszÄ…c w tumanie iskrzÄ…cej siÄ™ od sÅ‚oÅ„ca kurzawy powóz, a w nim dwie osoby. PierwszÄ… z nich byÅ‚ ksiÄ…dz proboszcz, z pobliskiego miasteczka, drugÄ… - Krasnostawski. Jak huragan, minÄ…wszy pochylonÄ… garstkÄ™ ludzi, kopiÄ…cych w pobliżu Å‚an buraków, oraz cmentarzyk wiejski, cichy, peÅ‚en uroku - pojazd wpadÅ‚ do sioÅ‚a. Z zagród chÅ‚opskich wyskoczyÅ‚y psy i szczekać poczęły zajadle; wystraszone dzieciaki, o pÅ‚owych, prawie biaÅ‚ych, wÅ‚osach, rzuciÅ‚y siÄ™, uciekajÄ…c w popÅ‚ochu, a przÄ™dzÄ…ce konopie wieÅ›niaczki, w barwnych swych strojach, chustkach i wyszywanych koszulach, stawaÅ‚y zdziwione, przeprowadzajÄ…c migajÄ…cy pÄ™dem pojazd niespokojnem okiem. Zziajana, okryta potem czwórka koni, zwolniÅ‚a wreszcie biegu, i stÄ™pa, wolniutko, ostrożnie spuszczać siÄ™ zaczęła z pagórka na wiejskÄ… groblÄ™. - Czy ksiÄ™dza dobrodzieja nie znużyÅ‚a nasza tak prÄ™dka jazda?.. Cóż robić jednak, kiedy inaczej nie zdążylibyÅ›my może... - odezwaÅ‚ siÄ™ Krasnostawski, korzystajÄ…c z mniejszego pÄ™du powietrza. Barczysty ksiÄ…dz, o inteligentnem wejrzeniu dużych czarnych oczu i brwiach kruczych, odbijajÄ…cych wyraziÅ›cie od biaÅ‚ych wÅ‚osów, wymykajÄ…cych mu siÄ™ spod kapelusza, obruszyÅ‚ siÄ™ na to pytanie. - Ale, cóż znowu!.. - odparÅ‚. - Oby tylko ten zacny pan January dożyÅ‚ bÅ‚ogosÅ‚awionej chwili i mógÅ‚ pojednać siÄ™ z Bogiem!.. UmilkÅ‚ ksiÄ…dz, i niebawem z pobożnem westchnieniem, dorzuciÅ‚: - O to ostatnie wÅ‚aÅ›nie od czasu, gdy jedziemy, myÅ›l mÄ… ku Najwyższemu wznoszÄ™... Może jej usÅ‚uchać raczy!.. - Doktór mówiÅ‚, że z godzin trzy pożyje - odparÅ‚ Krasnostawski, a wyjmujÄ…c zegarek, rzekÅ‚ jeszcze: - Od chwili tej minęło dwie godziny... - Ach, ci lekarze! - machnÄ…Å‚ rÄ™kÄ… ksiÄ…dz stary - cóż tam ostatecznie wiedzieć oni mogÄ… - wszak wszystko w rÄ™ku Stwórcy-Pana! Ja, na przykÅ‚ad, pewnego razu byÅ‚em już konajÄ…cym, a jednak, po przyjÄ™ciu PrzenajÅ›wiÄ™tszego Sakramentu i Olejów ÅšwiÄ™tych - wyzdrowiaÅ‚em... Umilkli. KsiÄ…dz zaÅ› po chwili, widzÄ…c, że furman wciąż jedzie stÄ™pa, zauważyÅ‚: - Ale może byÅ›my znów pojechali nieco prÄ™dzej, nieprawdaż? - Naturalnie, niech minie tylko most i groblÄ™ - odrzekÅ‚ Krasnostawski. U stóp ich szumiaÅ‚o w tej chwili koÅ‚o u mÅ‚yna, pryskajÄ…ca odeÅ„ wodna piana szeroko rozlewaÅ‚a siÄ™ na sennÄ… taflÄ™ dużego stawu, w której przeglÄ…daÅ‚y siÄ™ pożółkÅ‚e szczyty gowartowskiego parku. Za groblÄ… znowu ruszyli galopem, i niebawem, wyminÄ…wszy jeszcze część wsi, zajechali przed ganek paÅ‚acu. Na spotkanie wybiegÅ‚ stary lokaj, klucznica i kilku domowników. W ciszy, przerywanej tylko parskaniem i sapaniem spienionej zziajanej czwórki koni, z lÄ™kiem, na stopniach kocza, Krasnostawski zapytaÅ‚ gÅ‚oÅ›nym szeptem: - Å»yje?.. - Å»yje !.. Å»yje !.. - odparli wszyscy chórem, lokaj zaÅ› natychmiast dorzuciÅ‚: - ChwaÅ‚a Bogu na wysokoÅ›ciach... Pan doktór powiedziaÅ‚, że może i do jutra rana... - A gdzież pan doktór? - pytaÅ‚ dalej Krasnostawski. - A ot, tylko co patrzeć, jak odjechaÅ‚.. Pono do Karolówki, bo tam mÅ‚odsza jaÅ›nie pani niezdrowa... - Niezdrowa!.. - obruszyÅ‚ siÄ™ plenipotent. - Tu przecież konajÄ…cy w domu, mógÅ‚ chyba zostać jeszcze! - dorzuciÅ‚ gniewnie, zÅ‚y na widocznÄ… obojÄ™tność wiejskiego eskulapa. ObejrzaÅ‚ siÄ™. KsiÄ…dz z nim przybyÅ‚y wysiadaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie z powozu, poprzedzany towarzyszÄ…cym mu chÅ‚opaczkiem... RozlegÅ‚ siÄ™ wkrótce dźwiÄ™k uroczysty koÅ›cielnego dzwonka - w progi paÅ‚acu wstÄ™powaÅ‚ Syn Boży, utajony w PrzenajÅ›wiÄ™tszym Sakramencie... W parÄ™ minut później, do pokoju chorego już wchodziÅ‚ ksiÄ…dz; idÄ…cy w Å›lad za nim Krasnostawski zostaÅ‚ na progu i spojrzaÅ‚ w gÅ‚Ä…b sypialni chorego. Na łóżku zamajaczyÅ‚a mu blada, już nie z tego prawie Å›wiata, sÄ™dziwa twarz pana Januarego. Drzwi zamkniÄ™to jednak w tej chwili - Krasnostawski cofnÄ…Å‚ siÄ™ dyskretnie i poczÄ…Å‚ przechadzać siÄ™ wielkiemi krokami po pokoju. Od czasu powrotu z podróży swej do miasta, na nim jednym prawie spoczywaÅ‚o wszystko. PrzepÄ™dzaÅ‚ noce caÅ‚e u chorego, doglÄ…daÅ‚ go osobiÅ›cie, wzywaÅ‚ lekarzy, konsylia. DziÅ›, widzÄ…c, iż już koniec nieodwoÅ‚alny siÄ™ zbliża, a Å›mierci widmo bÅ‚Ä…ka u progów paÅ‚acu, znaglony, pojechaÅ‚ po ksiÄ™dza, dnia poprzedniego już, ciÄ™ty przeczuciem, zatelegrafowawszy o nieszczęściu do marszaÅ‚kowej, ÅadyżyÅ„skiego oraz do dawnego kolegi swego, Tarnopolskiego. Od tego ostatniego bowiem odebraÅ‚ list iÅ›cie enigmatyczny, w którym proszono go usilnie, by doniósÅ‚ szczegółowo o wszystkiem, co siÄ™ dzieje w Gowartowie. Zanadto przyrodzonego sprytu posiadaÅ‚ w sobie Krasnostawski, by nie odgadnąć, że poza kolegÄ… jego, Tarnopolskim, ukrywa siÄ™ ktoÅ› inny, zainteresowany bardzo. DomyÅ›liÅ‚ siÄ™, iż byÅ‚ nim prawdopodobnie dobry znajomy tegoż, Dzierżymirski, i dlatego nie ominÄ…Å‚ wyżej wzmiankowanego Tarnopolskiego, również donoszÄ…c mu, że Gowartowski umiera. Smutny i blady, w przechadzce swej po pokoju, przystanÄ…Å‚ nagle Krasnostawski, posÅ‚yszaÅ‚ bowiem w tej wÅ‚aÅ›nie chwili gÅ‚osy i szepty w przylegÅ‚ej komnacie chorego. - Spowiada siÄ™... - rzekÅ‚ do siebie, i zbliżywszy siÄ™ do okna, spojrzaÅ‚ w zadumie. Tak samo, jak codzieÅ„, podlewano dzisiaj pod zbliżajÄ…cy siÄ™ wieczór klomby kwiatów, tak samo zniżajÄ…ce siÄ™ już sÅ‚oÅ„ce sÅ‚aÅ‚o cienie na aleje parku, na staw, porozrzucane w ogrodzie Å‚awki, na chaty sioÅ‚a, i step w perspektywie. - I tak samo bÄ™dzie jutro, pojutrze - zawsze! Tak samo sÅ‚oÅ„ce i wszystko weselić siÄ™ bÄ™dzie, nic porzÄ…dku swego nie zmieni, choć dusza tego zakÄ…tka uleci w zaÅ›wiaty!.. - szeptaÅ‚ Krasnostawski, i rzuciwszy siÄ™ na fotel, podparÅ‚ rÄ™kami gÅ‚owÄ™, a myÅ›li goniÄ…c siÄ™ przelatywaÅ‚y mu po gÅ‚owie. - O, jakże okrutnÄ… jest Å›mierć! - myÅ›laÅ‚. - Jak peÅ‚nÄ… zagadki niezwalczonej potÄ™gi, przed którÄ… tylko w pokorze chylić musimy milczÄ…co czoÅ‚a! I nic kamiennego jej serca nie wzruszy, nic nie zatrzyma - ona w swej nieubÅ‚aganej godzinie przyjść musi !.. - Straszne, straszne!.. - szepnÄ…Å‚ znów do siebie pochylony mężczyzna. - Tem straszniejsze, iż niezrozumiaÅ‚e, nieujÄ™te rozumem ludzkim, zawsze, zda siÄ™, nowe, choć prawieczne w sobie; zawsze tak samo niedoÅ›cigÅ‚e, niezmiennie na wszelkie pytania odpowiadajÄ…ce sfinksa zagadkÄ…... - I mnie to kiedyÅ› przecie spotka, wszak i ja umrÄ™!.. - rzekÅ‚ gÅ‚oÅ›no do siebie Krasnostawski. - A potem ?.. - szepnÄ…Å‚ z trwogÄ…. I z pytaniem tem na ustach utkwiÅ‚ wzrok bÅ‚Ä™dny we drzwi sÄ…siedniego pokoju... Drzwi te tymczasem roztwarÅ‚y siÄ™ cicho i na progu ukazaÅ‚a siÄ™, natchniona w tej chwili jakby twarz ksiÄ™dza i postać jego wyniosÅ‚a. Krasnostawski, zbudzony ze swych myÅ›li ponurych, żywo podbiegÅ‚ ku niemu. - Cóż, księże proboszczu? - zapytaÅ‚. - Wszystko dobrze... ZbrataÅ‚a siÄ™ dusza jego z Panem... - odparÅ‚ tenże z powagÄ…. - Ale? ale, czy ksiÄ…dz dobrodziej nie uważaÅ‚ przypadkiem ?... To jest... - plÄ…taÅ‚ siÄ™ Krasnostawski - powiedzieć chciaÅ‚em, czy choremu przypadkiem nie lepiej?... - Ha, Bóg wiedzieć raczy... Nam pozostaje pogodzić siÄ™ tylko z Jego NajwyższÄ… WolÄ…!.. - tym samym tonem odrzekÅ‚ sÅ‚uga PaÅ„ski. - Zapewne!.. - bÄ…knÄ…Å‚ Krasnostawski. ZapanowaÅ‚o chwilÄ™ ciężkie, oÅ‚owiane milczenie. - Ach, ale przepraszam najmocniej ksiÄ™dza dobrodzieja - uprzejmie przerwaÅ‚ pierwszy mÅ‚ody czÅ‚owiek - w tej chwili podwieczorek podać każę, ksiÄ…dz dobrodziej utrudzony drogÄ…, gÅ‚odny zapewne!... - i Krasnostawski ku drzwiom siÄ™ skierowaÅ‚ poÅ›piesznie. - Nie, dziÄ™kujÄ™ ci, panie BolesÅ‚awie! Jechać muszÄ™... - Już? - zdziwiÅ‚ siÄ™ mÅ‚ody plenipotent. - A tak, serce, jutro odpust u mnie, roboty huk!.. Każ zaprzÄ™gać, jeÅ›li Å‚aska, a ja tymczasem w ogrodzie poczekam i modlitwy swe przedwieczorne odmówiÄ™. - W tej chwili sÅ‚użę ksiÄ™dzu dobrodziejowi... - rzuciÅ‚ w półukÅ‚onie Krasnostawski i znikÅ‚ za drzwiami. KsiÄ…dz zajrzaÅ‚ jeszcze do chorego; pozostawiony na opiece staruszki-klucznicy, z pogodÄ… na obliczu swem dziwnÄ… leżaÅ‚ on spokojnie. WidzÄ…c to, proboszcz wyszedÅ‚. Z dobry kwadrans migaÅ‚a wysoka, czarna sylwetka jego na tle zieleni, po wygracowanych starannie alejach parku, poczem w pobliżu modlÄ…cego siÄ™ w skupieniu ksiÄ™dza pojawiÅ‚ siÄ™ Krasnostawski. ZaturkotaÅ‚o jednoczeÅ›nie... Z uszanowaniem przez wszystkich odprowadzony, proboszcz wsiadÅ‚ niebawem do powozu. W parÄ™ minut później pojazd, unoszÄ…cy go, znikÅ‚ za wjazdowÄ… bramÄ… paÅ‚acu... StojÄ…cy na ganku Krasnostawski poruszyÅ‚ siÄ™ machinalnie i przez milczÄ…ce paÅ‚acowe komnaty skierowaÅ‚ do pokoju pana Januarego. - Cóż? jakże?.. - zapytaÅ‚ zapÅ‚akanej staruszki, siedzÄ…cej koÅ‚o Å‚oża chorego. - Teraz... leży niby spokojnie - wyjÄ…kaÅ‚a cicho. - No, to proszÄ™ iść odpocząć, ja zostanÄ™ i dam znać, gdy zajdzie tego potrzeba - stanowczo odezwaÅ‚ siÄ™ Krasnostawski. Po opieraniu siÄ™ dÅ‚uższem, staruszka, znużona i senna wysunęła siÄ™ z pokoju, Krasnostawski zaÅ›, podszedÅ‚szy do fotelu, stojÄ…cego przy łóżku, usiadÅ‚ ciężko. Cisza martwa zagoÅ›ciÅ‚a w komnacie... Gowartowski, oddychajÄ…c niepostrzeżenie lekko, spokojny, leżaÅ‚ wciąż nieruchomo; znużeni domownicy rozpierzchli siÄ™, każdy do swego zakÄ…tka i odgÅ‚os żadny nie dochodziÅ‚ tutaj, tylko poprzez zapuszczone firanki oraz story rzucaÅ‚o swe jaskrawe blaski zniżajÄ…ce siÄ™ już sÅ‚oÅ„ce... Krasnostawski, zmÄ™czony życiem ostatnich dni kilku, zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ gÅ‚Ä™boko, fizycznie wypoczywajÄ…c zarazem. Od czasu do czasu spojrzenie przenosiÅ‚ na starca, poczem zapadaÅ‚ znów w zadumÄ™, poÅ‚Ä…czonÄ… z nieokreÅ›lonÄ… apatyÄ…, gniotÄ…cÄ… go swym ciężarem, z poczuciem bezradnoÅ›ci, w obliczu zbliżajÄ…cej siÄ™ nie odwoÅ‚alnie, kroczÄ…cej Å›miaÅ‚o Å›mierci! Minęło w ten sposób dwie godziny. Na ciemne żaluzye u okien padaÅ‚y teraz prostopadle dogasajÄ…cÄ… czerwonÄ… Å‚unÄ… ostatnie zachodu promienie, majaczyÅ‚y ognikami krwawymi po posadzce i Å›cianach, a spoza parku, z oddali, niewyraźnie jakieÅ› dla ucha dochodziÅ‚y odgÅ‚osy... To pracowity, znojny koÅ„czyÅ‚ siÄ™ gdzieÅ› tam, po polach i sioÅ‚ach pogodny dzieÅ„ jesieni; to, Å›piewajÄ…c chórem smÄ™tnÄ… ukraiÅ„skÄ… dumkÄ™ - wracaÅ‚y po pracy dziewczÄ™ta i moÅ‚odycye, z buraczanych Å‚anów, gromadÄ…... Nagle Krasnostawski, z przymkniÄ™tymi oczyma w fotelu swym zagÅ‚Ä™biony, ocknÄ…Å‚ siÄ™, drgnÄ…wszy na caÅ‚em ciele nerwowo. SpojrzaÅ‚ na chorego... Usta pana Januarego szeptaÅ‚y coÅ› niewyraźnie, poruszaÅ‚y siÄ™ szybko - wreszcie uniósÅ‚ siÄ™ on na poduszkach i wzrokiem bÅ‚Ä™dnym spojrzaÅ‚ wokoÅ‚o. Krasnostawski już byÅ‚ siÄ™ zerwaÅ‚ i staÅ‚ teraz koÅ‚o łóżka blisko. - Kto to jest?.. Kto to?.. - wyszeptaÅ‚ chory, z trudnoÅ›ciÄ…. - To ja, Krasnostawski, Kra-sno-staw-ski - powtórzyÅ‚ dobitnie. - A, a... to dobrze... dobrze... - pan January zaczerpnÄ…Å‚ pÅ‚ucami powietrza i po chwili zupeÅ‚nie już przytomnie przemówiÅ‚ Å‚amanym, cichym gÅ‚osem: -Mój panie BolesÅ‚awie, odsÅ‚oÅ„, proszÄ™ ciÄ™, okno, choć jedno... Tak tu ciemno... Krasnostawski, usÅ‚uchawszy natychmiast zlecenia, podniósÅ‚ roletÄ™. SÅ‚oÅ„ce już byÅ‚o zaszÅ‚o. W pierwszych uÅ›ciskach nadchodzÄ…cego zmierzchu staÅ‚y cicho półobnażone drzewa parku, przeplatane gdzieniegdzie czerwieniÄ…, sÅ‚aÅ‚y siÄ™ aleje żółtawym od opadÅ‚ych liÅ›cie kobiercem - bielaÅ‚y niewyraźnie w dali zagrody sioÅ‚a, ciemniaÅ‚y jego osady, senna i mroczna Å›wieciÅ‚a tafla stawu. Krasnostawski, odwróciwszy siÄ™ od okna, spotkaÅ‚ smutny, peÅ‚en tÄ™sknoty wzrok starca, utkwiony w roztaczajÄ…cy siÄ™ poza oknem krajobraz. Do łóżka zbliżyÅ‚ siÄ™ poÅ›piesznie. - DziÄ™kujÄ™ ci... mój kochany... pani BolesÅ‚awie... dziÄ™kujÄ™ - odetchnÄ…Å‚ Gowartowski i dokoÅ„czyÅ‚ ciszej: - Ostatni to raz... ostatni widzÄ™ to wszystko! - uczyniÅ‚ rÄ™kÄ… ruch sÅ‚aby, a wskazujÄ…cy widok otulonego mrokiem sioÅ‚a i pól szerokich. - Dlaczego? - podchwyciÅ‚ szybko Krasnostawski, - uważam wÅ‚aÅ›nie, że gÅ‚os paÅ„ski ma dziwnie zdrowe brzmienie - da Bóg, bÄ™dzie lepiej... - Och... nie! Nie bÄ™dzie lepiej - westchnÄ…Å‚ pan January - nie bÄ™dzie... to tylko na chwilÄ™... Znów przestaÅ‚, i zaczerpnÄ…wszy powietrza, ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, uczyniwszy jednoczeÅ›nie prawÄ… rÄ™kÄ… ruch zniechÄ™cenia peÅ‚ny. - Ja czujÄ™, widzÄ™, że koniec, Å›mierć siÄ™ zbliża... Nic mi już nie pomoże - wola Boska!.. - znów przerwaÅ‚... w minutÄ™ zaÅ› mówiÅ‚: - WÅ‚aÅ›nie... wÅ‚aÅ›nie powiedzieć coÅ› chciaÅ‚em tobie... kochany panie BolesÅ‚awie... usiÄ…dź... - i pan January wskazaÅ‚ swÄ… woskowo - żółtÄ… rÄ™kÄ… taborecik. Krasnostawski usÅ‚uchaÅ‚. - Poczekaj chwilÄ™... odpocznÄ™... - wyszeptaÅ‚ osÅ‚abiony bardzo. OparÅ‚ gÅ‚owÄ™ o poduszki i oddychać poczÄ…Å‚ ciężko, na bladej zaÅ› twarzy jego zakwitÅ‚ i zgasÅ‚ niebawem rumieniec nikÅ‚y. Krasnostawski wyczekiwaÅ‚, milczÄ…c. - Może podać panu co do picia? - zapytaÅ‚ po chwili. PrzeczÄ…cy ruch rÄ™ki byÅ‚ caÅ‚Ä… odpowiedziÄ… pana Januarego. W dziesięć zaÅ› może minut później gÅ‚osem sÅ‚abym, przerywanym co chwila ciężkim oddechem, przemówiÅ‚ cicho : - TyÅ› dobry... ty jeden... tak, jeden, jedyny, coÅ› mnie nie opuÅ›ciÅ‚... Uczynili to wszyscy: siostra, ÅadyżyÅ„ski, córka... - spuÅ›ciÅ‚ gÅ‚owÄ™ i umilkÅ‚, a dwie Å‚zy duże, perliste zabÅ‚ysÅ‚y w jego niebieskich, przybladÅ‚ych źrenicach i stoczyÅ‚y siÄ™ z wolna po wychudÅ‚ej twarzy. Po chwili ciÄ…gnÄ…Å‚ znowu: - Źle uczyniÅ‚a Ola, źle bardzo... Nie poniewiera siÄ™ tak rodzicem, nie depce siÄ™ tak przywiÄ…zania ojca... nie, nie, po stokroć razy nie!... - powtórzyÅ‚ z mocÄ… w osÅ‚abÅ‚ym gÅ‚osie, i z tÄ… skargÄ… na ustach przeciw dziecku ostatniÄ…, upadÅ‚ na poduszki w znużeniu, jak Å›ciana blady. Krasnostawski, ze współczuciem, ujÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ starca w dÅ‚oÅ„ prawÄ…, a gdy Gowartowski ponownie uniósÅ‚ siÄ™ na posÅ‚aniu, opiekuÅ„czo i silnie podparÅ‚, podtrzymaÅ‚ swem lewem ramieniem jego ciaÅ‚o wychudÅ‚e. - DziÄ™kujÄ™ ci, bardzo dziÄ™kujÄ™!.. - wyszeptaÅ‚ pan January i mówić poczÄ…Å‚ dalej, gÅ‚oÅ›niej nieco, lecz ochrypÅ‚ym już od zmÄ™czenia i wysiÅ‚ku gÅ‚osem : - Ale nie o tem mówić chciaÅ‚em, nie o tem! Przeciwnie... - znów zamilkÅ‚ sekund kilka. - Przeciwnie - powtórzyÅ‚ - ja Oli przebaczam, majÄ…tek caÅ‚y zapisaÅ‚em jej wyÅ‚Ä…cznie, tylko... tu zatrzymaÅ‚ siÄ™ starzec dÅ‚użej nieco, jakby w ostatnim wysiÅ‚ku trudno mu byÅ‚o jasno wyrazić myÅ›l swojÄ… - tylko - ciÄ…gnÄ…Å‚ - że testamentów jest dwa: jeden u notaryusza, zÅ‚ożony dawno, na korzyść Oli... drugi... na jej niekorzyść... UmilkÅ‚ znów Gowartowski blady i zmÄ™czony, a po chwili koÅ„czyÅ‚: - Ten ostatni, późniejszy, napisaÅ‚em w chwili nierozumnego gniewu... Jest w mojem biurku, szuflada lewa, na wierzchu... PodrÄ™ go!.. Tu pan January, oswobodziwszy siÄ™ od podtrzymujÄ…cego go ramienia Krasnostawskiego, opadÅ‚ na poduszki wycieÅ„czony. - Czy przynieść mam ten testament? - poddaÅ‚ Krasnostawski. Ojciec Oli Dzierżymirskiej przyzwalajÄ…co skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… i sÅ‚abym ruchem rÄ™ki poruszyÅ‚ kluczyk od szufladki stojÄ…cego obok Å‚oża stoliczka. Krasnostawski zrozumiaÅ‚. WysunÄ…Å‚ szybko szufladÄ™, wziÄ…Å‚ stamtÄ…d pÄ™k kluczy i oddaliÅ‚ siÄ™ cicho. Blady, oddychajÄ…c ciężko, w oczekiwaniu mÅ‚odego czÅ‚owieka, odpoczywaÅ‚ Gowartowski... W ciszy gÅ‚uchej minęło z dziesięć minut. Na progu wreszcie ukazaÅ‚ siÄ™ Krasnostawski, trzymajÄ…c w rÄ™ku dużą kopertÄ™. Na jego widok pan January gorÄ…czkowo, o wÅ‚asnych siÅ‚ach, uniósÅ‚ siÄ™ na posÅ‚aniu i wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ po testament. - DziÄ™kujÄ™... - wyszeptaÅ‚. Odebrawszy zaÅ› od Krasnostawskiego kopertÄ™, otworzyÅ‚ jÄ… drżącÄ… rÄ™kÄ…, wyjÄ…Å‚ arkusz papieru, znajdujÄ…cy siÄ™ tam i rozerwaÅ‚ zwolna na cztery części. Potem wÅ‚ożyÅ‚ na powrót do koperty zniszczony test, a zwróciwszy siÄ™ do Krasnostawskiego, gÅ‚osem dziwnie dźwiÄ™cznym, stanowczym, wymówiÅ‚: - Oddasz to jej... Oli - i umilkÅ‚, opadÅ‚szy znowu na poduszki. MÅ‚ody plenipotent machinalnie wziÄ…Å‚ kopertÄ™ schowaÅ‚ jÄ… do kieszeni surduta. Wpatrzony w starca, na którego twarzy igraÅ‚ w tej chwili jakiÅ› peÅ‚ny dobroci uÅ›miech, blady, tkliwy - milczaÅ‚ wzruszony, a dwie Å‚zy nieposÅ‚uszne zakrÄ™ciÅ‚y mu siÄ™ w oczach. GÅ‚osem cichym, jakby dogasajÄ…cym, mówiÅ‚ tymczasem jeszcze pan January: - Nie zapomnij oddać... PamiÄ™taj!.. - urwaÅ‚, a po chwili: - Powiedz... także Oli... że przebaczam... jej... i... jemu!..- dokoÅ„czyÅ‚ z trudnoÅ›ciÄ…, w wysiÅ‚ku ostatnim i z wypiekami na twarzy, trupio blady, umilkÅ‚... PalÄ…ca siÄ™ u obrazu Matki Boskiej nad łóżkiem, z czerwonego szkÅ‚a, lampka rzuciÅ‚a w tej chwili promieÅ„ jasny na oblicze starca... W zmierzchu idÄ…cego wieczora twarz Gowartowskiego zajaÅ›niaÅ‚a jakimÅ› nadziemskim jakby wyrazem szlachetnej dobroci... Krasnostawski jednoczeÅ›nie poprawiÅ‚ poduszki u Å‚oża i pochyliÅ‚ siÄ™ nad chorym, zdaÅ‚o mu siÄ™ bowiem, iż tenże porusza ustami. RzeczywiÅ›cie. NiedosÅ‚yszalnym, urywanym szeptem mÅ‚ody czÅ‚owiek posÅ‚yszaÅ‚ jeszcze: - DziÄ™kujÄ™... tyÅ› dobry!.. Mówić już... wiÄ™cej... nie... mogÄ™... Poruszony sÅ‚owami chorego starca, zdenerwowany, wzruszony odstÄ…piÅ‚ od łóżka Krasnostawski i przygnÄ™biony, usiadÅ‚ w fotelu. Minęło z dziesięć minut. WidzÄ…c, że chory leży teraz zupeÅ‚nie już cicho, mÅ‚ody czÅ‚owiek po chwili powstaÅ‚, posÅ‚uchaÅ‚ oddechu jego, poczem wysunÄ…Å‚ siÄ™ cichutko z pokoju. DusiÅ‚o go coÅ› w gardle... W sÄ…siednich komnatach pusto byÅ‚o caÅ‚kiem i szaro już zupeÅ‚nie. Mrok wieczora wciskaÅ‚ siÄ™ do paÅ‚acu coraz natarczywszy, wszÄ™dzie, samotny, cichy, smutny. Krasnostawski bez haÅ‚asu otworzyÅ‚ podwoje balkonu i wyszedÅ‚ na werandÄ™, spragniony odetchnąć Å›wieższem powietrzem... OparÅ‚ siÄ™ o balustradÄ™, chÅ‚odzić poczÄ…Å‚ rozpalone czoÅ‚o zimnym powiewem jesiennego wieczora i staÅ‚ tak nieruchomy dość dÅ‚ugo, ogÅ‚upiaÅ‚y jakby na razie, bezmyÅ›lny... Nagle milczenie pogrążajÄ…cego siÄ™ coraz bardziej w mroki domu i parku, przerwaÅ‚ jednostajny donoÅ›ny, odgÅ‚os dzwonu w pobliżu. To codziennym, panujÄ…cym w Gowartowie, zwyczajem, zwoÅ‚ywana sÅ‚użbÄ™ na wieczornÄ… kolacyÄ™. Krasnostawski siÄ™ ocknÄ…Å‚, a jednoczeÅ›nie poczuÅ‚ pragnienie i głód. WróciÅ‚ do komnaty, zamknÄ…Å‚ drzwi oszklone od werandy, a napotkawszy po drodze jakÄ…Å› pozostawionÄ… Å›wiecÄ™, zapaliÅ‚ jÄ… poÅ›piesznie i na palcach skierowaÅ‚ siÄ™ poprzez kilka komnat do jadalnej sali. DobÄ™ caÅ‚Ä… Krasnostawski nic, prócz kilku szklanek herbaty, w ustach nie miaÅ‚ - mÅ‚ody organizm dopominaÅ‚ siÄ™ o swoje prawa. W kredensie znalazÅ‚ pochowane zimne miÄ™siwa i chleb razowy; posiliÅ‚ siÄ™, popiÅ‚ wodÄ… i przez puste komnaty znowu skierowaÅ‚ siÄ™ do pokoju Gowartowskiego. Tu już zupeÅ‚ne panowaÅ‚y ciemnoÅ›ci. Krasnostawski zapaliÅ‚ lampkÄ™, przykryÅ‚ jÄ… abażurem i spojrzaÅ‚ na chorego. LeżaÅ‚ w tej samej pozycyi, tak samo spokojny, oddychajÄ…c lekko, cicho, bledszy tylko, żółtszy jakby... I w jednem również zaszÅ‚a, zmiana nagÅ‚a. Oto rÄ™ce pana Januarego wykonywaÅ‚y po koÅ‚drze jakieÅ› niewyraźne i dziwne ruchy, jakby szukaÅ‚y czegoÅ›, szczypaÅ‚y powierzchniÄ™ sukna, zatrzymywaly siÄ™ chwilÄ™, i znów rytmiczne poruszaÅ‚y siÄ™ zwolna, jednostajnie... Krasnostawski, postawszy czas jakiÅ›, zbliżyÅ‚ siÄ™ do stolika, wziÄ…wszy do rÄ™ki machinalnie stojÄ…ce tam lekarstwo. SpojrzaÅ‚ na receptÄ™. Przeczytawszy zaÅ›, westchnÄ…Å‚. ByÅ‚y to leki zwykle, przepisywane dogorywajÄ…cym... - Czyżby naprawdÄ™ tak źle już byÅ‚o? - szepnÄ…Å‚ do siebie mÅ‚odzieniec - tak przytomnym byÅ‚ jednak przed chwilÄ…!.. E!.. może Bóg da... pocieszajÄ…c siÄ™ - dokoÅ„czyÅ‚ gÅ‚oÅ›no. Tymczasem zmÄ™czenie fizyczne i moralne waliÅ‚o wprost z nóg Krasnostawskiego. ZbliżyÅ‚ siÄ™ chwiejny do fotelu. UsiadÅ‚ i po kilkakrotnie ziewnÄ…Å‚ mimo woli nerwowo. Po chwili jednak energicznie wstrzÄ…snÄ…Å‚ siÄ™... - Ooo... jakże mi siÄ™ spać chce!.. - mruknÄ…Å‚ i ponownie ziewnÄ…Å‚ przeciÄ…gle z cicha. - Ale nie można... nie można!.. - szepnÄ…Å‚ znów do siebie przekonywajÄ…co i siÄ™gnÄ…Å‚ po stojÄ…cÄ… opodal flaszkÄ™ koloÅ„skiej wody. PrzetarÅ‚ sobie skronie, powÄ…chaÅ‚, poczem napiÅ‚ siÄ™ zimnej wody ze szklanki, i jak mu siÄ™ zdawaÅ‚o, zupeÅ‚nie obecnie rzeźki, zagÅ‚Ä™biÅ‚ siÄ™ w fotelu. Tymczasem minęło minut dziesięć zaledwie, gdy mÅ‚ody pan plenipotent spaÅ‚ już na dobre, pochrapujÄ…c nawet z lekka czasami. Sen zwyciężyÅ‚... Milczenie i spokój jakiÅ› zÅ‚owrogi zapanowaÅ‚y w komnacie. A zewnÄ…trz paÅ‚acu tymczasem noc z wolna i stopniowo królować zaczęła. Na ciemnem tle nieba zamrugaÅ‚y wkrótce gwiazdy, od pól wionÄ…Å‚ wietrzyk i cichym żółkniejÄ…cych liÅ›ci pogwarem zaszumiaÅ‚ nad domem park stary. WewnÄ…trz zaÅ› dworu usnÄ™li wszyscy... MilczaÅ‚y tu wszystkie kÄ…ty, a w oddzielonej kilkoma komnatami jadalnej sali dochodziÅ‚ tylko regularny odgÅ‚os staroÅ›wieckiego zegara, który brzdÄ…kaÅ‚ i tykaÅ‚ i biÅ‚ przeciÄ…gle godziny jedna za drugÄ…. Nagle w gÅ‚uchej ciszy sypialni pana Januarego rozlegÅ‚o siÄ™ poczÄ…tkowo sÅ‚absze, niebawem coraz silniejsze charczenie. To chory starzec już konaÅ‚... Za Å‚ożem, w półświetle komnaty, niewidzialna dla oka ludzkiego, stanęła Å›mierć, lepu swego chciwa - jÄ™ki zgÅ‚uszone umierajÄ…cego dziesiÄ™ciokrotnem echem wstrzÄ…snęły ciszÄ… domu... CoÅ› zbudziÅ‚o Krasnostawskiego. Co? - sam nie wiedziaÅ‚ na razie. ZerwaÅ‚ siÄ™ z fotelu, oczy przetarÅ‚ i spojrzaÅ‚ na pogrążone w cieniu Å‚oże. ZdrÄ™twiaÅ‚ nagle i wÅ‚osy dÄ™bem stanęły mu na gÅ‚owie. Z oczyma, wywróconemi po biaÅ‚ka źrenic, postawionemi w sÅ‚up, nieprzytomny, z ustami otworzonemi, zżółkÅ‚y, zzieleniaÅ‚y - straszny, jÄ™czaÅ‚ starzec, Å‚apaÅ‚ powietrze, stÄ™kaÅ‚ żaÅ‚oÅ›nie - charczaÅ‚ zÅ‚owrogo... Krasnostawski zrozumiaÅ‚, lecz znieruchomiaÅ‚ na razie do tego stopnia, że nie byÅ‚ w stanie poruszyć siÄ™ z miejsca.. Po raz pierwszy w życiu znajdowaÅ‚ siÄ™ wobec konajÄ…cego czÅ‚owieka, patrzaÅ‚ wiÄ™c bezprzytomny prawie i bÅ‚Ä™dny nieustannie na Gowartowskiego... DrżaÅ‚ przy tem na caÅ‚em ciele, chwytaÅ‚o go coÅ› za gardÅ‚o, przykuwaÅ‚o do miejsca, do ziemi. RównoczeÅ›nie przygnÄ™biajÄ…ca cisza gniotÅ‚a mu piersi ciężarem, konajÄ…ce drgnienia i jÄ™ki umierajÄ…cego, niby ostrzem ze stali krajaÅ‚y niemiÅ‚osiernie wyprężone nerwy, a zarazem lÄ™k niewytÅ‚umaczony, dziwny, zatrzÄ…sÅ‚ nim. WiÄ™c to Å›mierć!.. Å›mierć idzie już, przybliża siÄ™, okropna, bezzÄ™bna, oto jej szkielet sunie obok, mija go!.. Zbliża siÄ™ teraz obojÄ™tna do Å‚oża... nachyla nad konajÄ…cym... - Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. - wstrzÄ…sa Å›cianami pokoju - oto Å›miech jej straszny!.. Rzężenie konajÄ…cego odpowiada mu echem coraz przeraźliwiej, gÅ‚oÅ›niej... Ponuro jÄ™czy on, skarży siÄ™, miota !.. - Boże!.. Boże!.. Co... to? Co... to? - krzyknÄ…Å‚ Krasnostawski, schwyciÅ‚ siÄ™ za gÅ‚owÄ™, zadygotaÅ‚ raz jeszcze i porwawszy ze stoÅ‚u dzwonek - wybiegÅ‚. W milczeniu powszechnego uÅ›pienia rozlegÅ‚ siÄ™ niebawem rozpaczliwy dźwiÄ™k pokojowego dzwonka, wstrzÄ…snÄ…Å‚ murami !.. Gowartowski tymczasem czynić poczÄ…Å‚ teraz rÄ™kami jakieÅ› szalone ruchy, gwaÅ‚townie odpÄ™dzaÅ‚ coÅ›, broniÅ‚ siÄ™ przed kimÅ›, jÄ™czaÅ‚ jeszcze donoÅ›niej, chwytaÅ‚ powietrze, bezustannie charczaÅ‚.. Bieganie napeÅ‚niÅ‚o niebawem dom caÅ‚y. Garstka domowników i sÅ‚użby w kilka chwil później napeÅ‚niÅ‚a pokój dogorywajÄ…cego czÅ‚owieka. Ostatnia przyszÅ‚a staruszka, klucznica, z gromnicÄ… w rÄ™ku. Å»aÅ‚obnÄ… Å›wiecÄ™ zapalono poÅ›piesznie i uklÄ™kli wszyscy. Krasnostawski przy samem Å‚ożu, trzymajÄ…c w dÅ‚oni rÄ™kÄ™ pana Januarego. ChÅ‚odÅ‚a mu ona w palcach coraz bardziej; stopniowo, powoli, charczenie, jÄ™ki, również ustawaÅ‚y, ucichÅ‚y wreszcie... Skupione milczenie komnaty, zamagnetyzowane wyczekiwaniem, trwogÄ…, przerwaÅ‚ szelest, dla ucha prawie niedosÅ‚yszalny. Ostatnie w tej chwili ziemskie westchnienie czÅ‚owiecze ulatywaÅ‚o z piersi starca - mknęło w zaÅ›wiaty... - SkoÅ„czyÅ‚... - szepnÄ…Å‚ Krasnostawski. WÅ›ród klÄ™czÄ…cych rozlegÅ‚ siÄ™ pÅ‚acz... Gdzieniegdzie pÅ‚omyk zapalonej gromnicy oÅ›wietliÅ‚ ponuro żółtawÄ… plamÄ… Å›ciany, sprzÄ™ty i szyby komnaty, drgać zaczÄ…Å‚ bÅ‚yskotliwy po twarzach klÄ™czÄ…cych ludzi. PoczÄ™to siÄ™ żegnać pobożnie... Wspólna, cicha, a peÅ‚na gÅ‚Ä™bokiej wiary prostych dusz modlitwa, z wolÄ… Najwyższego godzÄ…ca siÄ™, pokorna, napeÅ‚niÅ‚a mury pokoju, i aż do stóp Stwórcy-Pana uleciaÅ‚a skrzydlata - wzniosÅ‚a siÄ™ tam, gdzieÅ› wysoko, w Å›lad za zagadkowÄ… drogÄ… duszy zmarÅ‚ego, jakby mu niebo otworzyć pragnęła. --------- PokraÅ›niaÅ‚e, czerwono-zÅ‚ote dzikiego wina liÅ›cie, pnÄ…ce siÄ™ po biaÅ‚ych Å›cianach gowartowskiego dworu, zaglÄ…dajÄ… przez otwarte okno do maÅ‚ego gabinetu, obitego kirem, a ruszane z lekka wietrzykiem, koÅ‚yszÄ… siÄ™ w promieniach jesiennego sÅ‚oÅ„ca, powiew zaÅ› zefiru delikatnym dreszczem przebiega również po rzÄ™dzie żółtawych u Å›wiec pÅ‚omyków, palÄ…cych siÄ™ wokoÅ‚o katafalku, ginÄ…cego w zieleni cieplarnianych kwiatów. ObciÅ›niÄ™ty w ubranie czarne, wytworny - pan, nawet tu, za życia progiem, na podwyższeniu leży January Gowartowski... ZesztywniaÅ‚e palce jego trzymajÄ… kurczowo w dÅ‚oni krucyfiks, zaczesany starannie wÄ…s mlecznosiwy, sumiasty, polski, odbija piÄ™knie na biaÅ‚em, jak marmur, obliczu starca, a twarz ta, zadum peÅ‚na, pogrążonÄ… być tylko siÄ™ zdaje w gÅ‚Ä™bokim, cichym Å›nie. Kamienny to sen!.. Sen zaÅ›wiatów, wiecznoÅ›ci, zagadki bytu i Å›wiadomoÅ›ci prawdopodobnie tego, o co w dumie swej pokorny, rozbić siÄ™ musi rozum ludzki; sen straszny - obojÄ™tny na wszystko dokoÅ‚a!.. I niczem już sÄ… dla niego sprawy tego padoÅ‚u; niczem troski, cierpienia ziemskie i niepokoje, niczem radoÅ›nie igrajÄ…ce po pokoju sÅ‚oÅ„ce - niczem wreszcie boleść i smutek klÄ™czÄ…cej u stóp katafalku, sÄ™dziwej kobiety-siostry!.. PrzybyÅ‚a w przeddzieÅ„ marszaÅ‚kowa Warnicka, drżącemi, zbielaÅ‚emi usty szepcze teraz modlitwy, z ócz jej zmÄ™czonych co minut parÄ™ upada Å‚za cicha, a wzrok z boleÅ›ciÄ… tÅ‚umionÄ… wpatruje siÄ™ w rysy ukochane. I modli siÄ™ znów pokorna!.. Lica Gowartowskiego bowiem nic nie mówiÄ… zupeÅ‚nie !.. Spokój i martwota nieziemska wyryte sÄ… na nich, a pogoda tylko jakaÅ› nieuchwytna, cicha, Å›wiadczyć siÄ™ zdaje, że nie czuje on już nic, a w każdym razie, iż doczeÅ›nie na pewno nie cierpi już wcale. - Módlcie siÄ™, pÅ‚aczcie... przyjdźcie - odejdźcie... zakopcie w ziemiÄ™... Róbcie, co chcecie - wszystko mi jedno!.. - mówiÄ… sobÄ… wyraźnie zesztywniaÅ‚e czÅ‚onki zmarÅ‚ego. A tymczasem przez otwarte okno do ciasnego narożnego pokoju wpadajÄ…, igrajÄ… coraz radoÅ›niej promienie sÅ‚oÅ„ca, pÅ‚ynÄ… jakieÅ› dalekie z pól pieÅ›ni, pogwary - oddalone życiowe echa... Babiego lata nić wpada tu z wietrzykiem i osiada cicho na bujnej siwej czuprynie zmarÅ‚ego... W tej samej chwili drzwi od komnatki odmykajÄ… siÄ™ ostrożnie i do pokoju wsuwa siÄ™ rosÅ‚y, siwiejÄ…cy już mężczyzna... To ÅadyżyÅ„ski. I on, przygnany strasznÄ… wieÅ›ciÄ… choroby groźnej, podążyÅ‚ do przyjaciela lat mÅ‚odych, przybywszy jednak - za późno. Twarz jego, zazwyczaj pogodna, ironiczna, wyraża w tej chwili ból niekÅ‚amany. Zbliża siÄ™ milczÄ…co, opatruje pÅ‚omyki Å›wiec, przestawia kwiaty, a poprawiwszy poduszkÄ™ - zrzuca z gÅ‚owy Gowartowskiego swawolnÄ… nić jesieni, i uklÄ…kÅ‚szy, gÅ‚owÄ™ opiera o katafalk, w bolesnej zadumie. Mija tak dÅ‚uga chwila. Poczem drzwi skrzypiÄ… znowu, na progu ukazuje siÄ™ dorodna Krasnostawskiego postać. ObjÄ…wszy wzrokiem pokój i znajdujÄ…ce siÄ™ w nim osoby, wzdycha ciężko, nastÄ™pnie zaÅ› zbliża siÄ™ do ÅadyżyÅ„skiego i opiera lekko swÄ… rÄ™kÄ™ na jego ramieniu. PotrzÄ…sa niem delikatnie raz, drugi... Za trzeciem dopiero dotkniÄ™ciem budzi siÄ™ ÅadyżyÅ„ski z bolesnego zamyÅ›lenia i unosi gÅ‚owÄ™.. - A, to pan? - pyta cicho - cóż to?... Jakby w odpowiedzi jednoczeÅ›nie do pokoju wpada wyraźnie oddalony jeszcze nieco dźwiÄ™k dzwonków, i zgÅ‚uszony gdzieÅ› po sioÅ‚a drodze, daleki tÄ™tent i turkot kół powozu. I w Å›lad za tem szeptem na pytanie pana Emila odpowiada Krasnostawski. - Ze stacyi konie wracajÄ…... O ile wzrok mnie nie myli, ktoÅ› jest w faetonie... Zdaje mi siÄ™, że to - oni... ÅadyżyÅ„ski, sÅ‚uchajÄ…c go uważnie, już powoli powstaÅ‚ byÅ‚ z klÄ™czek. - Może szanowny pan dobrodziej bÄ™dzie tak Å‚askaw wyjść na ganek - ciÄ…gnie dalej Krasnostawski. - PaniÄ… marszaÅ‚kowÄ™ - tu zniża gÅ‚os jeszcze bardziej - fatygować nie wypada... Ja zaÅ› pana Dzierżymirskiego nie znam... A tu, do wiadomoÅ›ci zgonu... - Tak, tak! - przerywa pan Emil, - dobrze, mój panie, idÄ™... Ale prawda - zatrzymuje siÄ™ - trzeba uprzedzić marszaÅ‚kowÄ™, bo siÄ™ biedaczka wystraszy. ÅadyżyÅ„ski pochyla siÄ™ ku klÄ™czÄ…cej pani Melanji i szeptem coÅ› jej przekÅ‚ada. Wpółprzytomnie sÅ‚ucha go marszaÅ‚kowa Warnicka, po chwili zaÅ› wstaje i ze smutkiem bezbrzeżnym, wzdycha kilkakrotnie... JednoczeÅ›nie dwaj mężczyźni wychodzÄ… szybko, oddalony bowiem przed chwilÄ… jeszcze turkot pojazdu wstrzÄ…sa już oto murami domu i powóz snać zajeżdża Å›piesznie na dziedziniec. OdgÅ‚os dzwonków donoÅ›nie przerywa martwÄ… ciszÄ™... Powóz staje. A nastÄ™pnie, aż tu, popod stopy umarÅ‚ego czÅ‚owieka niewyraźne jakieÅ› zgÅ‚uszone dochodzÄ… gÅ‚osy i szmery... Nagle, o milczÄ…ce Å›ciany paÅ‚acu obija siÄ™ krzyk kobiecy bolesny, straszny, oraz stÅ‚umiony jeszcze oddaleniem jÄ™k rozpaczliwy. W Å›lad za tem rozlegajÄ… siÄ™ kroki, coraz szybsze, bliższe, a później już caÅ‚kiem donoÅ›nie tym razem, szelest sukni i Å‚kanie. Jeszcze chwila... I cisza pokrytego kirem, tonÄ…cego w sÅ‚oÅ„cu i gromnic Å›wietle, zakÄ…tka, sfinksowy, dumny majestat Å›mierci brutalnie przerywanym zostaje. Drzwi roztwierajÄ… siÄ™ nerwowo, ruchem gwaÅ‚townym, od silniejszego prÄ…du powietrza gaÅ›nie przy katafalku Å›wiec kilka, i do pokoju wbiega ubrana w podróżne szaty, pÅ‚aczÄ…ca Ola... Za niÄ…, ukazuje siÄ™ Å›niade spokojne oblicze Dzierżymirskiego i wytworna sylwetka jego. JednoczeÅ›nie murami komnaty wstrzÄ…sa krzyk bólu, rozpaczy, a zarazem haÅ‚as drugorzÄ™dny jakiÅ›, inny... To Ola już na kolanach... Obejmuje ona ramionami zimne, martwe ciaÅ‚o rodzica, odtrÄ…ciwszy równoczeÅ›nie niebacznie przeszkadzajÄ…ce jej wysokie srebrne lichtarze, z chrzÄ™stem padajÄ…ce w tej samej chwili na ziemiÄ™... KtoÅ› schyla siÄ™ poÅ›piesznie i opodal ustawia je ponownie... Tymczasem krzyk beznadziejnego cierpienia wydziera siÄ™ z ust Oli. - Tato !... tatusiu !.. przebacz!.. - woÅ‚a mÅ‚oda kobieta, pÅ‚aczÄ…c, wijÄ…c siÄ™ z rozpaczy. - Ojcze!.. ojczulku!.. przebacz!.. - koÅ„czy w Å‚kaniu, szlochajÄ…c. Na dźwiÄ™k słów ostatnich chmura osiada na wyniosÅ‚em czole Romana. - TyÅ› winien także!.. ty również!.. To dzieÅ‚o także twoje! - szepce mu coÅ› w duszy w tej chwili i instynktownie blednie, pochyla siÄ™ i klÄ™ka po drugiej stronie katafalku. A Ola Å›ciska, caÅ‚uje teraz rÄ™ce, twarz i zimne czoÅ‚o starca, oblewa je Å‚zami, wÅ‚osy ojcowskie pieÅ›ci i tuli swÄ… gÅ‚owÄ™ do serca, co bić już na zawsze przestaÅ‚o!.. - Ty nie umarÅ‚eÅ› - szepce - ty Å›pisz tylko!.. ty nie umarÅ‚eÅ›!.. - powtarza uparcie. - To być nie może - nie może!!.. PowstaÅ‚a z klÄ™czek marszaÅ‚kowa Warnicka podtrzymuje wijÄ…cÄ… siÄ™ w bólu kobietÄ™ z jednej strony - z drugiej opiekuÅ„czo podpiera jÄ… ÅadyżyÅ„ski. Wszystkim Å‚zy krÄ™cÄ… siÄ™ w oczach, jeden Roman tylko nieczuÅ‚ym być siÄ™ zdaje pozornie, ale twarz jego kredowo - blada i brwi Å›ciÄ…gniÄ™te Å›wiadczÄ…, iż i on, w tej chwili przynajmniej - cierpi. KlÄ™czy wciąż nieruchomo, myÅ›li... Poza nim, Å›wiadek niemy tej sceny, stoi Krasnostawski, wzruszony, bezradny. Opodal stary lokaj domowy patrzy osowiaÅ‚y. - ZÅ‚oty tatuniu !!.. zÅ‚oty !!.. - woÅ‚a znów Ola, proszÄ…co, bÅ‚agalnie; z przerwami maÅ‚emi, jÄ™kliwy, przeplatany Å‚kaniem, odzywa siÄ™ bezustannie gÅ‚os córki-sieroty, a echo jego pÅ‚ynie przez okno w dal, do parku, na step i pola!.. I za gÅ‚osem zrozpaczonej jedynaczki, hejnaÅ‚em wspólnym pÅ‚akać, Å‚kać oto zdajÄ… siÄ™ stare drzewa parku; szumem swych liÅ›ci drobnych brzoza nad wodÄ… wieść tÄ™ powtarza dalej, pÅ‚aczÄ…c sama, a jÄ™k boleÅ›ci, podchwycony akordami przyrody, pÅ‚ynie, pÅ‚ynie w dal... I wszystko, zda siÄ™ teraz, za panem swym boleje !.. A wiÄ™c i staw, Å›niÄ…cy fali swej szmerem, i Å‚any, i polne kwiecie, i step, strzÄ…sajÄ…cy z traw swych niby Å‚zy żalu - drobne kropelki rosy... Jeden tylko umarÅ‚y, jak gÅ‚az nieczuÅ‚ym jest na jÄ™k, ból swego dziecka. Lecz czyż to zÅ‚udzenie?.. Pod pocaÅ‚unkami przed chwilÄ… i Å‚zÄ… jedynaczki, zdawaÅ‚o siÄ™, że oto znika z alabastrowego czoÅ‚a starca gÅ‚Ä™boka, zastygÅ‚a tam zmarszczka, i caÅ‚kiem już teraz pogodne, obojÄ™tne, Å›ni ono dalej bez koÅ„ca... Może dusza z poza stref Å›wiata niewidzialna zabÅ‚Ä…kaÅ‚a siÄ™ jeszcze tutaj przed dalszÄ… w wieczność zagadkowÄ… wÄ™drówkÄ…?.. A może trup sÅ‚yszaÅ‚ jeszcze ? Któż wie? któż zgadnie? - Ojcze!.. ty żyjesz!!.. tato... tatusiu!.. Biedna ja... biedna... nieszczęśliwa... - bezzmiennie; tylko coraz ciszej i ciszej, rozlega siÄ™ dalej u stóp starca woÅ‚anie Oli, w spazmach Å‚kaÅ„ bolesnych, bezsilne, straszne w swej grozie, bólu - coraz beznadziejniejsze. - Tatuniu!!.. Ta... tu... niu!.. - kona wreszcie krzyk mÅ‚odej kokiety... Milknie, oddany echem parku, pogwarami sioÅ‚a i pól szerokich... półomdlaÅ‚Ä… i sÅ‚abÄ… żonÄ™ wynosi poÅ›piesznie na rÄ™kach Dzierżymirski z powleczonej kirem komnaty. Wystraszeni podążajÄ… za nim wszyscy... To życie już ze Å›mierciÄ… walczyć poczynaÅ‚o. Przepotężne w swej sile, nie lubiÄ…ce, by zapominano o niem, odrywaÅ‚o w tej chwili despotycznie od nieboszczyka, w skupieniu otaczajÄ…cych go dotÄ…d ludzi. Troska o żywym wzięła górÄ™!.. W promieniach radosnych jesiennego sÅ‚oÅ„ca, w ciszy, grajÄ…cej tylko poważnym szumem drzew ogrodu - w chwilowym nieÅ‚adzie wpół przygasÅ‚ych Å›wiec i poodsuwanych kwiatów, niewzruszony w swym majestacie Å›mierci - umarÅ‚y pozostaÅ‚ sam. *** Od pogrzebu Januarego Gowartowskiego minęło dni kilka. W pogrążonym już we Å›nie paÅ‚acu w Gowartowie paliÅ‚o siÄ™ jeszcze Å›wiatÅ‚o w jednym pokoju, rzucajÄ…c w noc ciemnÄ… promieÅ„ jaskrawy przez okienne szyby. W kancelaryjnym gabinecie dawnego pana, a dziÅ› sypialni nowego dziedzica, Dzierżymirskiego, on sam, znużony dniem minionym, a nader dlaÅ„ obfitym w niezwykÅ‚e zdarzenia, kÅ‚adÅ‚ siÄ™ do snu i z wolna rozbieraÅ‚ leniwie. Na stoliku obok łóżka staÅ‚a odkorkowana butelka szampana i kieliszek wysoki, z krysztaÅ‚u, oraz odemkniÄ™te pudeÅ‚ko cygar. Roman po chwili zapaliÅ‚ jedno z nich, nalaÅ‚ sobie wina i wypiÅ‚ haustem jeden kielich, poczem zmÄ™czony, wsunÄ…wszy siÄ™ pod koÅ‚drÄ™, zgasiÅ‚ Å›wiatÅ‚o. OdetchnÄ…Å‚ parÄ™ razy gÅ‚oÅ›no, z ulgÄ…, przeciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™, aż zatrzeszczaÅ‚o staroÅ›wieckie Å‚oże, ziewnÄ…Å‚ smakowicie, zaciÄ…gnÄ…wszy siÄ™ zaÅ› wyborowem cygarem, myÅ›leć poczÄ…Å‚ o ukoÅ„czonym dniu dzisiejszym, a przeÅ‚omowym w dotychczasowem życiu jego. DziÅ› to bowiem odbyÅ‚o siÄ™ otwarcie testamentu nieboszczyka. Stosownie do woli zmarÅ‚ego, córka jego stawaÅ‚a siÄ™ jedynÄ… spadkobierczyniÄ… kilkakroćstotysiÄ™cznego majÄ…tku... Dzierżymirski powtórnie wyciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ z luboÅ›ciÄ… w szerokiem, szeleszczÄ…cem poÅ›cielÄ… Å‚ożu. - Tak, kilkakroć-stoty-siÄ™cz-nego... - szepnÄ…Å‚ do siebie z zadowoleniem. UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™... Dwa dni temu jeszcze, jadÄ…c tu, a przeczuwajÄ…c zgon ojca Oli, - byÅ‚ pewnym niemal, iż on córkÄ™ za nieposÅ‚uszeÅ„stwo wydziedziczyÅ‚. Już dnia nastÄ™pnego po przybyciu do Gowartowa przyjemnie bardzo rozwiaÅ‚y siÄ™ jego trwogi; wzruszonej opowiadaniem o ostatnich chwilach pana Januarego córce, w obecnoÅ›ci Romana, wrÄ™czyÅ‚ byÅ‚ Krasnostawski podarty wÅ‚asnorÄ™cznie przez umierajÄ…cego ojca testament. On zaÅ›, pomimo to, wÄ…tpiÅ‚ jeszcze... BaÅ‚ siÄ™ otwarcia ostatniej woli nieboszczyka, zÅ‚ożonej oficyalnie u notaryusza; i tutaj zdawaÅ‚ siÄ™ przeczuwać podstÄ™p jakiÅ› może i przykrÄ… niespodziankÄ™. DziÅ› wreszcie pierzchÅ‚y bezpowrotnie niepokoje ostatnie. Z niÄ… uciekaÅ‚ również strach bliskiego bezpieniężnego jutra, które czekaÅ‚o naÅ„, czyhaÅ‚o z wydaniem ostatnich paru tysiÄ™cy, pozostaÅ‚ych z poprzedniej fortunki, życiem nad stan przez lat trzy lekkomyÅ›lnie wydanej. Tu Dzierżymirski uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ szydersko. Nie, stanowczo, pieniÄ…dz do niego siÄ™ garnie!.. Ten, który posiadaÅ‚ dotÄ…d, choć wygrany, paliÅ‚ go czÄ™stokroć, pomimo wszystko, przypomnieniem przeszÅ‚oÅ›ci. Sofizmatami wtÅ‚umiaÅ‚ w siebie wspomnienia gryzÄ…ce, lecz jednoczeÅ›nie i instynktownie jakby rozrzucaÅ‚, pozbawiaÅ‚ siÄ™ grosza, tam, gdzieÅ› na dnie duszy wÅ‚asnej, choć nie przyznawaÅ‚ siÄ™ pozornie do tego, rad nawet bÄ™dÄ…c, iż zÅ‚oto wÄ…tpliwe szÅ‚o - nikÅ‚o... Jakby otrzÄ…sajÄ…c siÄ™ z tego samopoczucia, Dzierżymirski poruszyÅ‚ siÄ™ niespokojnie i powróciÅ‚ myÅ›lÄ… do teraźniejszoÅ›ci miÅ‚ej. On i Ola - wszak to jedno. DziÅ› zatem, pomimo praw miejscowych, de facto, stawaÅ‚ siÄ™ panem okazaÅ‚ej i paÅ„skiej, wÅ‚asnej fortuny. I pokryta, stÅ‚umiona ważnoÅ›ciÄ… chwili, smutkiem Oli, oraz caÅ‚ego domu - przez dzieÅ„ caÅ‚y - teraz dopiero, w ciszy uÅ›pienia paÅ‚acu, w czterech Å›cianach sypialni, rozsadzać poczęło Dzierżymirskiemu piersi egoistyczne zadowolenie wewnÄ™trzne. Szczerze żaÅ‚ować zmarÅ‚ego Roman w istocie nie mógÅ‚. Poza innemi cechami charakteru dodatniemu i miÅ‚emi, arystokrata z przekonaÅ„, nieprzystÄ™pny i dumny wzglÄ™dem tych, których pragnÄ…Å‚ trzymać od siebie z daleka, takim tylko, a nie innym, okazaÅ‚ siÄ™ nieżyjÄ…cy pan January, w stosunku do dzisiejszego swego ziÄ™cia. Dzierżymirski nie bolaÅ‚ wiÄ™c wcale nad stratÄ… teÅ›cia swego... Teraz zaÅ›, powoli palÄ…c cygaro, myÅ›l jego, przesunÄ…wszy siÄ™ obojÄ™tnie po wypadkach Å›mierci pana Januarego i jego pogrzebu, zatrzymujÄ…c siÄ™ przy tych zdarzeniach tylko ze wzglÄ™du na boleść drogiej mu Oli - swobodna, pomykaÅ‚a obecnie chyżo w przyszÅ‚ość. Od jutra staje siÄ™ panem!.. BÄ™dzie administrowaÅ‚ dobra, zbieraÅ‚ dochody... I Romana upajaÅ‚o to jutro!.. Lat temu parÄ™ skromny student, korepetytor bez grosza przy duszy, źle odziany, odżywiany - biedny... Później zrzÄ…dzeniem losu Å›lepego wÅ‚aÅ›ciciel sumki pokaźnej grosza... DziÅ› dziedzic, pan caÅ‚Ä…, gÄ™bÄ…!.. - Do dyaska !.. - mruknÄ…Å‚ Dzierżymirski i uÅ›miechnÄ…wszy siÄ™ z zadowoleniem, musiaÅ‚ przyznać jednak, że Å›wiat nie tak zÅ‚y i nic nie wart, jak nazywaÅ‚ go ongi, w pesymizmu chwilach, i że życie czasami bywa wcale miÅ‚em. - I cóż mogÄ… o mnie zÅ‚ego powiedzieć ludzie, Å›wiat caÅ‚y? - rezonowaÅ‚ dalej w myÅ›lach swych Roman. - Nic zupeÅ‚nie. O zgubie niezwróconej wszak nikt nic nie wie, każdy zaÅ› znajÄ…cy mnie przedtem, gdy dziÅ› mnie spotka, powie tylko z przekonaniem: Zuch, poradziÅ‚ sobie w życiu!.. - A jak? któż o to pytać bÄ™dzie... Dzierżymirski, poczuwszy znów pragnienie, w półświetle pokoju odnalazÅ‚ kieliszek i butelkÄ™ szampana, którÄ…, powodowany jakimÅ› dziecinnym wprost kaprysem, przyniósÅ‚ sam sobie wieczorem z "wÅ‚asnej" piwnicy; nalawszy wina, napiÅ‚ siÄ™ chciwie. Radość zaÅ› jego wewnÄ™trzna, poza egoistycznÄ… samowiedzÄ… przyszÅ‚ego bytu, miaÅ‚a również na jego obronÄ™, przyznać należy, i szlachetniejszÄ… podstawÄ™. - Teraz bÄ™dÄ™ miaÅ‚ na to, by oddać to, co znalazÅ‚em - mówiÅ‚ sobie wÅ‚aÅ›nie w tej chwili, trzymajÄ…c machinalnie w rÄ™ku wysoki krysztaÅ‚owy kielich od wina, a w myÅ›lach bezwiednie i niejasno zarazem ukÅ‚adaÅ‚ już wzglÄ™dem tego plany na przyszÅ‚ość. - Ukrytym celem życia mego bÄ™dzie znaleźć, odszukać koniecznie zagadkowego wÅ‚aÅ›ciciela zgubionych dwudziestu siedmiu tysiÄ™cy - szeptaÅ‚ cicho Roman do siebie, - a oddawszy mu jego pieniÄ…dze, oczyÅ›cić siÄ™ w ten sposób z plamy przeszÅ‚oÅ›ci!.. - MuszÄ™ jÄ… zmazać! Czystym być muszÄ™!.. - z siÅ‚Ä… powtórzyÅ‚ gÅ‚oÅ›niej. - Choćbym miaÅ‚ Å›wiat z posad poruszyć! - dokoÅ„czyÅ‚ z mocÄ… i umilkÅ‚, a równoczeÅ›nie w piersiach jego zapalaÅ‚a siÄ™ teraz jakaÅ› gorÄ…czka czynu. Zdawszy zaÅ› sobie natychmiast sprawÄ™ z tego stanu swego, Dzierżymirski poruszyÅ‚ siÄ™ w poÅ›cieli swej niespokojnie. - Tak, ja go znajdÄ™! - mówiÅ‚ sobie w myÅ›li dalej. - ZnajdÄ™, dla tego choćby, iż nie unikać bojaźliwie, jak dotÄ…d, ale Å›miaÅ‚o szukać go bÄ™dÄ™. Ale... - tu Roman zatrzymaÅ‚ siÄ™ w myÅ›lach, - ale, by dopiąć tego - powtórzyÅ‚ - wszak muszÄ™ wypÅ‚ynąć na arenÄ™ szerszÄ… Å›wiata!.. Bo przecież tu, choć bÄ™dÄ™ panem Gowartowa, nic przecie w tym wzglÄ™dzie uczynić nie zdoÅ‚am!.. - A wiÄ™c - gdzie ?.. - drÄ™czyć go, mÄ™czyć poczęło pytanie. Dzierżymirski brwi zmarszczyÅ‚. Powtórnie, znowu poczuÅ‚ w sobie jakÄ…Å› nieprzepartÄ… chęć czynu, a równoczeÅ›nie zrozumiaÅ‚ nagle, że radość jego chwilowa, przelotna z odziedziczenia majÄ…tku byÅ‚a sÅ‚omianym tylko ogniem! Bo, rzeczywiÅ›cie... Ambicya bowiem, czasem źle umieszczona - pojÄ™ta, lecz jedna i ta sama zawsze, która dotÄ…d pchaÅ‚a go Å›lepo naprzód, i teraz, choć zostaÅ‚ panem i zdobyÅ‚, czego pragnÄ…Å‚, ukaże mu niewÄ…tpliwie inne znów braki obecnego poÅ‚ożenia, "iść" naprzód każe, wynieść siÄ™ ponad drugich zachÄ™cać bÄ™dzie - nurtujÄ…ca, despotyczna - nie pozostawi go w spokoju! WziÄ…wszy zaÅ› jeszcze pod uwagÄ™ uÅ›piony wyrzut sumienia i chęć zmazania plamy z wÅ‚asnej uczciwoÅ›ci - przyszÅ‚ość ta, przed chwilÄ… jeszcze wymarzona, idealna... już teraz przed wzrokiem Romana pokrywaÅ‚a siÄ™ cieniem. Samowiedza powyższa pokryÅ‚a chmurÄ… na chwilÄ™ piÄ™kne rysy Dzierżymirskiego. - Ha!.. zobaczymy!.. - rzekÅ‚ zupeÅ‚nie gÅ‚oÅ›no, a wypiwszy do koÅ„ca szampaÅ„skie wino, postawiÅ‚ kielich na stole tak silnie, że lejkowaty, delikatny, prysÅ‚ on i szczÄ…tki krysztaÅ‚u upadÅ‚y z brzÄ™kiem na ziemiÄ™. Pierwszym ruchem pana na Gowartowie byÅ‚o siÄ™gniÄ™cie po zapaÅ‚ki, myÅ›l zaÅ› zapalenia Å›wiecy, by zebrać szkÅ‚o stÅ‚uczone, przemknęła mu przez gÅ‚owÄ™. PowstrzymaÅ‚ siÄ™ jednak i mruknÄ…Å‚ zcicha: - Po co? Mam przecie na zawoÅ‚anie kamerdyra i dwóch lokai... SprzÄ…tnÄ… jutro... Poczem, znużony myÅ›lami, przytuliÅ‚ gÅ‚owÄ™ do poduszki, usiÅ‚ujÄ…c zasnąć. -------------- CZĘŚĆ DRUGA ByÅ‚a wiosna... Od opisanych zdarzeÅ„ piÄ…ta już z kolei tak samo urocza zawsze, uÅ›miechniÄ™ta i wesoÅ‚a - nowa wiecznie, w zieleni i blaskach wschodziÅ‚a ona znowu nad Å›wiatem. PeÅ‚na w przyszÅ‚ość wiary i nadziei krzepiÅ‚a serca, rozjaÅ›niaÅ‚a umysÅ‚y, siaÅ‚a po twarzach ludzkich uÅ›miechy radosne, a rozogniajÄ…c wyobraźniÄ™, zmysÅ‚y - upajajÄ…c swem tchnieniem, majowem, Å›wieżem - szÅ‚a zwyciÄ™ska, królewska, wspaniaÅ‚a... Przez wpółprzymkniÄ™te okno powiew jej, Å‚Ä…cznie z gÅ‚uchym gwarem ulic wielkiego miasta, wdzieraÅ‚ siÄ™ do umeblowanego poważnie, obszernego gabinetu, gdzie przy biurku okazaÅ‚em, a zarzuconem papierami, listami, ksiÄ™gami i pismami, siedziaÅ‚ Roman Dzierżymirski i sÅ‚uchaÅ‚ mówiÄ…cego coÅ› do niego mÅ‚odego mężczyzny. Po chwili tenże umilkÅ‚, w pokoju zapanowaÅ‚a cisza, zamykajÄ…ca snać poważnÄ… i czas dÅ‚uższy toczÄ…cÄ… siÄ™ rozmowÄ™. Roman zamyÅ›lony, ujÄ…wszy w dwa palce jakiÅ› papier, zÅ‚ożony we czworo, postukiwaÅ‚ nim machinalnie o amarantowe sukno biurka, przybysz zaÅ› milczaÅ‚, wpatrzony w niego - na odpowiedź czekaÅ‚ cierpliwie, bawiÄ…c siÄ™ tymczasowo trzymanem w rÄ™ku nożem do rozcinania. Gość nieznajomy byÅ‚ niskiego wzrostu; twarz miaÅ‚ myÅ›lÄ…cÄ…, ruchliwÄ… i zmiennÄ…, caÅ‚a zaÅ› jego powierzchowność, wyraźnie zdradzać siÄ™ zdawaÅ‚a, kogoÅ› ze sfer finansów, lub przemysÅ‚u. PrzeniósÅ‚szy niebawem wzrok z twarzy Dzierżymirskiego na otaczajÄ…ce go sprzÄ™ty w gabinecie, pobieżnie przyglÄ…dać mu siÄ™ zaczÄ…Å‚. RzuciÅ‚ wiÄ™c okiem na stojÄ…cy opodal stół duży, przykryty zielonem suknem, a przeznaczony zapewne do sesyi i narad, na otaczajÄ…ce go fotele, skórÄ… kryte, na dwie, szafy książek, zegar - cacko starożytne; spojrzaÅ‚ na parÄ™ konsol, stolików, i innych zbytkownych gracików - wreszcie, zniecierpliwiony dÅ‚uższem milczeniem gospodarza, zagadnÄ…Å‚: - Zatem... panie prezesie? Dzierżymirski ocknÄ…Å‚ siÄ™, i już otwieraÅ‚ wÅ‚aÅ›nie usta, by coÅ› odrzec, lecz zatrzymaÅ‚ siÄ™ nagle, drzwi bowiem skrzypnęły, i wszedÅ‚ lokaj, trzymajÄ…c duży list na tacy. - JakiÅ› pan to przyniósÅ‚, czekaÅ‚ bardzo dÅ‚ugo, - objaÅ›niÅ‚, - w koÅ„cu kazaÅ‚ mi list oddać jaÅ›nie panu, a sam poszedÅ‚... - Przepraszam pana!.. - rzuciÅ‚ Roman goÅ›ciowi swemu - pan pozwoli, nieprawdaż? - i rozerwaÅ‚ kopertÄ™ przyniesionego pisma. SpojrzaÅ‚ na ćwiartkÄ™ papieru formatu handlowego, z kilkunastoma tylko wierszami, pisanymi czytelnie na maszynie, i kilkoma hieroglifami podpisów. Lokaj znikÅ‚ tymczasem, a, jednoczeÅ›nie Dzierżymirski, skoÅ„czywszy czytanie, ponownie zwróciÅ‚ siÄ™ do goÅ›cia swego, lecz i tym razem znowu przeszkodzono mu. KtoÅ› pukaÅ‚ do drzwi dyskretnie. - ProszÄ™!.. - rzekÅ‚ Roman gÅ‚oÅ›no. Drzwi roztworzyÅ‚y siÄ™ szybko. Do gabinetu wszedÅ‚ mÅ‚odzieniec bardzo wysoki, ubrany modnie, o powierzchownoÅ›ci wytwornej i paÅ„skiej, oraz ruchach naturalnych, swobodnych, nerwowych nieco tylko i zbyt prÄ™dkich. Przeprosiwszy poÅ›piesznie siedzÄ…cego przemysÅ‚owca, Dzierżymirski zerwaÅ‚ siÄ™ na widok wchodzÄ…cego. - Pardon... mille fois... pardon!.. Kochany prezesie, słówko tylko jedno - mówiÅ‚ już tymczasem przybyÅ‚y, a ujrzawszy powstajÄ…cego instynktownie goÅ›cia, dość grzecznie rzuciÅ‚ w jego stronÄ™. - Przepraszam bardzo, stokrotnie... pana... sekundÄ™ tylko!.. - ujÄ…wszy zaÅ› ramiÄ™ Dzierżymirskiego, nachyliÅ‚ siÄ™ ku niemu, odprowadziÅ‚ dalej nieco i półgÅ‚osem mówić poczÄ…Å‚ coÅ›, z żywoÅ›ciÄ… i gestykulacyÄ…, stojÄ…c z nim razem poÅ›rodku gabinetu. Po chwili, odprowadzony aż do drzwi, z atencyÄ… wyraźnÄ…, pożegnaÅ‚ siÄ™ serdecznie z Romanem i zniknÄ…Å‚ za portyerÄ… i drzwiami. Dzierżymirski tymczasem powracaÅ‚ już do goÅ›cia swego, a przeprosiwszy go raz jeszcze, dodaÅ‚ na pozór niedbale: - To wÅ‚aÅ›nie książę-ordynat B... nie zna pan?... MiaÅ‚ do mnie interes bardzo pilny... Tu znów - wskazaÅ‚ na otrzymanÄ… przed chwilÄ… korespondencyÄ™, - zaproszenie na ogólne zebranie akcyonaryuszów jednej z naszych kolei. DziÅ› mam pięć sesyj... - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej w tym samym tonie, - tam - uczyniÅ‚ gÅ‚owÄ… niewyraźny ruch ku drzwiom, - czeka masa interesantów... Wszystkie godziny dnia policzone... - Wobec tego - zatrzymaÅ‚ siÄ™ znowu Roman - nie wiem doprawdy - mówiÅ‚ zwolna - czy przyjąć mogÄ™ tak zaszczytny wybór panów... Po prostu nie mam w ogóle czasu... Nie, nie mogÄ™ ! CieÅ„ przeszedÅ‚ po obliczu nieznajomego, chciaÅ‚ coÅ› zaprotestować, lecz Dzierżymirski już mówiÅ‚: - Przykro mi tylko, iż panowie z tego powodu ambaras prawdopodobnie mieć bÄ™dÄ…... - zatrzymaÅ‚ siÄ™ chwilÄ™ i wskazaÅ‚ na trzymanÄ… do niedawna, w rÄ™ku odezwÄ™ jednego z pierwszorzÄ™dnych akcyjnych towarzystw wÄ™glowych, w której donoszono mu wÅ‚aÅ›nie o wyborze go podczas ostatniego zebrania akcyonaryuszów na przewodniczÄ…cego w komisyi rewizyjnej. - Lecz wyznać muszÄ™ - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej i uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ przy tem z lekka, - że nawet czynność, proponowana mi przez panów, zastaje mnie caÅ‚kiem nie przygotowanym. Po prostu - tu po wargach Romana przemknÄ…Å‚ powtórnie uÅ›miech - dziedzina to rzeczy, dla mnie nie tak dokÅ‚adnie i zupeÅ‚nie znanych... Terra incognita... - skÅ‚oniÅ‚ gÅ‚owÄ™ ruchem lekkim - stanowiska podobnego nie miaÅ‚em jeszcze dotÄ…d... I Dzierżymirski zamilkÅ‚ na chwilÄ™ poczem swobodnie dorzuciÅ‚: - Ale! prawda... ZapomniaÅ‚em jeszcze powiedzieć szanownemu panu... Za parÄ™ dni wyjeżdżam na czas dÅ‚uższy za granicÄ™, dla wypoczynku. Roman zatrzymaÅ‚ siÄ™ i pytajÄ…co spojrzaÅ‚ na goÅ›cia swego. - O!.. to najmniejsza... - odparÅ‚ szybko przemysÅ‚owiec - czynność komisyi w roku bieżącym wypada dopiero za miesiÄ™cy kilka, a odbywa siÄ™ w ogó1e nieczÄ™sto... Co zaÅ› do pierwszego punktu... rzecz to również maÅ‚ej wagi... - Nie chodzi nam bynajmniej o jednostkÄ™ tak dalece rutynowanÄ…, - przepraszam za wyrażenie i mÅ‚ody czÅ‚owiek uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ lekko - lecz o czÅ‚owieka tych wpÅ‚ywów i stanowiska, oraz zaufania szerokich kół naszego miasta, jakie pan prezes po paru latach zaledwie zdobyć sobie potrafiÅ‚, i które niewÄ…tpliwie, rzec można, posiada obecnie już w zupeÅ‚noÅ›ci... Dzierżymirski teraz z kolei uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ na tak jasne postawienie kwestyi. RzeczywiÅ›cie, lat temu kilka, gdy nieznany tu zgoÅ‚a jeszcze przybyÅ‚ osiedlić siÄ™ w mieÅ›cie, czyżby Å›niÅ‚o siÄ™ nawet komu przyjść doÅ„ z tego rodzaju propozycyÄ…. BÅ‚ysk zadowolenia miÅ‚oÅ›ci wÅ‚asnej przemknÄ…Å‚ w tej chwili po licach Dzierżymirskiego. - Nie traciÅ‚eÅ› czasu daremnie - mówiÅ‚ mu wewnÄ™trzny gÅ‚os i uczucie pychy rozpieraÅ‚o piersi. Milczeniu zalegÅ‚e przerwaÅ‚ tymczasem gÅ‚os przemysÅ‚owca. - Zatem - rzecz zaÅ‚atwiona nieprawdaż? Pan prezes - przyjmuje?... Dzierżymirski zawahaÅ‚ siÄ™ sekundÄ™ jeszcze, pochlebstwo jednak, podane zrÄ™cznie, dziaÅ‚ać poczynaÅ‚o. ZdecydowaÅ‚ siÄ™ dać odpowiedź przychylnÄ…. - No... trudno!.. - wycedziÅ‚ z wolna, obojÄ™tnie i z pozornym przymusem. Pomimo obowiÄ…zków i odpowiedzialnoÅ›ci, które wkÅ‚adajÄ… na mnie czynnoÅ›ci i stanowisko przewodniczÄ…cego w komisyi, przyjąć już chyba muszÄ™!.. - Wybór panów akcyonaryuszów zresztÄ… takiego zwiÄ…zku, jakiem jest Towarzystwo panów - tu Roman skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ grzecznie w stronÄ™ goÅ›cia swego, a bÄ™dÄ…cego - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej - bez pochwaÅ‚ i przesady, w rozkwicie obecnym jednem z pierwszorzÄ™dnych w kraju - zaszczyt mi tylko przynosi - i Dzierżymirski w tem miejscu przemówienia swego pochyliÅ‚ z lekka gÅ‚owÄ™. - Co zaÅ› do czynnoÅ›ci rewizyjnych, mam nadziejÄ™ również - koÅ„czyÅ‚ - iż chyba im podoÅ‚am, tymbardziej - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ tym razem nieco dumnie - że zajęć bardzo podobnych, choć tak różnorodnych, piastujÄ™ od pewnego czasu moc niezliczonÄ…... - O, naturalnie! - przyÅ›wiadczyÅ‚ gość skwapliwie, - zresztÄ… przyjemność miaÅ‚em powiedzieć już panu prezesowi w toku rozmowy dzisiejszej, że zdaniem jest jednogÅ‚oÅ›nem akcyonaryuszów naszego Towarzystwa, iż w caÅ‚em mieÅ›cie nie ma formalnie nikogo, kto by lepiej od pana prezesa czynność wzmiankowanÄ… objąć zdoÅ‚aÅ‚. Dzierżymirski na to znowu pochlebstwo nowe w milczeniu nisko pochyliÅ‚ tylko gÅ‚owÄ™ i powstaÅ‚ z siedzenia. Gość jednoczeÅ›nie z krzesÅ‚a zerwaÅ‚ siÄ™ szybko. - DziÄ™kujÄ™ i uciekam, panie prezesie, czas - to pieniÄ…dz, a przysÅ‚owie to nigdzie chyba lepiej, niż tutaj, zastosowanem być nie może. - ProszÄ™ wyrazić tymczasowo moje podziÄ™kowanie panom z Rady ZarzÄ…dzajÄ…cej,- odparÅ‚ uprzejmie Dzierżymirski. - W sprawie tej zresztÄ… wpadnÄ™ osobiÅ›cie do biur Towarzystwa, przed mym wyjazdem. - SÅ‚uga paÅ„ski!.. - rzuciÅ‚ jeszcze przybyÅ‚y w ukÅ‚onie i w Å›lad za tem znikÅ‚ za drzwiami. Dzierżymirski krokiem miarowym przechadzać siÄ™ poczÄ…Å‚ po pokoju. - WiÄ™c i ta akcyjna spółka wÄ™glowa - myÅ›laÅ‚ - obracajÄ…ca kapitaÅ‚ami, najpotężniejszymi może w kraju, ceniona, znana, wybraÅ‚a go również! WiÄ™c i oni doÅ„ przyszli! WpoÅ›ród siebie nie znaleźli nikogo, godniejszego, by piastować urzÄ…d, tak peÅ‚en zaufania!.. - w umyÅ›le Romana bezustannie nad innemi górowaÅ‚o wrażenie wizyty ostatniej. Duma wciąż rozsadzaÅ‚a mu piersi, uÅ›miech zadowolenia bÅ‚Ä…kaÅ‚ siÄ™ po ustach; Roman, zamyÅ›lony, przebiegaÅ‚ ciÄ…gle swój gabinet wielkimi krokami. Nagle rozmyÅ›lanie to, tak wielce dlaÅ„ miÅ‚e, przerwane zostaÅ‚o wejÅ›ciem lokaja. - JakaÅ› nieznajoma pani w żaÅ‚obie chce widzieć siÄ™ z jaÅ›nie panem - zaanonsowaÅ‚. - Jak siÄ™ nazywa? - Oto bilet, jaÅ›nie panie... Dzierżymirski wziÄ…Å‚ z rÄ…k sÅ‚ugi kartkÄ™ brystolu i przeczytaÅ‚ wylitografowane na niej nazwisko; nic jednak nie powiedziaÅ‚o mu ono. - ProÅ›! - rzekÅ‚ krótko. Lokaj wyszedÅ‚, a Dzierżymirski zbliżyÅ‚ siÄ™ z wolna do swego biurka i usiadÅ‚ przed niem, spojrzawszy przy tem mimo woli na leżące tam porozrzucane papiery. - A... prawda!.. - mruknÄ…Å‚ półgÅ‚osem do siebie i siÄ™gnÄ…Å‚ jednoczeÅ›nie po papier listowy, oraz kopertÄ™. Przed nim, jako wice - prezesem zakÅ‚adów dobroczynnych, leżaÅ‚ list znanego w mieÅ›cie i wpÅ‚ywowego ksiÄ™cia S., z proÅ›bÄ… o umieszczenie w jednym z przytuÅ‚ków jakiegoÅ› schorzaÅ‚ego biedaka. Odpowiedzi przychylnej w tej sprawie - którÄ… dnia poprzedniego sam już zaÅ‚atwiÅ‚ osobiÅ›cie - nie daÅ‚ jeszcze ksiÄ™ciu; umoczywszy wiÄ™c pióro, Roman poczÄ…Å‚ pisać zamaszyÅ›cie. W tej samej chwili do komnaty wsunęła siÄ™ przysadzista, krÄ™pa postać czarno ubranej kobiety. MaÅ‚ymi kroczkami podeszÅ‚a natychmiast do biurka i przemówiÅ‚a gÅ‚oÅ›no: - Przepraszam bardzo, że tak natarczywie... Dzierżymirski, niezadowolony nieco, że mu tak z nagÅ‚a przerwano wÄ…tek listu, spojrzaÅ‚ niechÄ™tnie z pod oka na nowo przybyÅ‚Ä…. Przed nim staÅ‚a kobieta lat pięćdziesiÄ™ciu może, o znÄ™kanych rysach, ubrana nieco z staroÅ›wiecka, dość zresztÄ… poza tem ukÅ‚adnej powierzchownoÅ›ci. - Niech pani spocznie, proszÄ™... za chwilÄ™ sÅ‚użę! - rzekÅ‚ uprzejmie i poczÄ…Å‚ pisać znowu. - Doprawdy nie rozumiem sama, jak oÅ›mieliÅ‚am siÄ™ przyjść tutaj, ale szlachetność, zacność szanownego prezesa... - usÅ‚yszaÅ‚ znowu Roman. Niecierpliwie tym razem wzniósÅ‚ na przybyÅ‚Ä… spojrzenie i przerwaÅ‚ jej grzecznie, lecz sucho: - Przepraszam. Jak widzi szanowna pani, chwilowo zajÄ™ty jestem... Wszak pani nie pilno?.. - O, nie... przeciwnie... Tylko... Roman spuÅ›ciÅ‚ oczy i myÅ›lÄ…ce czoÅ‚o, oraz poczÄ…Å‚ pisać dalej, najspokojniej w Å›wiecie. W pokoju zalegÅ‚o milczenie, przerywane li tylko zgrzytem pióra po papierze. Gdy Dzierżymirski list skoÅ„czyÅ‚, podniósÅ‚ machinalnie oczy na nieznajomÄ…. UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ mimo woli; spotkaÅ‚ siÄ™ bowiem z dziwnie zabawnym i uszczypliwym wyrazem jej twarzy, oraz wejrzeniem zÅ‚em i jakby obrażonem, które pod niespodzianym wzrokiem jego zÅ‚agodniaÅ‚o jednak natychmiast, przeistoczyÅ‚o siÄ™ w sÅ‚odkie i potulne, jak u baranka. Zaadresowawszy list, Dzierżymirski zadzwoniÅ‚ na lokaja. Gdy ten siÄ™ zjawiÅ‚, poleciÅ‚ mu odesÅ‚ać pismo natychmiast. - Czy jest kto? - zapytaÅ‚. - Pan hrabia z Melsztyna... Czeka w salonie - brzmiaÅ‚a odpowiedź. - Powiedz, że przepraszam, i za chwilÄ™ go proszÄ™! - rozkazaÅ‚ Roman, gdy zaÅ› lokaj znikÅ‚ za drzwiami, uprzejmie z kolei zwróciÅ‚ siÄ™ do nieznajomej. - SÅ‚ucham paniÄ…... Czem sÅ‚użyć mogÄ™? PrzybyÅ‚a poprawiÅ‚a siÄ™ na krzeÅ›le, zrobiÅ‚a minÄ™ sÅ‚odszÄ… jeszcze, i zmieszana nieco przemówiÅ‚a: - Mój mąż, znajÄ…c tak dobrze szanownego pana prezesa, tak czÄ™sto wspominaÅ‚ mi o jego szlachetnoÅ›ci, zacnoÅ›ci, dobrem sercu, że... - tu przerwaÅ‚a na chwilÄ™, widzÄ…c zdumionÄ… minÄ™ Dzierżymirskiego, poczem ciÄ…gnęła znów dalej, straciwszy widocznie wÄ…tek poprzednich myÅ›li, bo nie dokoÅ„czyÅ‚a już poprzedniego zdania: - Mój mąż, Nepomucyn, zawsze mawiaÅ‚ mi takich ludzi potrzeba nam wiÄ™cej, jak prezes Dzierżymirski; ludzi hartu, żelaznej woli, inteligencyi rzutkiej, prawoÅ›ci charakteru... O, mój mąż bardzo, bardzo ceniÅ‚ pana prezesa... - i zawikÅ‚awszy siÄ™ ponownie w wygÅ‚aszane przez siÄ™ pochwaÅ‚y, nieznajoma zatrzymaÅ‚a siÄ™ chwilÄ™. Dzierżymirski, zniecierpliwiony nieco, skorzystaÅ‚ skwapliwie z przerwy. - Przepraszam paniÄ… - spytaÅ‚ grzecznie - jak godność i imiÄ™ męża pani? Czy żyje?... - Nepomucyn Wygrzywalski - odparÅ‚a zapytana - zmarÅ‚ rok temu... Åšwieć, Panie, nad jego duszÄ…! - westchnęła. Dzierżymirski zmarszczyÅ‚ brwi i zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ chwilÄ™. - Nie przypominam sobie, bym miaÅ‚ przyjemność znać osobÄ™ tego nazwiska... - wycedziÅ‚ z wolna. Z pod uÅ›miechniÄ™tych sÅ‚odkawo i mile, siÅ‚Ä… woli uÅ‚ożonych rysów przybyÅ‚ej, bÅ‚ysÅ‚o ku Romanowi urażone i groźne spojrzenie. - Jak to ? - odezwaÅ‚a siÄ™ obrażonym nieco i kwaskowatym jakby tonem. - Być nie może ?.. Pan prezes chyba przypomnieć sobie tylko nie raczy... - A jak dawno? - Å‚agodniej nieco przemówiÅ‚ Dzierżymirski. - I ile razy - sÅ‚owa ostatnie podkreÅ›liÅ‚, uÅ›miechnÄ…wszy siÄ™ ironicznie - widziaÅ‚ mnie mąż pani? - O! kilka razy zaledwie miaÅ‚ sposobność... - poÅ›pieszyÅ‚a z odpowiedziÄ… przybyÅ‚a. - Dwa, trzy może... Ale widzenie siÄ™ to byÅ‚o dlaÅ„ przyjemnem nad wyraz - utkwiÅ‚o mu w pamiÄ™ci... - Ach, mąż mówiÅ‚ mi tyle razy - ciÄ…gnęła dalej sÅ‚odkawo, z wymuszonym okolicznoÅ›ciowym uÅ›miechem, - że, naturalnie, poza zasÅ‚ugami spoÅ‚ecznemi, tak przyjemnego, sympatycznego, miÅ‚ego czÅ‚owieka, jak pan, nie znaÅ‚ byÅ‚ dotÄ…d, i dla tego też myÅ›laÅ‚am, że i pan prezes... - tu urwaÅ‚a swe przemówienie pani Wygrzywalska, Å›ledzÄ…c na twarzy Romana wrażenie słów swoich. Ten jednakże, zrażony nieco rzucanemi mu w twarz ni przypiÄ…Å‚, ni przyÅ‚ataÅ‚, pochlebstwami już powtórnie, i caÅ‚kiem notabene, niezrÄ™cznie, odrzekÅ‚ zimno: - O, proszÄ™ pani... Ja widujÄ™ po trzydzieÅ›ci, czterdzieÅ›ci interesantów dziennie... PoÅ‚owa z nich nieznanÄ… mi bywa zazwyczaj - liczbie tych wiÄ™c znajdowaÅ‚ siÄ™ zapewne mąż pani... Dlatego też nie przypominam go sobie. Jak pocisk zjadliwe tym razem i caÅ‚kiem już obrażone uderzyÅ‚o w lica Dzierżymirskiego spojrzenie pani Wygrzywalskiej. - Dziwi mnie to niewymownie, że tak uporczywie pan prezes przypomnieć sobie mego męża nie raczy... - odezwaÅ‚a siÄ™ uszczypliwie, a w glosie jej czuć byÅ‚o Å›miertelnÄ… obrazÄ™. - Przecież ostatecznie - mówiÅ‚a w tym samym tonie dalej - jak i mnie, tak i jego, tu w mieÅ›cie znaÅ‚o dużo osób... Nie dalej, jak hrabiowie Olscy, zacnoÅ›ci i poczciwoÅ›ci ludzie, z którymi mnie Å‚Ä…czy nawet stosunek przyjaźni... Wyjechali za granicÄ™ wczoraj wÅ‚aÅ›nie... NastÄ™pnie również i nieodżaÅ‚owanej pamiÄ™ci książę Topór-Toporski Alfred tak Å‚askaw byÅ‚ za życia opiekować siÄ™ nami... - koÅ„czyÅ‚a przybyÅ‚a z godnoÅ›ciÄ…. - Chce zaimponować mi znajomoÅ›ciÄ… z książętami, a to oryginaÅ‚ baba, - przemknęło przez myÅ›l Dzierżymirskiemu i uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ jednoczeÅ›nie, zrobiÅ‚ bowiem i innÄ… w tej chwili uwagÄ™, a mianowicie, że jakoÅ› za wiele byÅ‚o nieboszczyków w gronie ludzi, na których powoÅ‚ywaÅ‚a siÄ™ siedzÄ…ca przed nim jejmość. ChcÄ…c przytem przeciąć zarazem zapowiadajÄ…cÄ… siÄ™ prawdopodobnie znów na dÅ‚ugo tyradÄ™ słów, pozbawionych, jak i poprzednie, Å›cisÅ‚ej logiki, rzekÅ‚ szybko: - Przepraszam bardzo: Nie mogÅ‚a by mnie szanowna pani powiadomić jednak, czemu wÅ‚aÅ›ciwie zawdziÄ™czam jej wizytÄ™? Na tak jasno postawione ultimatum zmieszaÅ‚a siÄ™ przybyÅ‚a i wyjÄ…kaÅ‚a: - Nie wiem doprawdy, jak ja, wdowa nieszczęśliwa, zdobyÅ‚am siÄ™ na takÄ… Å›miaÅ‚ość... Ale, przynaglona materyalnem poÅ‚ożeniem bez wyjÅ›cia, ufajÄ…c w przyjaźń, którÄ… żywiÅ‚ mój mąż nieboszczyk do pana prezesa, chciaÅ‚am prosić o drobnÄ… pożyczkÄ™... - urwaÅ‚a na chwilÄ™, poczem gÅ‚osem Å›miaÅ‚ym już teraz i godnoÅ›ci peÅ‚nym, dodaÅ‚a: - Co do oddania - nie może być obawy żadnej, ponieważ ludzie mnie znajÄ…... A zresztÄ…... - tu uÅ›miechnęła siÄ™ z dumnÄ… - pochodzÄ™ sama z arystokracyi, wiÄ™c... To "wiÄ™c" byÅ‚o wypowiedziane takim tonem, iż rozwiewać siÄ™ zdawaÅ‚o wszelkie co do zwrócenia kwoty wÄ…tpliwoÅ›ci; jejmość nie dokoÅ„czyÅ‚a zdania, a spojrzaÅ‚a tylko przenikliwie na sÅ‚uchacza swego, jakby pragnÄ…c odgadnąć, jakie wrażenie naÅ„ uczyniÅ‚o powiedzenie jej ostatnie. Dzierżymirski zaÅ› tymczasem, zdziwiony nieco tym epilogiem, uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ pod wÄ…sem nieznacznie. - Czy wolno wiedzieć - z której? - z kurtuazyÄ… zapytaÅ‚. - RodzÄ™ siÄ™ z domu kniaziówna RÄ…rowska - z godnoÅ›ciÄ… i namaszczeniem odparÅ‚a dumnie wdowa. Dzierżymirski ponownie uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ z ironiÄ…. Rodzina ta prawie, że już caÅ‚kiem wygasÅ‚a, aczkolwiek dawna bardzo, wedÅ‚ug heraldycznych i historycznych danych, nigdy nie miaÅ‚a praw do żadnych w ogóle tytułów, prócz kopertowych chyba. SÅ‚yszÄ…c zatem wypowiedziane tak czelne kÅ‚amstwo, Roman nie odpowiedziaÅ‚ nic, a tylko wpatrzyÅ‚ siÄ™ badawczo, z uwagÄ…, w twarz siedzÄ…cej przed nim kobiety. Od poczÄ…tku już samego dziwiÅ‚y go jej rozmowa i zachowanie caÅ‚e, teraz wiÄ™c, gdy wiedziaÅ‚ cel wizyty, bystrym wzrokiem rozumnych oczu wpatrywaÅ‚ siÄ™ wciąż w rysy przybyÅ‚ej. TrwaÅ‚o tak minut parÄ™. I pod spojrzeniem tem nagle spuÅ›ciÅ‚a wzrok kobieta... Po raz pierwszy od kwadransa spadÅ‚a z twarzy jej obÅ‚udna, faÅ‚szywa i ukÅ‚adna, a przyodziana li tylko w imiÄ™ pozorów, maska. Zorane policzki wdowy okrasiÅ‚ lekki rumieniec, a pod wpÅ‚ywem jakiejÅ› myÅ›li zapewne, wyraz jej oblicza, prawdziwy i szczery, mignÄ…Å‚ na chwilÄ™ przed oczyma obserwujÄ…cego mężczyzny. I to ocaliÅ‚o nieboraczkÄ™. Zniecierpliwiony bowiem dotÄ…d obecnoÅ›ciÄ… jej Roman, i zdecydowany już prawie wyprosić za drzwi kniaziównÄ™ "de domo", zamyÅ›liÅ‚ siÄ™ nagle. Po chwili zaÅ›, jakby wynik przelotnego egzaminu fizyonomii przybyÅ‚ej, byÅ‚ dlaÅ„ wystarczajÄ…cym zupeÅ‚nie, spuÅ›ciÅ‚ wzrok. I snać wiele niekÅ‚amanego, a tajonego bólu, oraz nieszczęścia prawdziwego może wyczytaÅ‚ byÅ‚ na tej twarzy goÅ›cia swego; bo po minutach jeszcze paru zastanowienia i wahania, milczÄ…c, siÄ™gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ klamki drzwiczek wbitej w Å›cianie ogniotrwaÅ‚ej kasy, i - wyjÄ…wszy stamtÄ…d papierek dziesiÄ™ciorublowy, poÅ‚ożyÅ‚ go na stole. PosunÄ…wszy zaÅ› banknot ten z lekka ku siedzÄ…cej, rzekÅ‚ tylko: - SÅ‚użę pani! Poczem, gdy pieniÄ…dz ów schowaÅ‚a, obsypujÄ…c ofiarodawcÄ™ swego potokiem sÅ‚odko przyprawionych komunałów, zadzwoniÅ‚ na lokaja: PosÅ‚uszny, zjawiÅ‚ siÄ™ sÅ‚uga za chwilÄ™. - ProÅ› pana hrabiego! - rozkazaÅ‚ Dzierżymirski. - Już wyszedÅ‚. MówiÅ‚, że wpadnie kiedy indziej, bo czekać wiÄ™cej nie miaÅ‚ czasu... KazaÅ‚ przeprosić jaÅ›nie pana, bardzo i zostawiÅ‚ tu bilet swój, na którym coÅ› napisaÅ‚, - i przy tych sÅ‚owach lokaj podaÅ‚ bilet. Roman rzuciÅ‚ naÅ„ okiem... Pani Wygrzywalska jednak przerwaÅ‚a mu czytanie. Do swej roli wracaÅ‚a powtórnie. - Przepraszam bardzo szanownego pana prezesa - poczęła mówić swym poprzednim tonikiem - ale wiedzieć chciaÅ‚am wÅ‚aÅ›nie, jak adresować mam przy zwrocie tej kwoty, tak wspaniaÅ‚omyÅ›lnie, szlachetnie, mi udzielonej... Pan prezes podobno na dÅ‚ugo wyjeżdża?.. Roman na te sÅ‚owa uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ zÅ‚oÅ›liwie i odparÅ‚: - O, Å‚askawa pani ! Adresem zupeÅ‚nie dostatecznym bÄ™dÄ… dwa sÅ‚owa : "R. Dzierżymirski." Å»egnam paniÄ…... - tu powstaÅ‚ z siedzenia i skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ z daleka. Pożegnany z kolei ukÅ‚onem sztywnym nieco odchodzÄ…cej "pseudo-arystokratki", Dzierżymirski zwróciÅ‚ siÄ™ do lokaja: - Jest kto? - zapytaÅ‚. - JakiÅ› pan powiada, że jaÅ›nie pana zna dawno, chce siÄ™ widzieć koniecznie. - Jak wyglÄ…da? - Taki sobie... nie bardzo pokaźny... Codziennie, od dziewiÄ…tej do dwunastej z rana, każdy miaÅ‚ wstÄ™p wolny do "pana prezesa". Dzierżymirski nie odstÄ™powaÅ‚ nigdy od powziÄ™tej raz reguÅ‚y, tym razem wiÄ™c zarówno rzuciÅ‚ obojÄ™tnie: - ProÅ›!.. Sam zaÅ› do biurka zasiadÅ‚, by skoÅ„czyć czytanie biletu hrabiego z Melsztyna. Minęło parÄ™ minut. Zaczytany, nie spostrzegÅ‚ byÅ‚ Roman, że na Å›rodku pokoju od pewnego już czasu staÅ‚ mÅ‚ody czÅ‚owiek, lat okoÅ‚o trzydziestu piÄ™ciu, i patrzyÅ‚ naÅ„ uporczywie. Pod siÅ‚Ä… tego wzroku podniósÅ‚ oczy Dzierżymirski, a ujrzawszy przybysza zbladÅ‚; poznaÅ‚ go bowiem od razu, nie daÅ‚ jednak poznać tego po sobie, nie podniósÅ‚ siÄ™ z miejsca nawet, a tylko ruchem rÄ™ki obojÄ™tnym wskazaÅ‚ krzesÅ‚o. - ProszÄ™ pana... Przepraszam... za chwilÄ™... Nieznajomy zarumieniÅ‚ siÄ™, nie rzekÅ‚szy nic jednak, usiadÅ‚ pokornie na koniuszczku stoÅ‚ka, Dzierżymirski zaÅ› siÄ™gnÄ…Å‚ po jakieÅ› ksiÄ™gi, leżące - opodal i zagÅ‚Ä™biÅ‚ siÄ™ w nich, ze skupieniem. Ale tylko na pozór... W rzeczywistoÅ›ci zaÅ› potrzebowaÅ‚ czasu, by ochÅ‚onąć z doznanego przed chwilÄ… wrażenia. Przed nim znajdowaÅ‚ siÄ™ towarzysz, niewidziany już od lat siedmiu - jeden z dwóch pierwszych ludzi, z którymi siÄ™ byÅ‚ zbrataÅ‚, przyjechawszy niegdyÅ› do kraju sam, nieznany i biedny!.. I nagle, wywoÅ‚ane przypomnieniem, stanęły mu w myÅ›li jasno te chwile dawne !.. UkazaÅ‚a mu siÄ™ żywo w wyobraźni straszna noc moralnego przeÅ‚omu jego życia, noc udrÄ™czeÅ„ w izdebce na poddaszu - noc walki z uczciwoÅ›ciÄ… z jednej strony, a nÄ™dzÄ…, uÅ‚udÄ… miÅ‚oÅ›ci, pragnieniem życia - z drugiej!... Wszak siedzÄ…cy oto teraz przed nim mÅ‚ody czÅ‚owiek byÅ‚ jednym z tych dwóch wÅ‚aÅ›nie, którzy, gdy on nurzaÅ‚ rÄ™ce w kuszÄ…cem go swÄ… potÄ™gÄ… zÅ‚ocie, stukaniem nagÅ‚em we drzwi izdebki wstrzÄ…snÄ™li nim tak silnie... I Roman, przebiegajÄ…c spojrzeniem w duchu to wszystko, mówiÅ‚ do siebie jednoczeÅ›nie: - Dziwnem jednak jest to życie nasze... O, jakże dziwnem !.. Gdyby nie to zÅ‚oto, a później Monte Carlo, Ola i Å›mierć jej ojca, oraz dziedzictwo po nim, nie byÅ‚bym przecie nigdy tem, czem dziÅ› jestem!.. Przepastna ironia - koÅ‚o bez wyjÅ›cia!.. Dzierżymirski, pochylony nad grubÄ… ksiÄ™gÄ…, której cyfr i kolumn ich nie widziaÅ‚ zgoÅ‚a - pogrążonym siÄ™ ciÄ…gle być zdawaÅ‚ caÅ‚kowicie, w rachunku i pracy. Milczenie zupeÅ‚ne - panowaÅ‚o w pokoju, w ciszy zegar wydzwoniÅ‚ niebawem godzinÄ™ wpół do dwunastej. Roman siÄ™ ocknÄ…Å‚; zostawaÅ‚o mu już tylko pół godziny czasu. UczyniÅ‚ nad sobÄ… wysiÅ‚ek i gÅ‚osem spokojnym zupeÅ‚nie przemówiÅ‚ obojÄ™tnie: - Z kim mam przyjemność i czem sÅ‚użyć mogÄ™?.. - Herman ZieliÅ„ski. Czy pan.. prezes naprawdÄ™ mnie sobie nie przypomina? - odparÅ‚ mÅ‚ody czÅ‚owiek dobitnie. Dzierżymirski zawahaÅ‚ siÄ™ chwilÄ™. - ZieliÅ„skich znam wielu - rzekÅ‚ z wolna - nazwisko paÅ„skie ma przedstawicieli tak licznych... ZresztÄ…... może... Przykro mi bardzo, lecz doprawdy nie przypominam sobie... - Ja za to - odpowiedziaÅ‚ mÅ‚odzieniec, akcentujÄ…c silnie sÅ‚owa - przypominam sobie aż nadto dobrze... PoznaliÅ›my siÄ™ przed laty siedmiu; ja, pan i Jasio ZboiÅ„ski stanowiliÅ›my przez czas jakiÅ› nierozerwalnÄ… nawet trójkÄ™. Potem... pan przestaÅ‚eÅ› stopniowo nas poznawać... Kolej to zwykÅ‚a rzeczy Å›wiata tego, prawo ludzkie - być może... Pan wznosiÅ‚eÅ› siÄ™ po drabinie spoÅ‚ecznej wysoko, my ginÄ™liÅ›my w cieniu... Pan dosiÄ™gÅ‚eÅ› jej szczytów obecnie, my, to jest ja, zostaÅ‚em u jej podnóża... ZatrzymaÅ‚ siÄ™ w przemówieniu swem mÅ‚ody czÅ‚owiek, po chwili zaÅ› dodaÅ‚; z goryczÄ…: - Jednak... myÅ›laÅ‚em, że pan... prezes, pomimo to, raczy mnie sobie przypomnieć. Cóż robić - omyliÅ‚em siÄ™!.. - mÅ‚odzieniec powstaÅ‚, gotów do wyjÅ›cia. - Ale cóż znowu !.. - wykrzyknÄ…Å‚ sÅ‚uchajÄ…cy go dotÄ…d w milczeniu wahajÄ…cem siÄ™ Dzierżymirski, a zarazem, powstawszy Å›piesznie z miejsca, przyjaźnie wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ ku przybyÅ‚emu. - Witam i przepraszam... PamiÄ™tam te czasy doskonale, tylko pan zmieniÅ‚eÅ› siÄ™ do niepoznania. Cóż ZboiÅ„ski, cóż pan - porabiacie teraz?.. Niechże pan spocznie, proszÄ™ bardzo... - dorzuciÅ‚ Roman Å‚askawie i swobodnie, teraz bowiem panowaÅ‚ już caÅ‚kiem nad sobÄ…. ZieliÅ„ski, poznany, usiadÅ‚ i oÅ›mielony odparÅ‚: - Cieszy mnie niewymownie, że pan przypominasz sobie lata owe.. Dla mnie, wyznać muszÄ™, okres ten caÅ‚y życia mego stanowi przyjemne nader wspomnienie - urwaÅ‚, i uÅ›miechnÄ…wszy siÄ™ ironicznie, zachowujÄ…c jeszcze swój ton sprzed chwili, dorzuciÅ‚ dobitnie: - Ba, dawniej przecie my ze ZboiÅ„skim, we trójkÄ™, mówiliÅ›my sobie "ty" nawet! - Cóż pana obecnie do mnie sprowadza? - przerwaÅ‚ Dzierżymirski poÅ›piesznie, niechcÄ…cy jakby, puszczajÄ…c mimo uszu ostatniÄ… uwagÄ™. - Rad jestem niezmiernie z widzenia siÄ™ naszego, z przyjemnoÅ›ciÄ… usÅ‚użę, jeÅ›li bÄ™dÄ™ mógÅ‚ to uczynić...- dodaÅ‚ jeszcze, jak mógÅ‚ najprzychylniej. Choć zmrożony nieco poczÄ…tkiem zdania, ZieliÅ„ski spojrzaÅ‚ przyjaźnie na Romana, poczem odezwaÅ‚ siÄ™: - DziÄ™kujÄ™, i zobowiÄ…zany jestem panu bardzo, bardzo, panie... prezesie!., - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ znowu, z goryczÄ… - poczÄ…tkowo jednak winienem w krótkich sÅ‚owach objaÅ›nić go nieco o poÅ‚ożeniu mem obecnem. - SÅ‚ucham - przerwaÅ‚ szybko Dzierżymirski i spojrzaÅ‚ na wiszÄ…cy maÅ‚y zegarek, wskazujÄ…cy w tej chwili trzy kwadranse na dwunastÄ…. ZieliÅ„ski dostrzegÅ‚ ruch jego. - O! to niedÅ‚ugo potrwa! - poÅ›pieszyÅ‚ z zapewnieniem. - Nic nie szkodzi, proszÄ™ bardzo... - odparÅ‚ Roman. - O pierwszej mam ważnÄ… sesyÄ™, a że wyjeżdżam już za dni parÄ™, obecność moja jest tam bez opóźnienia koniecznÄ…. Ale... sÅ‚ucham pana... - powtórzyÅ‚ znowu uprzejmie. - Otóż wiÄ™c, streszczam - rzekÅ‚ ZieliÅ„ski. - Å»ycie moje odmiennem potoczyÅ‚o siÄ™ korytem od życia paÅ„skiego, a nawet ZboiÅ„skiego Jana. Pan - nie ma co mówić o tem ; caÅ‚e miasto godzi siÄ™ jednogÅ‚oÅ›nie, że o zdolniejszego i bardziej wpÅ‚ywowego zarazem czÅ‚owieka u nas trudno... ZboiÅ„ski jest lekarzem na prowincyi i wiedzie mu siÄ™ niezgorzej, a ja... - tu ZieliÅ„ski zatrzymaÅ‚ siÄ™ chwilÄ™ - zostaÅ‚em za wami, panowie, w tyle, o, bardzo w tyle nawet!... Dlaczego? któż odgadnie ?.. ZdawaÅ‚oby siÄ™, że los nie poskÄ…piÅ‚ mi zdolnoÅ›ci; szkoÅ‚y ukoÅ„czyÅ‚em, z medalem, prawo, z odznaczeniem, ale, niestety, los nie obdarzyÅ‚ mnie szczęściem do życia! - MÅ‚ody czÅ‚owiek znowu, wzruszony jakby mimowolnie, mówić przestaÅ‚. - Trzy lata temu - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej niebawem - ożeniÅ‚em siÄ™ z miÅ‚oÅ›ci, bez grosza... - rysy, dość regularne ZieliÅ„skiego ożywiÅ‚y siÄ™ promieniem wewnÄ™trznym - kochaÅ‚em jÄ…, tÄ™ mojÄ… ManiutÄ™, tak, jak kocham jÄ… do dziÅ› dnia jeszcze, choć jak nie miaÅ‚a, tak i nie ma ani szelÄ…ga posagu!.. Obecnie mam troje drobiazgu... - tu z kolei twarz goÅ›cia Romana zasÄ™piÅ‚a siÄ™ smutnie, zatrzymaÅ‚ siÄ™, jakby trudno mu byÅ‚o wykrztusić resztÄ™, czoÅ‚o zaÅ› biaÅ‚e pociemniaÅ‚o mu od rumieÅ„ca - jednem sÅ‚owem - dokoÅ„czyÅ‚ - w domu u mnie - nÄ™dza!.. UmilkÅ‚, nie podnoszÄ…c oczu. Po dÅ‚uższej chwili, ciÄ…gnÄ…Å‚: - Pomny naszej dawnej znajomoÅ›ci, przyszedÅ‚em tu, do pana prezesa, z pokornÄ… proÅ›bÄ… o posadÄ™, o pracÄ™, choć byle jakÄ…, ale - pÅ‚atnÄ…, o zarobek, bo jaÅ‚mużny nie zwykÅ‚em przyjmować!.. Byle z gÅ‚odu nie umrzeć... byle osÅ‚odzić życie tej kobiecie, która mnie kocha, a której doli dotÄ…d w żadny sposób ulżyć nie mogÄ™!.. - wyrzuciÅ‚ z siebie z mocÄ…. ZamilkÅ‚ i wstydzÄ…c siÄ™ jakby słów wÅ‚asnych, nie podnosiÅ‚ już wcale oczu na Romana. Dzierżymirski zaÅ› z kolei przez czas ten caÅ‚y Å›ledziÅ‚ sÅ‚owa i grÄ™ fizyonomii ZieliÅ„skiego, a w myÅ›lach jego równoczeÅ›nie stanÄ…Å‚ wyraźnie kontrast rażący, peÅ‚ny ironii, miÄ™dzy życiem jego, a życiem tego oto Hermana, znanego mu dobrze, jako najzdolniejszego studenta uniwersytetu - z przed laty... Stanowczo nie popÅ‚aca być idealistÄ…! OżeniÅ‚ siÄ™ bez majÄ…tku... No, a gdyby tak on, Roman Dzierżymirski, zgrzeszyÅ‚ byÅ‚ idealizmem, i biedak, ale nieposzlakowany, uczciwy, pozbyÅ‚ siÄ™ przed laty nietkniÄ™tych banknotów i ożeniÅ‚ siÄ™ nastÄ™pnie z jakÄ… dziewczynÄ… zupeÅ‚nie biednÄ… ?.. - No, w każdym bÄ…dź razie, jakoÅ› daÅ‚bym tam sobie radÄ™! - odpowiedziaÅ‚o coÅ› butnie w duchu Roman natychmiast. - Posiadam hart, wolÄ™, rozum, rzutkość, dar oryentowania siÄ™ trafnego, i spryt - to wiele; a on? Szlachetny, zdolny, lecz jednak trochÄ™... gÅ‚upi! - Ale czysty ! - ukÅ‚uÅ‚o coÅ›, jakby żądÅ‚em Romana. SpuÅ›ciÅ‚ gÅ‚owÄ™ i sÅ‚uchajÄ…c dalej losów kolegi ZieliÅ„skiego, mówiÅ‚ sobie zarazem: - Jednak pomóc trzeba... należy. Dla wspomnieÅ„, no, i dla zasady. Gdy zaÅ› dawny towarzysz mówić już przestaÅ‚, odezwaÅ‚ siÄ™ z kolei: - WiÄ™c życzyÅ‚by pan sobie otrzymać zapewne miejsce na kolei, gdzie jestem prezesem... Niestety, nie mogÄ™, postanowiÅ‚em bowiem podczas caÅ‚ego trwania tam moich rzÄ…dów, od siebie nie narzucać nikogo... Ale mógÅ‚bym pomieÅ›cić pana gdzie indziej. W Banku Handlowo-PrzemysÅ‚owym, na przykÅ‚ad, należę do zarzÄ…du... Czy znane sÄ… panu: rachunkowość kupiecka, buchalterya i jÄ™zyki obce biegle, jak francuski, niemiecki, a może i angielski`?.. - Niestety, nie! - odparÅ‚ ZieliÅ„ski. - Fachowego wyksztaÅ‚cenia nie posiadam, gimnazya klasyczne zaÅ› i wydziaÅ‚ prawny uniwersytetu nie wyszkoliÅ‚y mnie dostatecznie w żadnym z nowożytnych jÄ™zyków europejskich... Co innego grecki i Å‚acina... Co siÄ™ zaÅ› tyczy rachunkowoÅ›ci, poza arytmetykÄ… i matematykÄ… wyższÄ…, t. j. algebrÄ…, geometryÄ…, trygonometryÄ…, innÄ… sÅ‚użyć nie mogÄ™... I machnÄ…wszy przy tych sÅ‚owach rÄ™kÄ…, w zniechÄ™ceniu, mÅ‚odzieniec, westchnÄ…wszy smutnie, dodaÅ‚. - ZresztÄ…, panie prezesie, mówiÄ…c szczerze caÅ‚kiem, przekonywam siÄ™ teraz coraz bardziej, iż szkoÅ‚y nie daÅ‚y mi zgoÅ‚a żadnej nauki życiowej i praktycznej. - Ma pan sÅ‚uszność, zapewne... - potwierdziÅ‚ Roman. - Niedaleko, szczególniej przy obecnej nadprodukcyi w naszem mieÅ›cie ludzi fachowych, zajechaÅ‚byÅ› pan ze swym dyplomem, ale nie martw siÄ™ pan... SpotkaÅ‚eÅ› mnie na swej drodze. Ja zaprotegujÄ™ pana po pierwsze w imiÄ™ lat dawnych, po drugie, że należysz pan, jak widzÄ™, do prawdziwie potrzebujÄ…cych pracy! - ostatnie sÅ‚owa silniej zaakcentowaÅ‚ Dzierżymirski. - Czy Å‚adny i czytelny masz pan charakter pisma? - Owszem, staranny i czytelny w zupeÅ‚noÅ›ci! - poÅ›pieszyÅ‚ z odpowiedziÄ… Herman. - No, to dobrze - odparÅ‚ Roman, i przy tych sÅ‚owach siÄ™gnÄ…Å‚ do stojÄ…cego na biurku pudeÅ‚eczka po bilet wizytowy. - NapiszÄ™ słówko do Dyrekcyi Towarzystwa Ogniowego "Esperanza"... Z dyrektorem jestem w Å›cisÅ‚ych bardzo stosunkach, w tych dniach oprócz tego sam z nim pomówiÄ™ - odmówić mi nie może... Od pierwszego przyszÅ‚ego miesiÄ…ca dadzÄ… panu posadÄ™. Przypuszczam, iż... na poczÄ…tek z jakieÅ› 500 rubli... BÄ™dziesz pan obrachowywaÅ‚, sprawdzaÅ‚, a potem przepisywaÅ‚ zapewne ubezpieczeniowe polisy... Jak siÄ™ pan zaÅ› wprawisz w owem przepisywaniu, wyrobiÄ™, iż dadzÄ… panu polisy do kopjowania w domu, w ten sposób zarobisz pan wiÄ™cej. Zgoda?... - Ależ naturalnie - dziÄ™kujÄ™ stokrotnie, dziÄ™kujÄ™ po tysiÄ…c razy! WdziÄ™czność moja, panie prezesie, nie ma granic!... - i zerwawszy siÄ™ z krzesÅ‚a, ZieliÅ„ski, wzruszony i uradowany, uÅ›cisnÄ…Å‚ z przejÄ™ciem dÅ‚oÅ„ Romana. Ten ostatni, napisawszy słów kilka, zapieczÄ™towaÅ‚ list i powstaÅ‚, a podajÄ…c go mÅ‚odemu czÅ‚owiekowi, rzekÅ‚: - Å»yczÄ™ szczęścia i powodzenia!.. Bardzo kontent również jestem, że pan zwróciÅ‚eÅ› siÄ™ bezpoÅ›rednio do mnie, i że znajomość naszÄ… odnowiliÅ›my znowu... Doktorowi ZboiÅ„skiemu moje ukÅ‚ony, gdy go pan zobaczysz!.. I Roman ZieliÅ„skiemu podaÅ‚ rÄ™kÄ™. - DziÄ™kujÄ™... Nie zapomnÄ™ tego panu nigdy!.. - z serdecznem ciepÅ‚em w gÅ‚osie odparÅ‚ mÅ‚odzieniec, Å›ciskajÄ…c dÅ‚oÅ„ dawnego swego towarzysza. Dzierżymirski odprowadziÅ‚ go uprzejmie do drzwi, a gdy z ZieliÅ„skim znikÅ‚o mu z przed oczu przeszÅ‚oÅ›ci widmo, odetchnÄ…Å‚ swobodniej, i zadzwoniÅ‚ na, lokaja. Ten zjawiÅ‚ siÄ™ natychmiast, niosÄ…c w rÄ™ku tacÄ™ z kilkoma biletami. - CzekajÄ… jeszcze? - zapytaÅ‚ Roman, i spojrzaÅ‚ pobieżnie na bilety, a równoczeÅ›nie wyjÄ…Å‚ z kieszeni zegarek, wskazujÄ…cy już parÄ™ minut po dwunastej. - PrzeproÅ› tych panów i powiedz, że dziÅ› za późno!.. - rzuciÅ‚ czekajÄ…cemu sÅ‚udze. Lokaj wyszedÅ‚, a Dzierżymirski przechadzać siÄ™ poczÄ…Å‚ z wolna po pokoju i cygaro zapaliÅ‚, wypuszczajÄ…c od niechcenia z ust maÅ‚e kółeczka dymu. CaÅ‚y byÅ‚ jeszcze pod wrażeniem ostatniej wizyty, oraz tej odżyÅ‚ej z niÄ… tak nagle Å›wieżo minionej przeszÅ‚oÅ›ci. I Dzierżymirskiemu czoÅ‚o pooraÅ‚o siÄ™ w drobne bruzdy, zamyÅ›lony wciąż tak samo, nerwowym krokiem przebiegaÅ‚ komnatÄ™. Od lat kilku, gdy ożeniÅ‚ siÄ™ byÅ‚ z OlÄ…, nie zmieniÅ‚ siÄ™ Roman prawie że wcale. Ta sama inteligentna i piÄ™kna twarz poÅ‚udniowca, taż sama mÅ‚odzieÅ„cza szybkość ruchów, oraz niezmienna wytworność sylwetki caÅ‚ej - cechowaÅ‚y go obecnie tak, jak i przed paru laty. A ileż, ileż zdarzeÅ„ przewinęło siÄ™ dotÄ…d w życiu jego! Po odbyciu żaÅ‚oby na wsi, w Gowartowie, przyjechaÅ‚ z OlÄ… do miasta. Tu, dziÄ™ki dziedzictwu pana Januarego, poÅ‚ożeniu towarzyskiemu żony i, odnowionym wÅ‚asnym stosunkom, zdobyÅ‚ Roman to, co do dziÅ› dnia posiadaÅ‚. Energiczny, rzutki, giÄ™tki, sprytny i peÅ‚en ambicyi zaszedÅ‚ wysoko. Ola kochaÅ‚a go dotÄ…d niezmiennie, ludzie korzyli siÄ™ przed jego rozumem, stosunkami, wpÅ‚ywami, a jednak nie byÅ‚ on zgoÅ‚a szczęśliwym!.. I teraz po twarzy jego odgadnąć to również Å‚atwe byÅ‚o. CierpiaÅ‚... RozpamiÄ™tujÄ…c w myÅ›lach przeszÅ‚ość wÅ‚asnÄ…, zapomniaÅ‚ widać zupeÅ‚nie o teraźniejszoÅ›ci. Niby wczorajsze Å›wieże, we wspomnieniach żyÅ‚y znów te lata minione, dawne... Jak fata morgana uÅ‚udna mamiÅ‚y wzrok duszy jego niedoÅ›cigÅ‚Ä…, bo bezpowrotnÄ… już dalÄ…, rozpierzchaÅ‚y siÄ™, nieuchwytne, to znów wracaÅ‚y jawne - żywe! WidziaÅ‚ siÄ™ wiÄ™c Roman w poÅ›lubnym roku miÅ‚oÅ›ci wzajemnej, haszyszów i upojeÅ„, z dysonansem Å›mierci teÅ›cia swego na koÅ„cu i widziaÅ‚ siebie potem lata caÅ‚e w ciÄ…gÅ‚ych zabiegach, trudach, w prawdziwej, namiÄ™tnej energii czynu, w bezustannej gonitwie za popularnoÅ›ciÄ…, wielkoÅ›ciÄ… i znaczeniem. Wznieść siÄ™!.. wznieść ponad drugich, ponad tÅ‚umy - to staÅ‚o siÄ™ życia jego celem!.. Widzieć kornemi te ludzkie masy u stóp swoich - marzeniem - pomimo samopoznania w gÅ‚Ä™bi duszy, że na to wszystko nie zasÅ‚uguje siÄ™ zgoÅ‚a, pomimo gryzÄ…cej go, jak jad, toczÄ…cej go, jak robak, samowiedzy, że on moralnie nie godzien może żadnego z tych, którzy go ponad siebie wynoszÄ…!.. Bo rzecz zaiste dziwna... Setki zdarzeÅ„, tysiÄ…ce ludzi przemknęły, jak w kalejdoskopie, w życiu Romana, a tajemnica jego odlegÅ‚ego "wczoraj", pozostaÅ‚a nadal - tajemnicÄ…... Nikt jej nie odkryÅ‚, nikt nie przypomniaÅ‚. O wÅ‚aÅ›cicielu dwudziestu siedmiu tysiÄ™cy gÅ‚ucho i cicho byÅ‚o, jakby fakt ten caÅ‚y byÅ‚ li tylko snem strasznym, zaklÄ™tÄ… bajkÄ… z tysiÄ…ca i jednej nocy! A tymczasem życie, toczÄ…c siÄ™ wartkiem koÅ‚em, pochÅ‚aniaÅ‚o sobÄ… Romana, pochÅ‚aniaÅ‚o go tak dalece, że bywaÅ‚y chwile, iż zapominaÅ‚. Ale, niestety, byÅ‚y to tylko... chwile. Sumienie uparcie czuwaÅ‚o bezustannie. Nie byÅ‚o dnia jednego, by Dzierżymirski w cichoÅ›ci ducha nie uchyliÅ‚ gÅ‚owy przed przypomnieniem strasznem; nie mijaÅ‚ miesiÄ…c, by godzin kilka, z dala od ludzi, nie byÅ‚ zmuszonym przepÄ™dzić sam na sam ze sobÄ… i z wyrzutami sumienia. O! jakże pragnÄ…Å‚ on nieraz oddać to zÅ‚oto cudze, jak pragnÄ…Å‚!.. Oddać! Ale komu?.. Zwrócić, ale jak, nawet gdyby siÄ™ i znaÅ‚azÅ‚ wÅ‚aÅ›ciciel zagadkowy, by nie splamić nieskazitelnego poÅ‚ysku czci wÅ‚asnej, honoru i opinii czÅ‚owieka, przodujÄ…cego spoÅ‚eczeÅ„stwu caÅ‚emu?.. W tym samym, ozdobionym granacikowÄ… koronÄ… hrabiowskÄ…, pugilaresie, leżaÅ‚y odÅ‚ożone przezeÅ„ na miejsce, owe dwadzieÅ›cia siedem tysiÄ™cy, w banknotach i rulonach zÅ‚ota, schowane w tajemnej i nikomu nie znanej skrytce. Przeznaczone dla zagadkowego wÅ‚aÅ›ciciela - czekaÅ‚y one naÅ„ tam daremnie. Bo gdybyż przynajmniej, choć promykiem maÅ‚ym, rozdarÅ‚a siÄ™ ta tajemnicza ciemność, kryjÄ…ca dotÄ…d w swych czeluÅ›ciach bezustannej zagadki prawnego pieniÄ™dzy tych pana! Och, wtedy, bÄ™dÄ…c choć trochÄ™ przygotowanym, niewÄ…tpliwie daÅ‚by on jakoÅ› sobie radÄ™! WolaÅ‚by bowiem zobaczyć nawet roztwierajÄ…cÄ… siÄ™ przed nim przepaść bez wyjÅ›cia, gdyż ufny w swój rozum, znalazÅ‚by je na pewno, niż widzieć ciÄ…gle przed sobÄ… ten peÅ‚ny milczenia sfinksowy spokój, idÄ…cego przed nim ciemnego, nieodwoÅ‚alnego jutra!.. PrzestraszaÅ‚ go on - przejmowaÅ‚ zgrozÄ…... Bo Dzierżymirski poza licznemi zajÄ™ciami swemi spoÅ‚ecznej natury, czyniÅ‚ dotÄ…d niemal bez skutku wszystko, aby zrzucić z siebie, już raz na dobre, gniotÄ…cy go skrycie ciężar wspomnienia!.. PodawaÅ‚ wiÄ™c kilkakrotnie nad wyraz przebiegle i sprytnie ogÅ‚oszenia w pismach, nie tylko w kraju, ale i za granicÄ…, w nadziei, iż wpadnie na trop wÅ‚aÅ›ciwy. Sam pozatem odbyÅ‚ kilka tajnych wycieczek do ludzi, o których wiedziaÅ‚, że zgubili niegdyÅ›, bez znalezienia, sumy wiÄ™ksze... Zbadawszy ich jednak podstÄ™pnie, z ostrożna, wracaÅ‚ zawsze z niczem. Zagadka trwaÅ‚a. Teraz wreszcie również, nie dalej, jak za dni już kilka, postanowiÅ‚ Roman raz jeszcze uczynić próbÄ™ w tym wzglÄ™dzie i wyjazd za granicÄ™, zapowiedziany przezeÅ„, dla wypoczynku, "de facto" byÅ‚ zwiÄ…zanym Å›ciÅ›le z tÄ… tylko samÄ…, wiecznie jednÄ…, sprawÄ…. PrzechadzajÄ…cy siÄ™ wciąż szybko po gabinecie Dzierżymirski, w chaosie jÄ…trzÄ…cych go myÅ›li i wspomnieÅ„, schwyciÅ‚ siÄ™ nagle za gÅ‚owÄ™ i szepnÄ…Å‚ do siebie przejmujÄ…co: - Och, czemuż, czemuż, na Boga, natura obdarzyÅ‚a mnie sumieniem tak czujnem, wrażliwem, czemu?.. ByÅ‚bym poÅ‚ożenie moje braÅ‚ filozoficzniej, proÅ›ciej... Wszak z pieniÄ™dzy znalezionych w rzeczy samej korzystaÅ‚em tak maÅ‚o! PrzegraÅ‚em je przecie wszystkie w Monaco, do ostatniego grosza, a wygraÅ‚em z pieniÄ™dzy zupeÅ‚nie innych! - sofizmat, niezmiennie ten sam, powracaÅ‚ w umyÅ›le Romana. O ile jednak dawniej pocieszaÅ‚ on go chwilami, teraz, dziÅ› - nie dziaÅ‚aÅ‚ już bynajmniej. Dojrzalszy obecnie, w niejednem jeszcze przeksztaÅ‚cony życia szkoÅ‚Ä…, patrzÄ…cy z odlegÅ‚oÅ›ci lat kilku zimniej daleko na uczynek swój wÅ‚asny "przywÅ‚aszczenia", Dzierżymirski, nie wyzbywszy siÄ™ dotÄ…d wcale wszczepionych silnie w dzieciÅ„stwie zasad uczciwoÅ›ci, nieprzejednanej, prawej, czystej, - rozumiaÅ‚, iż, pomimo pochÅ‚oniÄ™cia cudzego zÅ‚ota przez jaskiniÄ™ gry i dotychczasowej bezkarnoÅ›ci - zbÅ‚Ä…dziÅ‚, i że wina jego zgoÅ‚a nie byÅ‚a mniejszÄ…. CzuÅ‚, że życie moralne wykoleiÅ‚o go niemiÅ‚osiernie, i cierpiaÅ‚... Roman przetarÅ‚ rÄ™kÄ… rozpalonÄ… gÅ‚owÄ™; atak apatyi nerwowej pesymizmu, żalu i goryczy, szerokÄ… falÄ… napÅ‚ywaÅ‚ znowu do duszy jego. W tej samej chwili na Å›ciennym zegarze wybiÅ‚o wpół do pierwszej. Roman siÄ™ wstrzÄ…snÄ…Å‚. Sesya, obowiÄ…zki, przodownictwo spoÅ‚eczne - trzeba być silnym!.. Odpocznie później, gdy wyjedzie - za dni parÄ™, teraz odwagi!.. spokoju!.. I uczyniwszy nad nerwami swymi i myÅ›lÄ… wysiÅ‚ek, Dzierżymirski wyprostowaÅ‚ siÄ™. Rzuciwszy opodal do poÅ‚owy spopielaÅ‚e, cygaro, poczÄ…Å‚ porzÄ…dkować Å›piesznie porozrzucane na biurku papiery. W tej samej chwili do drzwi zapukano trzykrotnie. Roman drgnÄ…Å‚ i odwróciÅ‚ siÄ™. PoznaÅ‚ sposób stukania żony, co dzieÅ„ bowiem, o tej porze, Ola zwykÅ‚a byÅ‚a odwiedzać go po pracy. - Entrez!.. - rzuciÅ‚ donoÅ›nie i czoÅ‚o jego wypogodziÅ‚o siÄ™ natychmiast. Ma jÄ… przecież, najdroższÄ… żonÄ™, podporÄ™-kochankÄ™ i przyjaciela ! Wszak wzajemnie nie posiadajÄ… przed sobÄ… żadnych tajemnic, prócz jednej - jedynej! Przez próg komnaty do gabinetu wchodziÅ‚a już Ola, ubrana do wyjÅ›cia, w kapeluszu i sukni, skrojonej elegancko i szeleszczÄ…cej jedwabiami spódnic. I ona od lat tych piÄ™ciu nie zmieniÅ‚a siÄ™ prawie. WypiÄ™kniaÅ‚a tylko jeszcze bardziej, bujniejszemi staÅ‚y siÄ™ ksztaÅ‚ty i linie jej ciaÅ‚a, ponÄ™tniejszemi, w caÅ‚ym swym czerwcowym rozkwicie, lat już niespeÅ‚na trzydziestu. Z uÅ›miechem, przywitali siÄ™ małżonkowie; Roman ucaÅ‚owaÅ‚ żonÄ™ w czoÅ‚o i zapytaÅ‚: - DokÄ…dże to tak moja pani? - Na ogólne zebranie paÅ„ Opieki Åš-go Franciszka z Assyżu; a ty wychodzisz także?.. - A jakże. Na sesyÄ™ ZwiÄ…zku Kredytowego. - Na którÄ… godzinÄ™? - O pierwszej siÄ™ rozpoczyna... - Pysznie!.. - zawoÅ‚aÅ‚a uradowana Ola.- KazaÅ‚am wÅ‚aÅ›nie do powozu zaprzÄ…dz, podwiozÄ™ ciÄ™... A Å›niadanie drugie już jadÅ‚eÅ›? - Nie, kochanie, czasu mi nie starczyÅ‚o. PrzekÄ…szÄ™ coÅ› nie coÅ› na mieÅ›cie... - Mój ty biedaku !.. - i pogÅ‚askawszy pieszczotliwie męża po twarzy, uÅ›ciskaÅ‚a go Ola serdecznie, - taki zajÄ™ty zawsze, że nawet prawie nie można nigdy pomówić z tobÄ… swobodnie... - A czyja wina? - przekomarzaÅ‚ siÄ™ wesoÅ‚o Dzierżymirski.- Gdy ja do domu wpadnÄ™, nigdy pani mej nie ma... To zebranie Åš-go Antoniego, Kalsantego, Ambrożego, - wszystkich Å›wiÄ™tych jednem sÅ‚owem... To znów z kolei opatrywaniu chorych, wenta na przytuÅ‚ki, obrady na zabawy filantropijne, rozdawnictwa, gwiazdki dla dzieci, rozbieranie ich, ubieranie... Czy ja w koÅ„cu wiem i pamiÄ™tam, wszystkie owe tam wasze damskie pseudo-prace?.. - No, no... Bardzo proszÄ™, nie wyÅ›miewać mi siÄ™ z nas... Niby to wy, panowie, robicie co na owych sesyach. A jakże! Rozmawiacie zgoÅ‚a o czem innem, papierosy palicie, kłócicie siÄ™ i rozchodzicie. Ho-ho, już ja wiem dobrze, co mówiÄ™!..- odparÅ‚a z przekonaniem obrażona niby Ola. I w ten sam sposób dÅ‚użej jeszcze przekomarzaliby siÄ™ żartobliwie małżonkowie, gdyby nie wejÅ›cie lokaja, który zaanonsowaÅ‚: - ProszÄ™ jaÅ›nie paÅ„stwa, powóz już czeka... - Aaa... to dobrze! - rzekÅ‚ Roman żwawo, daleki już myÅ›lÄ… od drÄ™czÄ…cych go do niedawna wspomnieÅ„. - Nie przebierzesz siÄ™ Romciu? - zapytaÅ‚a Ola. - Ani myÅ›lÄ™, nie mam czasu! Patrz, dochodzi już pierwsza... Cóż to, moje życie, uważasz może, że nie po dżentlemeÅ„sku wyglÄ…dam?... - zapytaÅ‚ lekko. - Ale gdzież tam... Cóż znowu?.. Tego myÅ›leć siÄ™ nie oÅ›mielam - rozeÅ›miaÅ‚a siÄ™ Ola. - tylko tak trochÄ™... nie Å›wieżo... Czekaj, przeczeszÄ™ ciÄ™, poprawimy krawat i oczyszczÄ™... Dzierżymirski poddaÅ‚ siÄ™ pokornie wymaganiom estetycznym żony. - No, fertig! WyglÄ…dasz znoÅ›nie!.. - zadecydowaÅ‚a Ola po chwili. - Phi... tylko? To niezbyt pocieszajÄ…ce, - odparÅ‚, Å›miejÄ…c siÄ™, Roman - i wyszedÅ‚ z OlÄ… do przedpokoju. W bramie domu czekaÅ‚ już powóz odkryty; Dzierżymirscy wsiedli doÅ„ poÅ›piesznie, lokaj wskoczyÅ‚ na kozÅ‚y i ruszyli. Znany w caÅ‚em mieÅ›cie pojazd "prezesowstwa", zaprzężony w dwa rosÅ‚e mieszaÅ„ce, krwi anglo-arabskiej, wytoczyÅ‚ siÄ™ na ulicÄ™ i pomknÄ…Å‚ chyżo. Co chwila z poÅ›ród idÄ…cej po szerokich chodnikach publicznoÅ›ci, lub z wymijanych powozów, kÅ‚aniaÅ‚ siÄ™ ktoÅ› uprzejmie Dzierżymirskim, a oni, uÅ›miechniÄ™ci, weseli, tak samo grzecznie oddawali wszystkim ukÅ‚ony. Po dÅ‚uższej chwili milczenia, odezwaÅ‚ siÄ™ Roman: - Ale, a propos, musisz siÄ™ tem zająć, Oluniu, bo ja, doprawdy, czasu nie mam. DziÅ›, lub najdalej jutro, wysyÅ‚amy zaproszenia do wszystkich naszych znajomych... W sobotÄ™ damy raut pożegnalny... J'espere, że nic nie masz przeciwko temu, moje życie ?.. - Ależ, naturalnie!.. - poÅ›pieszyÅ‚a z zapewnieniem Ola, - lecz musimy przecież zÅ‚ożyć wizyty... - Nie ja, nie ja, cherie!.. To ty za mnie nieodzownie zrobić musisz, kochanie... Kto nie przyjdzie - pal go licho!.. A zresztÄ…, pas de crainte, stawiÄ… siÄ™ wszyscy... - Dlaczego nie chcesz jechać ze mnÄ…? - Nie nie chcÄ™, lecz nie mogÄ™. Mam przed wyjazdem jeszcze zajÄ™cia huk! Nie możesz mieć nawet wyobrażenia, moja droga, co to znaczy wyrwać siÄ™ na miesiÄ™cy kilka, jak tego pragnÄ™, z tego koÅ‚amych rozlicznych obowiÄ…zków - c'est un vrai tour de force!.. - Dzierżymirski zamilkÅ‚ na chwilÄ™, poczem koÅ„czyÅ‚: - Bo pomyÅ›l tylko... Tu znaleźć na czas ten caÅ‚y zastÄ™pcÄ™, tam znów wycofać siÄ™ zrÄ™cznie, by nie obrazić nikogo i zaÅ‚atwić wszystkie czynnoÅ›ci już z góry... WiÄ™c chyba rozumiesz teraz, iż w wizyty Å›wiatowe bawić siÄ™ nie mogÄ™, najwyżej do kilkunastu wybitniejszych osobistoÅ›ci, i koniec. - Ależ dobrze, już dobrze, nie tÅ‚umacz siÄ™, nie broÅ„ - zrobiÄ™ wszystko, mój wÅ‚adco i panie! - z uÅ›miechem, pocieszyÅ‚a go Ola. - PytaÅ‚am siÄ™ tak tylko... Czy wracasz dziÅ› na obiad ?.. - Pas possible! - odparÅ‚ Dzierżymirski stanowczo. - Akurat o szóstej zebranie nadzwyczajne akcyonaryuszów i komitetu nowego przedsiÄ™biorstwa, wiesz, Komercyjno -Agronomiczny ZwiÄ…zek krajowy... Zjem na mieÅ›cie. - A wieczorem? - pytaÅ‚a dalej Ola. - MuszÄ™ być koniecznie u ksiÄ™cia Artura, w sprawie budowy nowego koÅ›cioÅ‚a Åšw. Jana Chrzciciela; zebranie prywatne w jego mieszkaniu - obiecaÅ‚em. - Niemożliwym jesteÅ› czÅ‚owiekiem !.. - rozeÅ›miaÅ‚a siÄ™ Ola, - ja już o czwartej wracam do domu. Umilkli. WkoÅ‚o nich Å›miaÅ‚o siÄ™ w sÅ‚oÅ„cu miasto; wiosna czarodziejka nawet tu, w ciasne ogrodu mury, swój powiew balsamiczny tchnąć potrafiÅ‚a - oddychaÅ‚o siÄ™ swobodniej, szerzej, Å›wieżość majowa pieÅ›ciÅ‚a twarze Å›pieszÄ…cych zewszÄ…d tÅ‚umów, Å›miejÄ…cych siÄ™ i wesoÅ‚ych. - StaÅ„! - rzuciÅ‚ nagle i rozkaz Dzierżymirski, dotykajÄ…c z lekka laskÄ… liberyjnych pleców stangreta. Dojeżdżali do wspaniaÅ‚ego gmachu ZwiÄ…zku Kredytowego. Powóz zatrzymaÅ‚ siÄ™ posÅ‚usznie. - A ce soir! - rzekÅ‚ Roman, i lekkiem uÅ›ciÅ›nieniem rÄ™ki pożegnawszy żonÄ™, wyskoczyÅ‚ z ekwipażu. Po kamiennych stopniach krużganka skierowaÅ‚ siÄ™ ku olbrzymim kutym drzwiom, które, w powitalnym, niskim ukÅ‚onie, otwieraÅ‚ już usÅ‚użnie szwajcar miejscowy. Na progu gmachu Dzierżymirski obejrzaÅ‚ siÄ™ i spotkaÅ‚ ze wzrokiem Oli. Spojrzeniami wzajemnie pożegnali siÄ™ jeszcze pieszczotliwie, poczem Ola odwróciÅ‚a siÄ™ pierwsza, Roman zaÅ›, Å›cigajÄ…c jÄ… oczyma, zatrzymaÅ‚ siÄ™ i uÅ›miechnÄ…Å‚... W oddalajÄ…cym siÄ™ powozie, mÅ‚oda kobieta po chwili, instynktownie jakby, raz drugi spojrzaÅ‚a za siebie. Dzierżymirski jednoczeÅ›nie skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… i znikÅ‚ za drzwiami, Ola zaÅ› odwróciÅ‚a siÄ™ i niedbale rozpięła biaÅ‚Ä…, koronkami obszytÄ…, parasolkÄ™. Promienie i blaski majowe zalÅ›niÅ‚y siÄ™ jeszcze na jej postaci chwilÄ™, i powóz znikÅ‚, pochÅ‚oniÄ™ty wielkomiejskim wirem. ------------ KaskadÄ… Å›wiateÅ‚ i blasków pÅ‚onÄ… rzÄ™siÅ›cie apartamenty Romanowstwa Dzierżymirskich... Z pół otwartych lilii z krysztaÅ‚u, zdobiÄ…cych gazowe po bocznych Å›cianach kinkiety, z żyrandoli i lamp - tu jaskrawo, tam znów Å‚agodniej, drżą w dusznej atmosferze salonów pÄ™ki promieni, spadajÄ… deszczem na tÅ‚um wesoÅ‚y, elegancki i strojny, grajÄ…, zaÅ‚amujÄ…c siÄ™ w klejnotach kobiet - pieszczÄ… ich nagie gorsy i ramiona, gÅ‚aszczÄ… je swym niewidzialnym dotykiem. Gwar stÅ‚umiony prowadzonych z ożywieniem rozmów, oraz tÅ‚ok i ciasnota panuje w kilku obszerych salonach; część tylko goÅ›ci siedzi, wiÄ™kszość, wahadÅ‚owym ruchem pÅ‚ynÄ…cej fali, przechadza siÄ™ bezustannie, a raczej dyskretnie przeciska. Nie omyliÅ‚ siÄ™ bowiem w przewidzeniach swych Dzierżymirski. CaÅ‚e towarzystwo i wszystkie jego sfery stawiÅ‚y siÄ™ na raut pożegnalny prezesa, wice prezesa, dyrektora i czÅ‚onka licznych instytucyi -rade i poczuwajÄ…ce siÄ™ do obowiÄ…zku obecnoÅ›ciÄ… swÄ… zÅ‚ożyć daninÄ™ grzecznoÅ›ci Å›wiatowej temu, kto trzymaÅ‚ obecnie w silnej dÅ‚oni wÄ…tek ich spraw i interesów - natury spoÅ‚ecznej, przemysÅ‚owej, filantropijnej, a czÄ™sto gÄ™sto i osobistej nawet. PeÅ‚ni uprzejmoÅ›ci, dystynkcyi i goÅ›cinnoÅ›ci szczerej, wÅ›ród tÅ‚umu swych goÅ›ci, uwijali siÄ™ Dzierżymirscy, zmieniajÄ…c siÄ™ kolejno w pobliżu wejÅ›cia pierwszego salonu, dla witania wchodzÄ…cych co chwila nowych przybyszów. W koÅ„cu jednak i ten czasowy posterunek ich okazaÅ‚ siÄ™ wprost niemożliwym... Roman i Ola zmuszeni zostali zmieszać siÄ™ z tÅ‚umem rautujÄ…cych goÅ›ci, ustÄ™pujÄ…c sami naporowi Å›cisku. A kwadranse tymczasem mijaÅ‚y szybko. Liczba napÅ‚ywajÄ…cych osób powiÄ™kszaÅ‚a siÄ™ coraz bardziej, wÅ›ród szeleszczÄ…cej zaÅ›, barwnej fali goÅ›ci, w liberyi i poÅ„czochach, ukazywać siÄ™ poczÄ™li, posuwajÄ…c siÄ™ z trudem, lokaje, z wielkiemi srebrnemi tacami... U wejÅ›cia zaÅ› salonów, wyparta zwiÄ™kszajÄ…cÄ… siÄ™ falÄ… ludzi, stanęła zwarta gromada mężczyzn, tamujÄ…c w ten sposób po prostu komunikacyÄ™ do przepeÅ‚nionych nad miarÄ™ apartamentów. MÅ‚odzieniec, ciemny szatyn, nieposzlakowanie elegancki, o impertynenckiej nieco, choć wielkoÅ›wiatowej powierzchownoÅ›ci, wchodziÅ‚ w tej chwili do mieszkania prezesowstwa Dzierżymirskich. ZnalazÅ‚szy siÄ™ niebawem poza zbitÄ… u drzwi garstkÄ… panów, na razie nie mógÅ‚ postÄ…pić ani kroku naprzód. WidzÄ…c to, skrzywiÅ‚ swe wÄ…skie usta, i wspiÄ…Å‚ siÄ™ dyskretnie na palce. Ponad zbliżonemi, wypomadowanemi gÅ‚owami stojÄ…cych mężczyzn, ujrzaÅ‚ dokÅ‚adnie koÅ‚yszÄ…ce siÄ™ morze kobiecych biustów, główek czarownych, piÄ™knych, różnobarwnych tualet, gorsów i fraków i mruknÄ…Å‚ do siebie: - Ho-ho!.. pas mal... SpojrzaÅ‚ nastÄ™pnie na stojÄ…cych opodal rautowiczów. Nie znaÅ‚ żadnego z nich. Å»achnÄ…Å‚ siÄ™ niecierpliwie i szepnÄ…Å‚ znów z cicha do siebie, po francuzku: - Que diable, je ne suis pas venu ici pour garder l'antichambre... I jednoczeÅ›nie posunÄ…Å‚ siÄ™ zrÄ™cznie naprzód, potrÄ…ciwszy zaÅ› lekko po drodze swej paru sÄ…siadów, rzuciÅ‚, z wytwornym ukÅ‚onem, kilka: "Pardon", w rezultacie jednak znalazÅ‚ siÄ™ zaledwie o parÄ™ kroków naprzód. PopatrzyÅ‚ znowu przed siebie, wspiÄ…wszy siÄ™ na palce. - Ach, przecież choć jeden!.. - szepnÄ…Å‚ z ulgÄ…, tym razem już po polsku, dojrzaÅ‚ bowiem wÅ‚aÅ›nie poznanego w przeddzieÅ„ Emila ÅadyżyÅ„skiego. Rzuciwszy po francusku parÄ™ ugrzecznionych przeproszeÅ„, mÅ‚odzieniec postÄ…piÅ‚ znów kroków kilka, aż stopniowo, przepraszajÄ…c dalej bezustannie, zdoÅ‚aÅ‚ dotrzeć do ÅadyżyÅ„skiego. Ten już go byÅ‚ zoczyÅ‚. Podali sobie rÄ™ce, witajÄ…c siÄ™ uprzejmie. - Eh bien, chèr comte - zagadnÄ…Å‚, z uÅ›miechem pierwszy pan Emil - jakież wrażenie z rautu "koroniarzy?.." Trudno siÄ™ dostać, co? Et, ce qui touche, gospodarza, prezesa, vous ne le verrez probablement pas, bo jest akurat pod przeciwnym biegunem. - A ja wÅ‚aÅ›nie muszÄ™, bo go nie znam. Pani Dzierżymirska byÅ‚a tak bardzo uprzejmÄ… zaprosić mnie, bo zÅ‚ożyÅ‚em jej wizytÄ™, lecz prezesa, jako nader zwykle zajÄ™tego podobno, nie widziaÅ‚em... - Ba... ba... c'est simple - potwierdziÅ‚ ÅadyżyÅ„ski - nasz prezesunio jest to czÅ‚owiek, który jest wszÄ™dzie, ale nigdy u siebie w domu... Voulez - vous, przedstawiÄ™ pana. W drogÄ™ zatem... PÅ‚yÅ„my, pÅ‚yÅ„my, póki czas!.. - zanuciwszy półgÅ‚osem wyrazy ostatnie, rzekÅ‚ starzejÄ…cy siÄ™ kawaler, i prowadzÄ…c za sobÄ… przybysza, puÅ›ciÅ‚ siÄ™ naprzód. Ostrożnie, z wolna, dwaj panowie posuwać siÄ™ zaczÄ™li. Czynność to zaÅ› nieÅ‚atwÄ… byÅ‚a. Prócz obawy niezrÄ™cznego potrÄ…cenia kogoÅ› z wytwornego, a Å›cieÅ›nionego grona - musieli oni pozatem lawirować jeszcze bardzo zrÄ™cznie pomiÄ™dzy dÅ‚ugiemi trenami paÅ„... ÅadyżyÅ„ski jednak radziÅ‚ sobie wybornie. Co chwila kÅ‚aniaÅ‚ siÄ™ komuÅ› uprzejmie z daleka, lub witaÅ‚ z bliska, przystawaÅ‚, rzucaÅ‚ dowcipnych słów parÄ™ - rozstÄ™powano siÄ™ przed nim. SzedÅ‚ dalej. - Uf, nous y voilà !..- rzuciÅ‚ po niejakim czasie towarzyszowi swemu. - WidzÄ™ Romana, jak peroruje, cà va sans dire, o spoÅ‚ecznych sprawach... - Och, i pani Ola jest również niedaleko!.. Quelle chance... I pan Emil, odwróciwszy siÄ™, skorzystaÅ‚ z wolniejszej nieco okoÅ‚o siebie przestrzeni, wziÄ…Å‚ pod ramiÄ™ mÅ‚odego czÅ‚owieka i zbliżać siÄ™ poczÄ…Å‚ wolno, ku otoczonemu kilkoma rozmawiajÄ…cymi żywo panami, Dzierżymirskiemu. IdÄ…c zaÅ›, podrwiwaÅ‚ z cicha, cytujÄ…c dolatujÄ…ce gÅ‚oÅ›niejsze wyrazy i zdania. - A co? nie miaÅ‚em racyi ? sÅ‚yszy pan ? Cel spoÅ‚eczny, - potÄ™ga dziaÅ‚alnoÅ›ci, - punkt kulminacyjny, - przesilenie finansowe - etc. i tak dalej. Jak dowodzi, co? Prawdziwa dystyngowana wieża Babel szumnych frazesów! MÅ‚ody czÅ‚owiek sÅ‚uchaÅ‚ uważnie, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ z lekka, tymczasem zaÅ› jednak znaleźli siÄ™ obaj tuż koÅ‚o grupy rozprawiajÄ…cych zapalczywie mężczyzn. - Stój, panie hrabio, skromnie, aż ja zatamujÄ™, przerwÄ™ ten oto rwÄ…cy potok dyskusyi!.. - odezwaÅ‚ siÄ™ znów ÅadyżyÅ„ski. Nie okazaÅ‚o siÄ™ to jednak potrzebnem. Dzierżymirski, bierniej od innych biorÄ…cy udziaÅ‚ w rozmowie, dojrzaÅ‚ już wÅ‚aÅ›nie zbliżajÄ…cego siÄ™ pana Emila. WyciÄ…gajÄ…c przyjaźnie rÄ™kÄ™ ku niemu, z serdecznoÅ›ciÄ…, przemówiÅ‚: - Emilu? Jak siÄ™ masz? cóż tak późno? Romana z ÅadyżyÅ„skim Å‚Ä…czyÅ‚y obecnie stosunki przyjaźni szczerej. Dzierżymirski polubiÅ‚ szczerze tego wesoÅ‚ego zawsze, patrzÄ…cego na życie trzeźwo bywalca, a przyjaciela rodziny - żony, nie majÄ…cego mu przytem za zÅ‚e - jak wiadomo - postÄ™pku ongi z OlÄ…. - Bynajmniej nie za późno - odrzekÅ‚ swobodnie zapytany, - od godziny dziÅ› tak rojno, niby u ministra... Dojść do Jego Ekscelencyi nie mogÅ‚em... - z ukÅ‚onem, dokoÅ„czyÅ‚ ironicznie. - A... tak. RzeczywiÅ›cie. Å»egnajÄ… mnie czule, - w tym samym tonie odparÅ‚ z uÅ›miechem Dzierżymirski. - Czy widzisz, Romanie, - ciÄ…gnÄ…Å‚ ÅadyżyÅ„ski - tego mÅ‚odzieÅ„ca w monoklu, z takiem znawstwem dyskretnem oglÄ…dajÄ…cego w tej chwili tors hrabiny P ? - WidzÄ™ i nie znam!.. - zadziwiÅ‚ siÄ™ Dzierżymirski. - Co? pas possible!., - zadrwiÅ‚ pan Emil. - Nie znasz swoich goÅ›ci? O, panie prezesie, wstyd i haÅ„ba!.. No, ale nic, wybawiÄ™ ciÄ™ z kÅ‚opotu i przedstawiÄ™ ci go. Ja go znam!.. - Jak siÄ™ nazywa? Il a l'air assez bien!.. - Parbleu, çà va sans dire. Potomek znakomitego rodu: hrabia Topola-Topolski - objaÅ›niÅ‚ ÅadyżyÅ„ski, z ironiÄ…. - No, już "Topola", to pewnie dodatek twój, Emilu - zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ Roman - ale skÄ…dże go wyrwaÅ‚eÅ›?.. - PrzybyÅ‚ z Galicyi, rodem z KsiÄ™stwa PoznaÅ„skiego - zaprosiÅ‚a go twoja żona. Strzeż siÄ™, prezesie, pani prezesowa ma swoich protegowanych!.. - No, nie gawÄ™dź, przedstaw mi go, bo biedak siÄ™ zanudzi, tak czekajÄ…c - rzekÅ‚ Roman, i ujÄ…wszy ramiÄ™ przyjaciela, skierowaÅ‚ siÄ™ ku Topolskiemu, idÄ…c zaÅ›, nachylony dyskretnie, szepnÄ…Å‚: - Tylko nie przedstawiaj mi go comte Topolski, bo ja zmuszonym bÄ™dÄ™ wobec drugich uczynić to samo... Przecież to nonsens wierutny tytuÅ‚ować jakiegoÅ› tam Topolskiego hrabiÄ… tu u nas, gdzie roi siÄ™ od autentycznych, historycznych rodów... - E !.. daj pokój, obrazi siÄ™, zresztÄ… bogaty i epuzer... - odrzekÅ‚ z niechÄ™ciÄ… ÅadyżyÅ„ski - in faut lui laisser son illustre illusion. - Ależ wÅ‚aÅ›nie, przeciwnie! - przerwaÅ‚ Dzierżymirski. - "Bez zÅ‚udzeÅ„", to najlepsza reguÅ‚a. Et je t'en prie, zrób, jak ciÄ™ proszÄ™... - No, dobrze, dobrze... Uspokój siÄ™ zresztÄ…... PoÅ‚knÄ™ "comte", ale jeÅ›li mnie ten dudek wyzwie na pojedynek, to musisz być sekundantem! - zawyrokowaÅ‚, po swojemu, ÅadyżyÅ„ski. - Monsieur Topolski... - szybko wyrzuciÅ‚ po chwili, gdy znaleźli siÄ™ koÅ‚o czekajÄ…cego na nich mÅ‚odzieÅ„ca. - Dzierżymirski... PoÅ›pieszyÅ‚ osobiÅ›cie przedstawić siÄ™ Roman uprzejmie i natychmiast zagaiÅ‚ rozmowÄ™. - Bardzo mi miÅ‚o widzieć u siebie goÅ›cia z za Kordonu... Wszak pan przybywa z Galicyi?.. - Tak jest. Wczoraj wÅ‚aÅ›nie miaÅ‚em zaszczyt przedstawić siÄ™... i tam dalej - recytowaÅ‚ poÅ›piesznie Topolski banalnÄ… Å›wiatowÄ… odpowiedź, wyjaÅ›niajÄ…cÄ… jego tutaj obecność i dotychczasowÄ… znajomość z gospodarzem. - Nie zna pan zatem pewnie wiele osób - wysÅ‚uchawszy go cierpliwie do koÅ„ca, przemówiÅ‚ Dzierżymirski - tymczasem przedstawiÄ™ pana par ci, par là , zgoda?.. Venons! - dorzuciÅ‚ przyjaźnie. - Bonsoir, monsieur le comte! - w tej samej chwili tuż obok nich rozlegÅ‚o siÄ™ powitanie zwrócone do mÅ‚odzieÅ„ca, i przed trzema panami stanęła Ola, w przeÅ›licznej jasnozielonej sukni balowej, mieniÄ…cej siÄ™, przetykanej srebrem, wdziÄ™cznie ubranej kwieciem wodnych nenufarów. Topolski skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ wytwornie i przywitaÅ‚ z gospodyniÄ… domu, oraz, z wprawÄ… obytego Å›wiatowca, rozpoczÄ…Å‚ natychmiast rozmowÄ™. Po twarzy Dzierżymirskiego tymczasem na sÅ‚owa powitalne żony przemknęło niezadowolenie widoczne i skrzywiÅ‚ siÄ™ nieznacznie. PostaÅ‚ chwilÄ™ w niepewnoÅ›ci, poczem, zrezygnowany, rzuciÅ‚ Topolskiemu uprzejmych słów parÄ™ i znikÅ‚ w tÅ‚umie goÅ›ci. Topolski tymczasem, pomimo powierzchownoÅ›ci, na pierwszy rzut oka aroganckiej nieco, okazaÅ‚ siÄ™ miÅ‚ym i wprawnym "causeur em", a idÄ…c wolno obok Oli, z ożywieniem rozmawiać z niÄ… nie przestawaÅ‚. - Jak to? - mówiÅ‚a Dzierżymirska - wiÄ™c to pan odziedziczyÅ‚ majÄ…tek w naszych stronach... Wolno wiedzieć nazwisko dóbr paÅ„skich?.. - SzczÄ™snaja - odparÅ‚ Topolski. - Ależ to zaledwie o pięć mil od Gowartowa, gdzie z mężem mieszkamy - objaÅ›niÅ‚a towarzysza Ola. - Åšliczna rezydencya, znam z widzenia... Nie przypuszczaÅ‚am zgoÅ‚a, że bÄ™dÄ™ miaÅ‚a w pana sÄ…siada. Bardzo mi miÅ‚o! - dokoÅ„czyÅ‚a uprzejmie. Topolski skÅ‚oniÅ‚ siÄ™, rzuciwszy jednoczeÅ›nie zdawkowo - banalnÄ… grzeczność. - To pan dziedziczy po hrabi Teodorze Irenhauzie? wszak prawda? - pytaÅ‚a dalej Ola. - Tak, pani; to byÅ‚ mój dziad stryjeczny... - Tak? no, widzi pan... ZnaÅ‚am doskonale swego czasu dziadka, paÅ„skiego, nous sommes donc en pays de connaissance... ByÅ‚ to bardzo dystyngowany, zacny i miÅ‚y czÅ‚owiek... - Oh, vous êtes bien aimable, madame...- zaczÄ…Å‚ swÄ… wytwornÄ… francuszczyznÄ… mÅ‚odzieniec, lecz przerwaÅ‚a mu, snać niedosÅ‚yszawszy, Ola: - I objÄ…Å‚ pan już swe dobra ?.. - Nie, pani, jadÄ™ tam dopiero za parÄ™ tygodni... - Pozna pan zatem UkrainÄ™, - ciÄ…gnęła dalej swobodnie mÅ‚oda kobieta, - kraj to cudny, Å›liczny, zobaczy pan... Ja go tak lubiÄ™, tak kocham, z caÅ‚ego serca!.. - koÅ„czyÅ‚a, z ożywieniem. - Ot bynajmniej nie jest mi obcÄ… Ukraina - poÅ›pieszyÅ‚ z odpowiedziÄ… Topolski. - ZaznaÅ‚em już jej uroku, bywaÅ‚em bowiem u stryja dawniej, et je suis tout à fait de votre opinion madame, c'est un pays charmant... Tyle wdziÄ™ku, cichego czaru, w tych drzemiÄ…cych stepach i polach, tyle poezyi, w jej dumkach, a tyle, tyle tÄ™sknoty we wszystkiem!.. - z zapaÅ‚em, wygÅ‚osiÅ‚ ostatnie sÅ‚owa Topolski. Ola, po raz pierwszy, spojrzaÅ‚a naÅ„ uważniej. Twarz mÅ‚odzieÅ„ca w tej chwili pozbyÅ‚a siÄ™ caÅ‚kiem naÅ‚ożonej konwenansowej maski Å›wiatowca, zÅ‚agodniaÅ‚a jakby i wypiÄ™kniaÅ‚a. PrzesunÄ…wszy uważnie swe rozumne spojrzenie po twarzy swego nowopoznanego sÄ…siada wiejskiego w przyszÅ‚oÅ›ci, Ola zdziwiÅ‚a siÄ™ w duszy niepomiernie, tymbardziej, że nie poza bynajmniej, ale przeciwnie, szczerość w ostatnich sÅ‚owach jego dźwiÄ™czaÅ‚a. Nie spodziewaÅ‚a siÄ™ podobnego zwrotu w rozmowie banalnej przeciÄ™tnego salonowca, za jakiego wzięła nowego goÅ›cia, zamyÅ›liÅ‚a siÄ™ zatem chwilÄ™, umilkÅ‚a, i dopiero, w parÄ™ minut później, przypomniawszy snać sobie obowiÄ…zki gospodyni, uprzejmie bardzo zwróciÅ‚a siÄ™ do Topolskiego. - GawÄ™dzÄ™ z panem, et j'oublie tout à fait, comte, que vous connaissez ici très peu de monde... Wszak prawda? PrzyjechaÅ‚ pan dni temu parÄ™ zaledwie... PrzedstawiÄ™ pana... donnez moi votre bras, s'il vous plait. Z wdziÄ™kiem, Topolski podaÅ‚ natychmiast Oli swe ramiÄ™, rozpÅ‚ywajÄ…c siÄ™ jednoczeÅ›nie w podziÄ™kowaniach, grzecznoÅ›ciach i zasypujÄ…c zrÄ™cznymi komplementami mÅ‚odÄ… kobietÄ™... Uprzejma gospodyni tymczasem prowadziÅ‚a go ku grupie siedzÄ…cych starszych dam. Im naprzód przedstawiwszy goÅ›cia, skinęła nastÄ™pnie na jednego z krÄ™cÄ…cych siÄ™ bezczynnie mÅ‚odych ludzi, a zapoznawszy z nim swego protegowanego, poleciÅ‚a zaprezentować go mÅ‚odszym paniom i pannom. - Comte Topolski... hrabia Topolski... monsieur le comte Topolski...- rozlegÅ‚o siÄ™ po chwili tu i tam po salonach, w milknÄ…cym wÅ‚aÅ›nie rozmów gwarze, tÅ‚o fortepianu bowiem, stojÄ…cego na zaimprowizowanej estradzie, zbliżaÅ‚a siÄ™ w tej samej wÅ‚aÅ›nie chwili sÅ‚awna artystka, Å›piewaczka wÅ‚oska... Akompaniować jej zamierzaÅ‚ znany profesor i muzyk. Topolski zaczÄ…Å‚ przyciszonym gÅ‚osem zabawiać grupÄ™ paÅ„ i panien, wespół z wyfraczonÄ… i wymuskanÄ… mÅ‚odzieżą, uwaga zaÅ› powszechna zwróciÅ‚a siÄ™ jednoczeÅ›nie na mÅ‚odÄ… i piÄ™knÄ… WÅ‚oszkÄ™. Coraz ciszej i ciszej, choć opornie, umilkÅ‚ w koÅ„cu, niby morze, tÅ‚um wytworny i sÅ‚uchać poczÄ™to, z pozornem zajÄ™ciem... Wreszcie, w ciszy wzglÄ™dnej jeszcze, odezwaÅ‚y siÄ™ pierwsze akordy, a w Å›lad zatem obiÅ‚ siÄ™ o Å›ciany salonów i uszy sÅ‚uchaczy melodyjny, o cudnem aksamitnem brzmieniu, kontralt kobiecy. ZÅ‚Ä…czona w harmonijnÄ… caÅ‚ość z muzykÄ… fortepianu, rozlegÅ‚a siÄ™, zadrżaÅ‚a uczuciem wÅ‚oska pieśń namiÄ™tna i jak Å›wieże tchnienie z pod nieba Italii, spÅ‚ynęła urocza, na rojnÄ… masÄ™ goÅ›ci... WstrzÄ…snÄ…wszy zaÅ› gamÄ… tonów przepeÅ‚nione salony, poleciaÅ‚a pieśń czysta, skrzydlata, daleko - wyrwaÅ‚a siÄ™ przez okna na ulice miasta potężna, silna, wcisnęła siÄ™ do każdego zakÄ…tka mieszkania Dzierżymirskich - zbudziÅ‚a swym czarem dalekim siedzÄ…cego w zadumie w jednym z najbardziej oddalonych fumoir'ów, Romana. PodniósÅ‚ gÅ‚owÄ™ instynktownie, wsÅ‚uchaÅ‚ siÄ™ w modulowanÄ… artystycznie pieśń i westchnÄ…Å‚ po kilkakrotnie... KorzystajÄ…c ze zwróconej ogólnie uwagi na majÄ…cy siÄ™ rozpocząć wkrótce popis koncertowy, Dzierżymirski znużony schroniÅ‚ siÄ™ byÅ‚ tutaj. MyÅ›li dÅ‚użej go przytrzymaÅ‚y. Teraz zaÅ›, sÅ‚yszÄ…c daleki, cichnÄ…cy stopniowo szmer tÅ‚umnego zebrania, a później wyraźne tony pieÅ›ni znakomitej Å›piewaczki, zÅ‚agodzone oddaleniem, piÄ™kne, marzÄ…ce, drgajÄ…ce uczuciem i siÅ‚Ä… - Roman, w milczeniu sÅ‚uchaÅ‚ nieporuszony - jakby zaklÄ™ty... I odejść stÄ…d nie chciaÅ‚o mu siÄ™ wcale... PoddajÄ…c siÄ™ bowiem urokowi sÅ‚uchanej pieÅ›ni, poruszaÅ‚y siÄ™, trÄ…cone jakby czyjÄ…Å› dÅ‚oniÄ… z lekka, jakieÅ› struny w jego duszy, kwiliÅ‚y cicho, graÅ‚y... Tymczasem namiÄ™tny glos WÅ‚oszki rósÅ‚, potężniaÅ‚... Wreszcie w pożegnalnym rytmie ostatnie, donoÅ›ne, sÅ‚owa pieÅ›ni zabrzmiaÅ‚y - polaÅ‚y siÄ™ lawÄ… jakby ekstazy, rozkoszy, upojenia, wstrzÄ…snęły Å›cianami cichej komnaty, a dobiegÅ‚y aż tu, pod stopy Dzierżymirskiego, i zgasÅ‚y... NastaÅ‚a drobna chwilka zupeÅ‚nego milczenia, poczem, zgÅ‚uszony nieco oddaleniem, zabrzmiaÅ‚ oklask przeciÄ…gÅ‚y, dÅ‚ugi, szczery... Roman przetarÅ‚ dÅ‚oniÄ… czoÅ‚o i powstaÅ‚... Trzeba byÅ‚o powracać do obowiÄ…zków niestrudzonego gospodarza domu. A tak dobrze byÅ‚o mu tutaj! Dawno nie pamiÄ™ta tak cichej, niczem nie zamÄ…conej chwili, bez zgrzytu żadnego, bez rozterki... Rozterka!.. ByÅ‚a przecież ona jego życiem. Tak. Nie tem zewnÄ™trznem, dla ludzi, dla Å›wiata, ale tem prawdziwem, wewnÄ™trznem - dla siebie. CieÅ„ smutku powlekÅ‚ piÄ™kne rysy Dzierżymirskiego; rozpamiÄ™tujÄ…c coÅ›, zadumaÅ‚ siÄ™ on znowu. Nagle brwi zmarszczyÅ‚, i jakby przypomniawszy coÅ› sobie, siÄ™gnÄ…Å‚ szybko do kieszeni fraka, skÄ…d wyjÄ…Å‚ welinowÄ… podÅ‚użnÄ… kopertÄ™. Rzuciwszy uważnem okiem na wypisany, drżącÄ… rÄ™kÄ…, dokÅ‚adny adres, odczytywać go poczÄ…Å‚. ByÅ‚ to zaÅ› list do niejakiego pana Wiktora OrlÄ™ckiego w Paryżu. O pismo to chodziÅ‚o Romanowi bardzo od kilku już tygodni, to jest od czasu, gdy siÄ™ dowiedziaÅ‚, że wzmiankowany powyżej, Wiktor OrlÄ™cki, zamieszkaÅ‚ w stolicy Å›wiata z oszczÄ™dnoÅ›ci i musu po stracie -majÄ…tkowej, wynikÅ‚ej, jak mówiono, ze zguby, przed samym terminem licytacyi majÄ…tkowej, sumy pieniężnej. Opowiadanie to, posÅ‚yszane przypadkiem, uderzyÅ‚o Romana Dzierżymirskiego. Rodziny OrlÄ™ckich nie znaÅ‚, szczegółów dowiedzieć siÄ™ nie mógÅ‚... Wiadomość ta jednak niepokoiÅ‚a go; ogarniać go poczęła chęć niezbadana stanowczego zobaczenia siÄ™, z owym Wiktorem OrlÄ™ckim, oraz wybadania go zrÄ™cznego. I od chwili tej nie znaÅ‚ już pragnieÅ„ innych... Wreszcie poznaÅ‚ siÄ™ umyÅ›lnie pewnego dnia z bogaczem, sÅ‚awnym odludkiem i dziwakiem, Hugonem OrlÄ™ckim, jedynym krewnym zamieszkaÅ‚ego, w Paryżu Wiktora, by w jakikolwiek bÄ…dź sposób móc dotrzeć przez niego do nieznanego mu zgoÅ‚a czÅ‚owieka, a trzymajÄ…cego, może, kto wie, nić jego wÅ‚asnej zagadki! DziÅ› dopiero, na kilka godzin przed rautem, udaÅ‚o siÄ™ zdobyć list od starego samoluba, dla którego napisanie go nawet byÅ‚o ofiarÄ… niewÄ…tpliwie wielkÄ…, zerwaÅ‚ bowiem zupeÅ‚nie stosunki ze swym krewnym. Pismo to byÅ‚o w kwestyi oderwanej caÅ‚kiem; treść, poddana przez samego Romana, polecaÅ‚a tylko oddawcÄ™ w pewnej sprawie wzglÄ™dem synowca starego bogacza, posiadajÄ…c jednak list ów w kieszeni, Dzierżymirski odetchnÄ…Å‚. Åatwiej mu już bowiem byÅ‚o, majÄ…c sposobność poznania owego OrlÄ™ckiego, potrÄ…cić w rozmowie z nim o temat pieniężnej zguby, którego, jako obcy zupeÅ‚nie, prawdopodobnie tknąć by nawet z nim nie mógÅ‚. - Ba!.. jeszcze jeden... - westchnÄ…Å‚ Dzierżymirski i skierowaÅ‚ siÄ™ Å›piesznym krokiem ku rozbrzmiewajÄ…cym już wrzawÄ… salonom. Tam, po uczcie artystycznej ducha, przechodzono wÅ‚aÅ›nie do dużej pustej jadalnej sali, by z kolei przystÄ…pić do uczty ciaÅ‚a i pokrzepić siÄ™ jadÅ‚em, za stawionem pokaźnie i suto, na olbrzymim podÅ‚użnym, przybranym kwiatami, stole. Roman stanÄ…Å‚ w cieniu portyery, u wejÅ›cia jednego z ustronnych buduarów, gdzie w tej chwili nie byÅ‚o nikogo, i objÄ…Å‚ spojrzeniem swych goÅ›ci. W jego ogromnych salonach byÅ‚o już nieco przestronniej; tu i tam siedziano jeszcze, rozmawiano, lub przechadzano siÄ™ swobodniej... Wypuklej wystÄ™powaÅ‚y teraz wspaniaÅ‚e toalety kobiet, mieniÅ‚y siÄ™ tÄ™czowymi kolory. Na alabastrowych szyjach, piersiach i ramionach wachlujÄ…cych siÄ™ zalotnie dam, Å‚atwiej można byÅ‚o dojrzeć obecnie wspaniaÅ‚e klejnoty, poÅ‚yskujÄ…ce, na równi ze spojrzeniami ich oczu... Na lewo zaÅ›, ku sali jadalnej, Å›cisk natomiast panowaÅ‚. Wiele osób dyskretnie w ostatnim, trzecim z rzÄ™du, salonie, oczekiwaÅ‚o, rautujÄ…c tymczasowo, kolei swej, bo przy stoÅ‚ach biesiadnych peÅ‚no już byÅ‚o goÅ›ci, posilajÄ…cych siÄ™, przeważnie stojÄ…c, wystawnÄ…, urzÄ…dzonÄ… na zimno kolacyÄ…. Paniom i pannom usÅ‚ugiwali panowie, jedzÄ…c, flirtujÄ…c, Å›miejÄ…c siÄ™ i bawiÄ…c wesoÅ‚o. ObejmujÄ…c sale wzrokiem, dÅ‚uższÄ… już chwilÄ™ staÅ‚ tak Dzierżymirski, a na twarzy jego, w Å›lad za pewnym jakby odblaskiem wewnÄ™trznej próżnoÅ›ci, zawitaÅ‚ teraz melancholijny cieÅ„... - Przyszli tutaj - myÅ›laÅ‚ - tak, stawili siÄ™ z różnych obozów, sfer, przybyli i wielcy, i mali, bawiÄ… siÄ™ obecnie swobodnie, weseli, splatajÄ…c zarazem swÄ… obecnoÅ›ciÄ… dÅ‚ug grzecznoÅ›ci Å›wiatowej, zaciÄ…gniÄ™ty u niego - pożyczkÄ™ moralnych usÅ‚ug, czynnoÅ›ci, zabiegów... Ha, zapewne! Lecz gdyby tak oto niespodzianie, nagle, dowiedzieli siÄ™ tutaj oni wszyscy, co poza jego, Dzierżymirskiego, powÅ‚okÄ… siÄ™ kryje, gdyby w zawrotnÄ… gÅ‚Ä…b duszy jego zajrzeli!.. O, niewÄ…tpliwie! Przeczytawszy ukrytÄ… tam tajemnicÄ™, odwróciliby siÄ™ ze wzgardÄ…... Dzierżymirski nieuczciwy? Jak to?.. Prezes, wiceprezes, czÅ‚owiek czynu, energii, żelaznej woli, nasz najzdolniejszy, znany i poważany w szerokich koÅ‚ach miasta?.. JakaÅ› peÅ‚na zgrzytów, piekÄ…ca ironia rozeÅ›miaÅ‚a siÄ™ na glos w duszy Romana. - Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha !.. Oszukujesz ich ty!.. Ty, czczony, wielki! Zasypujesz im oczy bÅ‚yszczÄ…cym piaskiem, kpisz sobie w duchu z nich wszystkich!.. Roman wstrzÄ…snÄ…Å‚ siÄ™... W przywidzeniu nagÅ‚em ujrzaÅ‚ on te klasy, sfery - tych wszystkich, przechadzajÄ…cych siÄ™ przed nim, strojnych ludzi, unikajÄ…cych jego wzroku, ukÅ‚onu, uchylajÄ…cych siÄ™ od podania mu rÄ™ki, ze wzgardÄ… zimnÄ…, suchÄ… na obliczu... I Dzierżymirski, wzburzony nagle, podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™ hardo, wstrzÄ…snÄ…Å‚ bujnÄ… czuprynÄ…, Å›niada twarz jego przybraÅ‚a wyraz energii, oraz niezÅ‚omnej woli, i wyszeptaÅ‚: - Nie dam siÄ™, nie dam!.. - zacisnÄ…Å‚ instynktownie pięści i dokoÅ„czyÅ‚ ciszej jeszcze: - KorzÄ… siÄ™ oni przede mnÄ…, kornymi zostanÄ…; bo ja tak chcÄ™ i tak być musi!.. Dzierżymirski bowiem w tej chwili nie baÅ‚ siÄ™ rzeczywiÅ›cie ciemnej, nierozwiÄ…zanej jeszcze życia zagadki - ufaÅ‚ w siebie!.. W ukryciu swem, niedostrzeżony przez nikogo, staÅ‚ dÅ‚ugo jeszcze... UspakajaÅ‚ siÄ™ stopniowo, a z równowagÄ… umysÅ‚owÄ…, wywalczanÄ… zwykle wolÄ… żelaznÄ… - codzienny, tajony przed drugimi, smutek, peÅ‚ny samowiedzy, po raz setny znowu wstÄ™powaÅ‚ do duszy jego. - Galernikiem jestem!... - szepnÄ…Å‚ Roman z goryczÄ…. - Nie tym, z piÄ™tnem ludzkiej sprawiedliwoÅ›ci na czole, potÄ™pianym, ale może gorszym jeszcze, bo moralnym - tym, któremu honory pod nogi rzucajÄ… hojnie, a on je z rumieÅ„cem wstydu ukryć by rad przed sumieniem, lecz nie może!. W ciemniÄ™ zagadki wpatrzony bÅ‚Ä™dnie, wijÄ…cy siÄ™ bezustannie w ducha rozterce, niewolnikiem bÅ‚Ä™dnego koÅ‚a przeznaczenia wÅ‚asnego jestem, bryzgajÄ…cym Å›wiatu faÅ‚szem mego "ja", potrafiÄ…cym go odurzyć komedyÄ…, granÄ… znakomicie, nie mogÄ…cym zaÅ›, niestety, zagÅ‚uszyli tylko - siebie!.. (przypis - tu książkÄ… jest spalona, elementy wziÄ™te w nawias kwadratowy sÄ… dokoÅ„czeniem wyrazu, bÄ…dź oznaczeniem przerwy w tekÅ›cie) I Dzierżymirski przesunÄ…Å‚ dÅ‚oÅ„ po czole, jakby pragnÄ…c zetrzeć z niego ostatecznie myÅ›li nieposÅ‚uszne. StanÄ…Å‚ po chwili przed lustrem, rozczesaÅ‚ starannie wÅ‚osy i brodÄ™, poprawiÅ‚ szczegó[Å‚y swej] toalety, a przybrawszy zwykÅ‚Ä… codzie[nnÄ… pozÄ™] oblicza - przestÄ…piÅ‚ sprężyÅ›cie próg z[ bu]duaru... RzuciÅ‚ znowu oczyma po salac[h ]. Druga, czy trzecia partya goÅ›ci [ ]raz wieczerzÄ™, a tamci, syci, przechad[zali siÄ™ po] nim. Nagle ujrzaÅ‚ w dali sylwetkÄ™ w[ ] szukajÄ…cej uparcie wzrokiem kogoÅ› ws[zak po] chwili oczy ich spotkaÅ‚y siÄ™, Ola uÅ›mie[chnęła siÄ™ ] i przyzywać go poczęła skinieniem gÅ‚owy. [Równocze]Å›nie ktoÅ› szybko uchwyciÅ‚ za rÄ™kÄ™ Romana. - Qua diable, ekscelencyo!.. - zabrzmiaÅ‚ gÅ‚os ÅadyżyÅ„skiego. - Co z tobÄ… siÄ™ dzieje? Kolacya rozpoczÄ™ta, pani Ola ciÄ™ szuka, goÅ›cie dopytujÄ… siÄ™ o ciebie bezustannie, a tyÅ›, jak w wodÄ™ wpadÅ‚... Bój siÄ™ Boga, wielki czÅ‚owieku, cóż z ciebie za gospodarz domu!?.. - i pan Emil, wziÄ…wszy pod rÄ™kÄ™ Dzierżymirskiego, prowadzić go poczÄ…Å‚ poprzez salony. Roman zaÅ› teraz dopiero zdaÅ‚ sobie sprawy dokÅ‚adnie, jak widocznie dÅ‚ugo nie byÅ‚o go pomiÄ™dzy gośćmi. - Telefonowano do mnie, interes bardzo ważny!.. NaprÄ™dce zaÅ‚atwić musiaÅ‚em korespondencyÄ™... - skÅ‚amaÅ‚ gÅ‚adko. - Ach, zawsze z ciebie ten sam interesoman - zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ ÅadyżyÅ„ski - wiesz co ? Ja myÅ›lÄ™, że jeżeli tak dÅ‚użej potrwa, to i w nocy bÄ™dziesz przewodniczyÅ‚ sesyom, a niby Å›. p. Napoleon godzin parÄ™ tylko spoczywaÅ‚ w objÄ™ciach Morfeusza!.. (przypis - druga strona spalenizny) [Rom]an na tÄ™ uwagÄ™ nic nie odpowiedziaÅ‚, bo [ ]go. Panowie i panie przywÅ‚aszczali so[bie ]gi nieobecnego tak dÅ‚ugo gospodarza do[ ]iÄ™ z nim w rozmowy, na których dnie, [ ]ryÅ‚ siÄ™ i tu nawet, zrÄ™cznie wyzyskujÄ…cy [ int]eres osobisty. [Dzierży]mirski zaÅ›, ze zwykÅ‚Ä… sobie pozornÄ… po[wagÄ… ] poddawaÅ‚ siÄ™ temu wszystkiemu uprzej[mie rozmaw]iaÅ‚ z ożywieniem i niebawem znikÅ‚ z oczu, [ ] falÄ… goÅ›ci. W tryby swe, kółeczka i koÅ‚a [ ]aÅ‚a go znowu machina życia, Å›cierajÄ…c walkÄ™ [my]Å›li, wrażenia z przed chwili, barwnym, bawiÄ…cym siÄ™ "towarzyskim Å›wiatem", tak, jak wczoraj czyniÅ‚a to interesami, sesyami, pracÄ… spoÅ‚ecznÄ…, lub czem innem wreszcie... To wÅ‚aÅ›nie życie czynne byÅ‚o najwiÄ™kszem może czasowem lekarstwem Romana - byÅ‚o jego morfinÄ…, której za moralnÄ… dawkÄ… zapominaÅ‚ chwilowo o wszystkiem. Tymczasem czas mknÄ…Å‚ szybko. Po skoÅ„czonej już zupeÅ‚nie kolacyi, przez czas krótki do kulminacyjnego punktu ożywienia doszedÅ‚ raut prezesowstwa Dzierżymirskich... Salony rozbrzmiaÅ‚y zdwojonÄ… zabawÄ… i rozmowÄ…. Na wszystkich prawie twarzach widniaÅ‚o szczere zadowolenie, co w wielkiej mierze zawdziÄ™czano niezmordowanym, goÅ›cinnej uprzejmoÅ›ci peÅ‚nym zabiegom Romana i Oli. Eleganckie ich sylwetki, wÅ›ród barwnej lÅ›niÄ…cej fali zaproszonych osób, migaÅ‚y szybko, znajdowaÅ‚y, zdawaÅ‚o siÄ™, wszÄ™dzie, by tylko uprzyjemnić, rozruszać i zabawić wszystkich, umiejÄ™tnem przedstawianiem, dobieraniem wzajemnem kół i kółeczek swych goÅ›ci. Wreszcie stopniowo, z wolna, w salonach ukazywać siÄ™ poczęło coraz wiÄ™cej swobodnego miejsca... WybiÅ‚a gdzieÅ› godzina wpół do trzeciej. High life miejscowy pierwszy daÅ‚o hasÅ‚o do odwrotu, za jego przykÅ‚adem, Å›ladem poszÅ‚y i sfery inne... Przed domem, oraz na asfalcie obszernego dziedziÅ„ca zatÄ™tniaÅ‚y liczne uderzenia kopyt koÅ„skich, zamajaczyÅ‚y ogniki u latarÅ„ dziesiÄ…tek powozów i karet. RozjeżdżaÅ‚o siÄ™ tÅ‚umnie i coraz szybciej. U wejÅ›cia wyludniajÄ…cych siÄ™ coraz bardziej salonów, znowu stali teraz Dzierżymirscy, żegnajÄ…c wszystkich serdecznie i grzecznie nad wyraz. - N'est ce pas ? do zahaczenia w Gowartowie?.. - rzuciÅ‚a na pożegnanie Ola odchodzÄ…cemu już w tejże chwili Topolskiemu. - Najmilszym to dla mnie bÄ™dzie obowiÄ…zkiem!.. - zabrzmiaÅ‚a, w ukÅ‚onie wytwornym skwapliwa jego odpowiedź. ******************************************* Noc wiosenna, cicha, przez otwarte wszystkich apartamentów okna, zajrzaÅ‚a w swej gwiaździstej szacie do salonów Dzierżymirskich. CiepÅ‚ym, rzeźkim powiewem zmieszaÅ‚a siÄ™ ona z pozostaÅ‚Ä… tu woniÄ… perfum, potu ciaÅ‚a i oddechów ludzkich, - tchnieniem swem dotknęła głów siedzÄ…cych w zacisznym buduarze Romana i Oli. Ola z luboÅ›ciÄ… wciÄ…gnęła w piersi oddech wiosennej nocy, poczem rzekÅ‚a: - Ach, jak przyjemnie... czujesz, Romciu? Co za miÅ‚y i Å›wieży powiew!.. Dzierżymirski, palÄ…cy w zamyÅ›leniu papierosa, spojrzaÅ‚ na wdziÄ™cznÄ… postać żony, opiÄ™tÄ… zgrabnie w Å›licznÄ… dekoltowanÄ… sukniÄ™, i dÅ‚użej zatrzymawszy na niej spojrzenie, milczÄ…c, z uÅ›miechem skinÄ…Å‚ potakujÄ…co gÅ‚owÄ…; po chwili zaÅ› rzuciÅ‚ papierosa precz od siebie i przysunÄ…wszy fotel bliżej do kanapki; gdzie siedziaÅ‚a Ola, poÅ‚ożyÅ‚ miÄ™kkÄ… dÅ‚oÅ„ swÄ… na jej maÅ‚ej rÄ…czce. - Wiesz, kochanie - rzekÅ‚ Å‚agodnie i z wolna - że ja już jutro do Paryża jechać muszÄ™... - Już jutro?.. - wykrzyknęła ze zdziwieniem Ola. - MieliÅ›my jechać razem do Gowartowa - dodaÅ‚a nastÄ™pnie z żalem - a ty za granicÄ™ dopiero później... I oczy Oli pociemniaÅ‚y nieco, na twarzy zaÅ› odbiÅ‚ siÄ™ cieÅ„ widocznego jakby rozczarowania. Dzierżymirski uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ na tÄ™ minkÄ™ niezadowolonÄ…. - Dba jednak o mnie i kocha... - przemknęło mu przez myÅ›l, poczem Å‚agodnie, gÅ‚aszczÄ…c dÅ‚oniÄ… rÄ…czkÄ™ Oli, mówiÅ‚ pieszczotliwie znów dalej, paliÅ‚y go już bowiem gorÄ…czkÄ…: list schowany w kieszeni i nadzieja wpadniÄ™cia może na tak dawno poszukiwany trop. - Wierz mi, zwlekać nie mogÄ™, muszÄ™ jechać natychmiast... ZresztÄ… przyjadÄ™ do Gowartowa później. - Ależ wczoraj jeszcze - żachnęła siÄ™ Ola - mówiÅ‚eÅ› mi, że nic tak dalece pilnego nie powoÅ‚uje ciÄ™... - Ho-ho gniewy!.. - zauważyÅ‚ lekko i żartobliwie Dzierżymirski. - Cóż to, może moja pani chciaÅ‚aby mnie mieć tak ciÄ…gle à ses trousses?.. - I mówiÄ…c to, powstaÅ‚, zbliżyÅ‚ siÄ™ do żony, a ujÄ…wszy jej obie dÅ‚onie, poÅ‚ożyÅ‚ je uÅ›miechniÄ™ty sobie na twarzy i wargami muskać poczÄ…Å‚ delikatnie, bawiÄ…c siÄ™ jednoczeÅ›nie brzÄ™czÄ…cemi na rÄ…czkach Oli bransoletkami. - Oj, kotku, koteczku ty mój drogi, kochany! wczoraj... - przedrzeźniaÅ‚ z kolei - wczoraj nic nie wiedziaÅ‚em jeszcze, a dziÅ›... - tu Roman spuÅ›ciÅ‚ oczy - na raucie wÅ‚aÅ›nie uchwaliliÅ›my razem z czÅ‚onkami nowozakÅ‚adajÄ…cej siÄ™ współki PrzemysÅ‚u Fabryczno - Krajowego, że ja, jako delegowany, muszÄ™, jechać czemprÄ™dzej do Paryża, w celu obejrzenia na miejscu udoskonaleÅ„ fabrycznych... Roman umilkÅ‚, puÅ›ciÅ‚ delikatnie dÅ‚onie żony i wyjÄ…Å‚ ruchem szybkim zegarek. - Oho - po trzeciej... Późno, cherie, już kÅ‚aść siÄ™ pora - i koÅ„czÄ…c jakby poprzedniÄ… rozmowÄ™, dorzuciÅ‚: - No, i cóż, moje życie, widzisz teraz, iż nie jechać jutro nie mogÄ™... - Zapewne. Ty zawsze nie możesz, gdy nie chcesz! No, ale cóż robić... Jedź... Tylko w takim razie proszÄ™ mi dÅ‚ugo tam nie siedzieć i pisać listy codziennie. Koniecznie... By nie zapomnieć o mnie zupeÅ‚nie - tu Ola z uÅ›miechem pogroziÅ‚a mężowi palcem i dodaÅ‚a jeszcze: - bo Paryż - Paryżem, ho, ho, ja znam siÄ™ na tem!.. Nie oszukasz mnie tak Å‚atwo... - Ale cóż znowu? - żachnÄ…Å‚ siÄ™ Dzierżymirski, ale tym razem zupeÅ‚nie szczerze. - Cóż za myÅ›li - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™, a potem dorzuciÅ‚ caÅ‚kiem poważnie: - Wiesz przecie, że prócz ciebie, żadna na Å›wiecie kobieta nie obchodzi mnie zgoÅ‚a!.. Z wdziÄ™cznoÅ›ciÄ… spojrzaÅ‚a naÅ„ Ola. - Wiem i wierzÄ™ - rzekÅ‚a - a ponieważ i mnie tÄ™skno bez pana mego bÄ™dzie, wiÄ™c i ja jutro pojadÄ™... ZatrzymaÅ‚a siÄ™, spojrzawszy filuternie na męża, cieÅ„ bowiem mimowolny przebiegÅ‚ po twarzy jego... - Nie, nie do Paryża!.. - rozeÅ›miaÅ‚a siÄ™ szczerze, jakby myÅ›li Romana zgadujÄ…c - ale do Gowartowa!.. UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ z kolei Dzierżymirski. - Dobrze! - wykrzyknÄ…Å‚ wesoÅ‚o. - Zatem jutro - marsz! Ponieważ zaÅ› pociÄ…g mój wychodzi później od twego, wyÅ›lÄ™ pakunki nasze przez sÅ‚użbÄ™ i odwiozÄ™ ciÄ™ na kolej powozem. A teraz - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej - spać!... Dobranoc, kochanie, zmÄ™czonÄ… jesteÅ›. PocaÅ‚owaÅ‚ OlÄ™ serdecznie w obie rÄ™ce i czoÅ‚o - małżeÅ„stwo znużone rozeszÅ‚o siÄ™... Niebawem w apartamentach prezesowstwa Dzierżymirskich pogasÅ‚y wszystkie Å›wiatÅ‚a. Cisza i uÅ›pienie, prowadzÄ…c siÄ™ za rÄ™ce, wstÄ…piÅ‚y do rojÄ…cych siÄ™ tak niedawno od ludzi salonów, buduarów - rozpostarÅ‚y siÄ™ wszÄ™dzie i mrokiem sennym otuliÅ‚y wszystko dokoÅ‚a. -------- - Paris!.. Tout le monde descend!.. Paris!.. Okrzyk ten jÄ™drny, donoÅ›ny, a wyrzeczony najczystszym francuskim akcentem, obiÅ‚ siÄ™ o sÅ‚uch pasażerów pociÄ…gu, podjeżdżajÄ…cego pod oszklone arkady paryskiego dworca, i zbudziÅ‚ drzemiÄ…cego w wagonowym przedziale Dzierżymirskiego. - Par... - ris !.. - zabrzmiaÅ‚o przeciÄ…gle raz jeszcze pod samem oknem wagonu i drzwiczki szybko roztworzono nagle... Roman zerwaÅ‚ siÄ™, a pochwyciwszy podróżnÄ… torebkÄ™, wyskoczyÅ‚ Å›piesznie na peron. Bieganina, ruch, zgieÅ‚k, ogarnęły go natychmiast, oszoÅ‚omiÅ‚y chwilowo caÅ‚kiem; w parÄ™ minut dopiero, zoryentowawszy siÄ™, poszedÅ‚ Dzierżymirski do rewizyjnej sali, gdzie pobieżnÄ… z bagażem swym zaÅ‚atwiwszy formalność, w kwadrans później znalazÅ‚ siÄ™ już w dorożce, na bulwarach. Zapaliwszy cygaro i rozparÅ‚szy siÄ™ wygodnie, z przyjemnoÅ›ciÄ… przypatrywaÅ‚ siÄ™ on teraz od bardzo już dawna nie widzianej nadsekwaÅ„skiej stolicy. Åšrodkiem bulwaru Sewastopolskiego, ulicÄ…, wymijaÅ‚y go ogromne, zielone tramwaje elektryczne, różnobarwne omnibusy konne, ekwipaże, samochody; caÅ‚y zastÄ™p ruchliwy pojazdów tamowaÅ‚ co chwila wir miasta, na sekund kilka wielokrotnie zatrzymywać siÄ™ byÅ‚a zmuszona wiozÄ…ca Romana dorożka; policyjna w mantylach ciemnych krzykliwie czyniÅ‚a porzÄ…dek - poczem ruszano znowu. A pod wyniosÅ‚emi drzewami, po bokach, snuÅ‚y siÄ™ poÅ›piesznie przechodniów roje; na werandach mnogich kawiarni, zajmujÄ…cych część chodnika, peÅ‚no byÅ‚o również i gwarno od konsumentów - pÅ‚ci obojga oraz różnych stanów. I jakiÅ› prÄ…d kieÅ‚kujÄ…cego, czynnego bezustannie życia, lecÄ…cego na oÅ›lep jakby przed siebie, niepomnego byÅ‚ego, znikÅ‚ego już "wczoraj", w ciÄ…gÅ‚ej, Å›piesznej pogoni teraźniejszoÅ›ci i jutra - biÅ‚ od tych uganiajÄ…cych siÄ™ mas ludzkich, zawrotnÄ… siÅ‚Ä… ciÄ…gnÄ…Å‚ jakby ku sobie - pochÅ‚aniaÅ‚ i wabiÅ‚... W pÅ‚uca swe wciÄ…gajÄ…c bezwiednie tchnienie tego życia, toczÄ…cego siÄ™ z Å‚oskotem swego perpetuum mobile, Roman dojechaÅ‚ wreszcie do jednego z centralnych hoteli, gdzie rozlokowawszy siÄ™ niebawem, znużony poÅ‚ożyÅ‚ siÄ™ i zasnÄ…Å‚. Przespawszy w kamiennym Å›nie zmÄ™czenia dobrych godzin kilka, Dzierżymirski zabraÅ‚ siÄ™ energicznie do celu swego tutaj przybycia. WybiegÅ‚ na miasto. Dla oryginalnoÅ›ci i pod wpÅ‚ywem przypomnienia używanej za studenckich jeszcze czasów jazdy na "impérial'i" omnibusów, "pan prezes" usadowiÅ‚ siÄ™ na dachu jednego z nich i z zadowoleniem, rozglÄ…dać siÄ™ poczÄ…Å‚ wokoÅ‚o. U stóp jego, blisko, w granitowem podÅ‚ożu toczyÅ‚a sennie swe ciemne, stalowe fale Sekwana. U jej brzegów w oddali, na lewo, wznosiÅ‚y siÄ™ ponure nieco kwadraty wieżyc katedry Notre Dame, w prawo zaÅ› majaczyÅ‚ Luwr olbrzymi. Dalej znów bÅ‚yszczaÅ‚ ozdobami most Aleksandra III-go, odcinaÅ‚a siÄ™ na tle nieba wieża Eiffel - w perspektywie, kopuÅ‚a paÅ‚acu Inwalidów zÅ‚ociÅ‚a siÄ™ w promieniach majowego sÅ‚oÅ„ca... A po Sekwanie, krążąc, uwijaÅ‚y siÄ™ parowe statki, zatrzymywaÅ‚y siÄ™ u licznych przystani, obsÅ‚ugujÄ…c bezustannie mieszkaÅ„ców stolicy. TrzÄ™sÄ…c niemiÅ‚osiernie, żółtawy, w trzy siwe konie zaprzężony, omnibus zatrzymywaÅ‚ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie na jednym z przystanków, gdy obserwujÄ…cy ciÄ…gle Paryż Dzierżymirski, zdaÅ‚ sobie nagle sprawÄ™, że mieszkanie OrlÄ™ckiego może być już blisko, i poczÄ…Å‚ schodzić szybko po krÄ™tych schodkach, Å‚Ä…czÄ…cych piÄ™tnastocentymowÄ… impériale z trzydziestocentymowym padoÅ‚em. ZnalazÅ‚szy siÄ™ na bruku, Roman przyÅ›pieszyÅ‚ kroku, i wyminÄ…wszy kilka wÄ…skich zauÅ‚ków, znikÅ‚ w bramie jednego z domów. W chwilÄ™ później dzwoniÅ‚ na krÄ™tych ciemnych schodach starej, jak Å›wiat, kamienicy - u drzwi pomieszkania OrlÄ™ckiego. OtworzyÅ‚a mu mÅ‚oda, fertyczna sÅ‚użąca, w charakterystycznym biaÅ‚ym czepeczku na gÅ‚owie. - Monsieur OrlÄ™cki? - zapytaÅ‚ Dzierżymirski. - Sorti et ne reviendra qu'a dix heures du soir - posÅ‚yszaÅ‚ zwiÄ™zÅ‚Ä… odpowiedź. Zawiedziony Roman skrzywiÅ‚ siÄ™, z niechÄ™ciÄ… i zagadnÄ…Å‚: - A jutro o której godzinie zastać go bÄ™dzie można? - O, jutro zgoÅ‚a co innego. W NiedzielÄ™ pan przyjmuje od drugiej do obiadu - poinformowaÅ‚a przybysza mÅ‚oda Francuzka. - A zatem przyjdÄ™ jutro o tejże godzinie - odparÅ‚ Dzierżymirski, i siÄ™gnÄ…wszy po bilet wizytowy, oraz list Hugona OrlÄ™ckiego, wrÄ™czyÅ‚ je sÅ‚użącej, - ProszÄ™ oddać to panu... Do widzenia!.. - skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… uprzejmie. - Bonjour, monsieur!.. - odwzajemniajÄ…c siÄ™ dzieÅ„ dobrym, wedÅ‚ug miejscowego zwyczaju, pożegnaÅ‚a go dziewczyna uÅ›miechem i zalotnem bÅ‚yÅ›niÄ™ciem czarnych oczu. Wydostawszy siÄ™ na ulicÄ™, Dzierżymirski, niezadowolony ze zwÅ‚oki, a caÅ‚y pochÅ‚oniÄ™ty nadziejÄ… rozwiÄ…zania za pomocÄ… OrlÄ™ckiego drÄ™czÄ…cej go zagadki - szedÅ‚ naprzód przed siebie odruchowo czas dÅ‚uższy. Od otoczenia swego daleki jeszcze myÅ›lami, nagle zatrzymaÅ‚ siÄ™ jednak, spojrzawszy uważnie dokoÅ‚a siebie. ZnajdowaÅ‚ siÄ™ obok filarów wejÅ›ciowych Panteonu - przed nim zaÅ› w perspektywie już bliskiej zieleniaÅ‚ za kratÄ… ogród Luksemburski. Pustymi chodnikami skierowaÅ‚ siÄ™ w tÄ… stronÄ™; wkrótce byÅ‚ już w ogrodzie i iść zaczÄ…Å‚ bez celu szerokiemi alejami, niebawem zaÅ› znalazÅ‚ siÄ™ na obszernym tarasie. Na lewo, w oddali, zamajaczyÅ‚y wieżyce Obserwatoryum, przed nim wznosiÅ‚o siÄ™ muzeum Luksemburskie. - WpadnÄ™ tam i obejrzÄ™, co jest!.. - pomyÅ›laÅ‚, zadowolony nagle na widok gmachu, a ponieważ wejÅ›cie do paÅ‚acu nie byÅ‚o od ogrodu, lecz od strony bulwaru Åš-go MichaÅ‚a, Dzierżymirski skierowaÅ‚ siÄ™ bocznÄ… alejÄ… parku ku wyjÅ›ciu, na prawo. Twarz chmurnÄ…, znudzonÄ…, okrasiÅ‚ mu uÅ›miech; przestÄ…piÅ‚ sprężyÅ›cie próg muzeum i spojrzaÅ‚ jednoczeÅ›nie na zegarek - mijaÅ‚a czwarta, podwoje paÅ‚acu zaÅ› zamykano o piÄ…tej. - Zdążę chyba zobaczyć wszystko!.. - mruknÄ…Å‚, kontent już tym razem zupeÅ‚nie, z przyjemnego zabicia czasu. I rzeczywiÅ›cie.. Pod wpÅ‚ywem bowiem pierwszego rzutu oka na salon sztuki, Dzierżymirski zapomniaÅ‚ o wszystkiem, co go drÄ™czyÅ‚o. ZnajdowaÅ‚ siÄ™ w otoczeniu, ustawionych w pierwszej sali, licznych rzeźb nowożytnych... WiÄ™c oto najprzód spojrzenie jego przykuÅ‚a ustawiona na maÅ‚em wzniesieniu, w pobliżu wejÅ›cia, rzeźba Moreau-Vauthier'a, a byÅ‚a niÄ… postać naga, leżącej na wznak, w lubieżnej pozie i upojeniu, bachantki, z gronem winogron w lewej dÅ‚oni... Naturalność pozy i ruchu, a szczególniej modelowane doskonale ciaÅ‚o kobiece, tÄ™tniÄ…ce po prostu w zimnym biaÅ‚ym marmurze, żarem krwi mÅ‚odej - zatrzymaÅ‚o dÅ‚użej na sobie wzrok Romana. RozglÄ…dajÄ…c siÄ™, przystajÄ…c co chwila, poszedÅ‚ dalej!.. I niebawem znowu zapatrzyÅ‚ siÄ™ dÅ‚użej, tym razem przed przegiÄ™tÄ… w tyÅ‚, w stojÄ…cej postawie, i unoszÄ…cÄ… siÄ™ jakby w przestrzeni, postaciÄ… nagiej również dziewczyny. Oczy jej byÅ‚y przymkniÄ™temi, twarz owiana mgÅ‚Ä… uÅ›pienia, w rÄ™ku trzymane chwiaÅ‚o siÄ™ kwiecie... ByÅ‚o to "ZÅ‚udzenie" F. Charpentier'a, oddajÄ…ce subtelnie pochwyconÄ… nieuchwytność illuzyi, jak sen, jak marzenie, nieujÄ™tej - rozpÅ‚ywajÄ…cej siÄ™ jakby w przestrzeniach... Niezrównanem bowiem oddaniem czaru uÅ›pionych piÄ™knych rysów kobiecych, zdawaÅ‚o siÄ™, że znajdujÄ…cy siÄ™ tutaj przedstawiciele rzeźby turniej urzÄ…dzili sobie. WÅ›ród wielu innych w tymże rodzaju posÄ…gów, wyróżniaÅ‚a siÄ™ jeszcze rzeźba, nader piÄ™kna, zatytuÅ‚owana : "Wspomnienie". TwórcÄ… jej byÅ‚ Mercié Autonin. PrzedstawiaÅ‚a ona mÅ‚ode dziewczÄ™, o rysach drobnych, z gÅ‚owÄ… przechylonÄ… w tyÅ‚ nieco, z obliczem, tonÄ…cem jakby w gÅ‚Ä™bokim, cichym Å›nie. Na kolanach jej, na ziemi - wszÄ™dzie, widniaÅ‚y rozsypane kwiaty; dwa goÅ‚Ä…bki, niosÄ…c w dzióbkach również kwiecie, leciaÅ‚y ku niej, rozmarzonej cicho, we wspomnieniu dalekiem... PoÅ›wiÄ™ciwszy wzglÄ™dnie dość czasu na rzeźbÄ™, Dzierżymirski przeszedÅ‚ spiesznie do salonów, zawieszonych obrazami, dochodziÅ‚a już bowiem godzina zamkniÄ™cia. Szybko, jak mógÅ‚ najuważniej, poczÄ…Å‚ oglÄ…dać obrazy wszystkie; w ten sposób dobiegÅ‚ do sali ostatniej. Poczem, wolniej nieco, powracać zaczÄ…Å‚. I teraz w jednym salonie uwagÄ™ jego zwróciÅ‚ nader oryginalnie, bo, jakby caÅ‚kiem po Å›wiecku traktowany, a mimo to nadziemskoÅ›ciÄ… tchnÄ…cy, obraz: "NajÅ›wiÄ™tsza Marya Pocieszycielka..." Z ram patrzyÅ‚a na widza, natchnionego oblicza, o dużych oczach czarnych, siedzÄ…ca postać Niebios Królowej... Na kolanach Jej, rzucona na klÄ™czkach, oparÅ‚a siÄ™ kobieta, z twarzÄ… ukrytÄ…, z rÄ™koma zaÅ‚amanemi, w bezbrzeżnym bólu, szukajÄ…ca na Å‚onie ÅšwiÄ™tej Maryi pocieszenia! U stóp tych dwóch postaci kobiecych - poniżej, leżaÅ‚o wdziÄ™cznie uÅ›pione dzieciÄ…tko, Å›niÅ‚o, osypane caÅ‚e, obrzucone puchem biaÅ‚ych róż Å›nieżnych, w rozkwicie... Dzierżymirski, zachwycony wdziÄ™kiem i poezyÄ…, bijÄ…cemi z obrazu tego, pÄ™dzla "Bouguereau"; po chwili znów pospieszyÅ‚ dalej. Naraz zatrzymaÅ‚ siÄ™ ponownie. UjrzaÅ‚ bowiem naprzeciwko siebie obraz dość duży, przez Detaille Edwarda. NosiÅ‚ miano "Le rêve (Sen)". Na olbrzymiem oto polu, otuleni pÅ‚aszczami, z czapkami nasuniÄ™temi na czoÅ‚o, pokotem, jeden obok drugiego, leżą setki odpoczywajÄ…cych, pogrążonych we Å›nie żoÅ‚nierzy... Poranek cichy; niebo hen! daleko zaróżawia siÄ™ leniwie jutrzenkÄ…, - wÅ›ród Å›piÄ…cych ludzi bÅ‚yszczÄ… w szarem Å›witaniu rzÄ™dem poustawiane, uÅ‚ożone w kozÅ‚y bronie, a gdzieÅ› z boku, blisko, dogasa już ognisko... Lecz cóż to za cienie majaczÄ… tam, w górze, nad nimi? To górÄ…, w obÅ‚okach, pÅ‚ynie mgÅ‚Ä… przesÅ‚oniÄ™ty jakiÅ› hufiec inny, zwyciÄ™zki - mar i duchów, nie ludzi!.. Grzmi tam muzyka, bÄ™bniÄ…, strzelajÄ…, proporce siÄ™ chwiejÄ…, chorÄ…gwie szumiÄ…... tamci, tam, zwyciężajÄ… niezawodnie!.. I ponad gÅ‚owy uÅ›pionych żoÅ‚nierzy, których potwór wojny może już jutro pochÅ‚onie, przesuwa siÄ™, jak marzenie, uÅ‚udne widzenie ostatnie: oni Å›piÄ…c, widzÄ… siebie, jak zwyciężajÄ…, peÅ‚ni chwaÅ‚y!.. To sen... PiÄ…ta wybiÅ‚a gÅ‚oÅ›no w salonach sztuki, i Dzierżymirski opuÅ›cić musiaÅ‚ muzeum. Niebawem znalazÅ‚ siÄ™ na bulwarach Paryża i równoczeÅ›nie instynktownie poczuÅ‚ głód. WÅ‚och z matki i duszÄ… caÅ‚Ä… artysta, myÅ›lÄ… wspominaÅ‚ on jeszcze widziane przed chwilÄ… dzieÅ‚a sztuki i pogodnem spojrzeniem ogarniaÅ‚ biegnÄ…ce wokoÅ‚o siebie tÅ‚umy, przepeÅ‚nione kawiarnie i huczÄ…ce pojazdy. - La Presse!.. La Patrie... La Pres-se!.. - krzyczano mu nad uchem na wszystkie strony; w restauracyach, na platformach, spożywano już posiÅ‚ek, popijano wino, absynt i inne wyskokowe napoje - caÅ‚y Paryż obiadowaÅ‚. Na Å›wieżem powietrzu, przy jednym z takich stolików, zachÄ™cony przykÅ‚adem, zasiadÅ‚ i Roman, a kazawszy podać obiad, zapaliÅ‚ swobodnie cygaro. Niebawem przyniesiono pierwszÄ… potrawÄ™. WÅ›ród przelewajÄ…cego siÄ™ kaskadÄ… paryskiego życia i huku ruchliwej stolicy, Dzierżymirski spokojnie zaczÄ…Å‚ spożywać zupÄ™, sÅ‚uchajÄ…c ciekawie, z uÅ›miechem, gÅ‚oÅ›nych rozmów swych przerozmaitych sÄ…siadów i charakterystycznych czÄ™stokroć ich bulwarowych dowcipów. *** Punktualny, pomiÄ™dzy drugÄ…, a trzeciÄ… po poÅ‚udniu, wchodziÅ‚ nazajutrz Roman do mieszkania OrlÄ™ckiego. SÅ‚użąca wprowadziÅ‚a go natychmiast do saloniku, zaledwie jednak wszedÅ‚ tam, roztworzyÅ‚y siÄ™ już zamaszyÅ›cie boczne drzwi komnatki i w ramie ich ukazaÅ‚ siÄ™ mężczyzna rosÅ‚y, blondyn; Å‚ysawy i dość otyÅ‚y, o siwiejÄ…cym, z polska podkrÄ™conym, wÄ…sie. - Jakże mi miÅ‚o... Jak miÅ‚o mieć w swoich progach tak dostojnego goÅ›cia... rodaka!.. - zaczÄ…Å‚ od proga, z polskÄ… szczeroÅ›ciÄ… i uprzejmoÅ›ciÄ… w gÅ‚osie, roztworzyÅ‚ przytem machinalnie ramiona, jakby chciaÅ‚ do piersi przycisnąć niemi przybyÅ‚ego, po chwili opamiÄ™taÅ‚ siÄ™ jednak i wyciÄ…gajÄ…c uprzejmie prawicÄ™; czysto już tylko salonowym gestem, przedstawiÅ‚ siÄ™: OrlÄ™cki... Wiktor... - siostrzeniec Hugona. - Nie uwierzy pan - ciÄ…gnÄ…Å‚ natychmiast bardzo grzecznie - jakÄ… rzetelnie prawdziwÄ… radość uczyniÅ‚ mi list stryja i zapowiedź tej paÅ„skiej wizyty... ProszÄ™, niech pan prezes siada!... ProszÄ™ bardzo... I OrlÄ™cki wskazaÅ‚, z grzecznoÅ›ciÄ…, fotele, widzÄ…c zaÅ› zdziwienie na twarzy Romana, na dźwiÄ™k tytuÅ‚u "prezesa", uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™, odgadÅ‚szy myÅ›l goÅ›cia. - Dziwnem siÄ™ panu prezesowi, jak widzÄ™, wydaje - przemówiÅ‚, - że tytuÅ‚uje go... Cóż to, przypuszcza pan może, - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, ze swadÄ…, - że my tu na obczyźnie nic nie wiemy, kto w kraju u nas przoduje? Przeciwnie, przeciwnie! - Å›ledzimy gorÄ…czkowo i z uwagÄ… ruch naszych ziomków, współbraci !.. A jakże... a jakże!.. Ja sam osobiÅ›cie trzymam wiele gazet polskich, wiem o wszystkiem, a z nazwiskiem paÅ„skiem - tu skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ grzecznie w stronÄ™ Romana - spotykaÅ‚em siÄ™ w nich tylokrotnie, ceniÄ…c zawsze ruchliwość pana prezesa i oddaniu siÄ™ jego spoÅ‚eczeÅ„stwu naszemu... UmilkÅ‚, a po chwili - Ale!.. przepraszam bardzo!.. Pan prezes wszak pali zapewne?.. sÅ‚użę natychmiast - i zerwaÅ‚ siÄ™ miejsca, przynoszÄ…c wkrótce Dzierżymirskiemu pudeÅ‚ko papierosów. Roman siÄ™gnÄ…Å‚ po jednego z nich i bÄ…knÄ…Å‚ niewyraźnie: - DziÄ™kujÄ™ bardzo!.. ObserwujÄ…c wciąż ciekawie, spod oka swego gospodarza, chciaÅ‚ przytem już przemówić, lecz peÅ‚ny bezustannej uprzejmoÅ›ci OrlÄ™cki przerwaÅ‚ mu zanim usta otworzyć zdoÅ‚aÅ‚: - A może cygarko?.. Przepraszam stokrotnie... Za chwilÄ™! - i nie czekajÄ…c odpowiedzi, znikÅ‚ za drzwiami przylegÅ‚ego pokoju, Dzierżymirski zaÅ› uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™. Poczciwy czÅ‚owiek jakiÅ› - pomyÅ›laÅ‚ - i choć, zdaje siÄ™, blagier nieco, lecz szczery i z gatunku nieszkodliwych. Dowiem siÄ™ prawdopodobnie, czego chciaÅ‚em... Ledwie Roman okreÅ›lenie to w umyÅ›le sformuÅ‚ować zdoÅ‚aÅ‚, gospodarz domu staÅ‚ już przed nim, podajÄ…c szerokie puzderko cygar. - DoskonaÅ‚e - pochwaliÅ‚ - prawdziwe pruskie... O, bynajmniej nie tutejsze, które sÄ… po prostu ohydne - zaopiniowaÅ‚. - DziÄ™kujÄ™ bardzo. Pan tak Å‚askaw... - poczuÅ‚ siÄ™ w obowiÄ…zku odrzec Dzierżymirski, powstawszy zarazem z miejsca swego. - O, panie prezesie! - pospieszyÅ‚, z odpowiedziÄ…, OrlÄ™cki, - Siadać proszÄ™ en bons amis... Ot -tutaj... - wskazaÅ‚ na kanapkÄ™ - wygodniej bÄ™dzie! - i zapaliwszy równoczeÅ›nie zapaÅ‚kÄ™, zbliżyÅ‚ pÅ‚omieÅ„ do koniuszczka cygara Dzierżymirskiego. - Merci!.. - skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ tenże raz jeszcze, i wypuÅ›ciwszy kółeczko dymu, odezwaÅ‚ siÄ™ wreszcie, skorzystawszy z sekundy milczenia goÅ›cinnego gospodarza. - CzytaÅ‚ pan list stryja, pana Hugona, wszak prawda?.. Wiadomy panu wiÄ™c zatem cel mego tu przybycia... Nie znÄ…jÄ…c nikogo w Paryżu, zdecydowaÅ‚em siÄ™ prosić stryja paÅ„skiego, o tarte d'entree do pana... - Och, i bez tego, panie prezesie - przerwaÅ‚ OrlÄ™cki - każdego rodaka witamy tu z caÅ‚ego serca! Tembardziej zaÅ› pana prezesa, tak w kraju zasÅ‚użonego... - Ach, tak, nie wÄ…tpiÄ™ - z wolna potwierdziÅ‚ Roman - lecz i mnie chodziÅ‚o również - tu uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ z lekka - o specyalnÄ… protekcyÄ™ do kogoÅ›, by potrafiÅ‚ uÅ‚atwić wiadomÄ… nam sprawÄ™ przemysÅ‚owÄ…... - A tak, tak! - przerwaÅ‚ znów OrlÄ™cki, niezadowolony jakby, że poruszano tÄ™ kwestyÄ™. Pan prezes radby obejrzeć drobiazgowo i gruntownie urzÄ…dzenia fabryk tutejszych, przy mojej pomocy... Owszem, postaram siÄ™, panie prezesie, choć uprzedzić muszÄ™, że ja... - zatrzymaÅ‚ siÄ™ - nie mam tak rozlegÅ‚ych stosunków ze sferÄ… handlowców... to jest, chciaÅ‚em powiedzieć... ze sferÄ… fabrykantów... przemysÅ‚owców... Paryża... panie dobrodzieju... Jednakże... - tu zajÄ…knÄ…Å‚ siÄ™, zaplÄ…taÅ‚ w swem przemówienia OrlÄ™cki i zamilkÅ‚, widocznie zmieszany. UÅ›miech niedostrzegalny okoliÅ‚ wÄ…skie usta Romana. - To nic nie szkodzi - odparÅ‚. Mam niepÅ‚onnÄ… nadziejÄ™, iż razem z panem damy sobie z tem wszystkiem radÄ™... ZresztÄ…, to chyba drobnostka. Chodzi zaledwie o jakieÅ› dziesięć fabryk tylko... Roman zatrzymaÅ‚ siÄ™ i zapytaÅ‚ jeszcze, chcÄ…c konsekwentnie doprowadzić do koÅ„ca zmyÅ›lony swój interes i misyÄ™: - Wszak fabryki owe wymienione sÄ… w liÅ›cie pana Hugona... - Tak jest, tak jest... w istocie...- potwierdziÅ‚ OrlÄ™cki i zajÄ…knÄ…Å‚ siÄ™ znowu. - To dobrze, mógÅ‚by mi może szanowny pan powiedzieć, czy wÅ‚aÅ›ciciele ich znani sÄ… jemu?.. Gdzie to zakÅ‚ady fabryczne znajdujÄ…, w jaki sposób, oraz kiedy obejrzeć je można by byÅ‚o?.. - Nic doprawdy nie mogÄ™ jeszcze panu prezesowi w tym wzglÄ™dzie powiedzieć - odrzekÅ‚ OrlÄ™cki i dodaÅ‚ natychmiast: - Co siÄ™ tyczy, czy znam wÅ‚aÅ›cicieli, to... prawdopodobnie... ZresztÄ… zna siÄ™ tutaj osób tyle... - zatrzymaÅ‚ siÄ™. - Tylko, vous savez, panie prezesie... otrzymaÅ‚em list dopiero wczoraj - urwaÅ‚, i dokoÅ„czyÅ‚ po chwili - wiÄ™c, vous comprenez, czasu nie miaÅ‚em... - Ależ naturalnie!.. - pospieszyÅ‚ z uspakajeniem OrlÄ™ckiego Dzierżymirski. - Ja tylko dlatego siÄ™ pytam, iż to jest celem mego tutaj przybycia, i że to mnie nader interesuje, jako delegata nowa zakÅ‚adajÄ…cej siÄ™ u nas w kraju współki Handlowo-PrzemysÅ‚owo-Fabrycznej... - A tak, sÅ‚yszaÅ‚em,.. CzytaÅ‚em nawet o tem gdzieÅ› w gazetach - odparÅ‚, z przekonaniem OrlÄ™cki. - KÅ‚amie, jak z nut - pomyÅ›laÅ‚ Dzierżymirski, i uÅ›miech dyskretny ponownie przemknÄ…Å‚ po ustach jego. ZaciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ jednoczeÅ›nie cygarem i wpatrzyÅ‚ badawczo w OrlÄ™ckiego. - Bonne pâte d'homme... - myÅ›laÅ‚ zarazem - ale jak tu zacząć o tych zgubionych pieniÄ…dzach? Tymczasem, nielubiÄ…cy milczeć OrlÄ™cki, widocznie również pragnÄ…cy zrÄ™cznie odwrócić rozmowÄ™, już mówiÅ‚: - Pan prezes zapewne nie po raz pierwszy i na dÅ‚użej przybyÅ‚ do Paryża, nieprawdaż?.. - Och, tak... - odruchowo potwierdziÅ‚ Roman, nie myÅ›lÄ…c o tem, co mówi. - No, to mam nadziejÄ™ - opowiadaÅ‚ uprzejmy gospodarz dalej - że bÄ™dÄ™ jeszcze miaÅ‚ okazyÄ™ przedstawić panu prezesowi mojÄ… żonÄ™ i córkÄ™... DziÅ› pojechaÅ‚y do Versailles. Panu prezesowi wiadomo zapewne, iż w pierwszÄ… niedzielÄ™ każdego miesiÄ…ca puszczajÄ… wodÄ™ ze wszystkich fontann w Wersalskim parku... Widok zaiste bywa wówczas wspaniaÅ‚y. C'est charmant!.. - zatrzymaÅ‚ siÄ™ chwilÄ™ i siÄ™gnÄ…Å‚ po zegarek do kieszeni. - O! trzecia już dochodzi... Niebawem wrócÄ…... Dzierżymirski tymczasem, sÅ‚uchajÄ…c, nie sÅ‚uchaÅ‚, pogrążony wciąż w myÅ›lach. Naraz twarz Å›niada jego ożywiÅ‚a siÄ™, przeleciaÅ‚ po niej promieÅ„... StrzepujÄ…c delikatnie popiół z cygara, przemówiÅ‚ z wolna: - ProszÄ™ pana... - zatrzymaÅ‚ siÄ™. - Za niedyskrecyÄ™ popeÅ‚nianÄ… może, najmocniej przepraszam... Czyżby pan nie byÅ‚ rad powrócić do kraju.. I Dzierżymirski badawczo spojrzaÅ‚ w twarz OrlÄ™ckiemu, czekajÄ…c odpowiedzi, jednoczeÅ›nie myÅ›laÅ‚. - Każdy Polak na obczyznie tÄ™skni za krajem, pewnik; dlaczegobym ja nie miaÅ‚ użyć tego sposobu do osiÄ…gniÄ™cia mego prywatnego celu? No, zobaczymy... OrlÄ™cki zaÅ› już mówiÅ‚: - Czy ja nie pragnÄ…Å‚bym powrócić do kraju? Ależ, panie prezesie, to moje najgorÄ™tsze życzenie! pragnienie żony mojej, córki - codzienne marzenie nas wszystkich! - dokoÅ„czyÅ‚, z zapaÅ‚em. - No, dobrze, mam ciÄ™!.. - przeleciaÅ‚o przez umysÅ‚ Romana. - Czy wolno zapytać jeszcze - przemówiÅ‚ - o rzecz jednÄ…, a mianowicie... Czy życzenie to paÅ„stw - marzenie - poprawiÅ‚, z uÅ›miechem - ma już dotÄ…d jakie pewne i konkretne podstawy?.. OrlÄ™cki na te sÅ‚owa spuÅ›ciÅ‚ wzrok ku ziemi. - O, bynajmniej - odparÅ‚... - Tam, w kraju, stosunki zerwaÅ‚em wszystkie prawie... tu zaÅ› zawiÄ…zaÅ‚em niektóre, potrzebne mi. Mam poza tem staÅ‚e zajÄ™cie, przynoszÄ…ce mi dochód pewny... - Tak, tak, zapewne, rozumiem - przerwaÅ‚ szybko Dzierżymirski - wchodzÄ™ w poÅ‚ożenie i przepraszam bardzo za me pytania... - dokoÅ„czyÅ‚ grzecznie, a widzÄ…c równoczeÅ›nie na twarzy gospodarza zakÅ‚opotanie widoczne... - Nie ma za co jechać nieborak - to jasne, i żyć by z czego nie miaÅ‚ -wÅ›ród swoich - pomyÅ›laÅ‚ i w tejże chwili zapytaÅ‚: - Lecz gdyby tak trafiÅ‚a siÄ™ na przykÅ‚ad szanownemu panu okazya dobra do objÄ™cia w kraju zyskownej posady? Przypuszczam, że w takim razie przeszkody do wyjazdu nie byÅ‚oby żadnej?.. - No, zapewne... Lecz o tem i myÅ›leć niepodobna, nie posiadam bowiem już żadnych w kraju stosunków - powtórzyÅ‚ OrlÄ™cki, ze smutkiem. - A pan Hugo, krewny paÅ„ski?.. - zagadnÄ…Å‚ Roman. - Och... ten... - przeciÄ…gle odparÅ‚ gospodarz, z niechÄ™ciÄ… wyraźnÄ…, i z wybuchem szczeroÅ›ci nagÅ‚ej, rzekÅ‚ z goryczÄ…: - Stryj Hugo od czasu, jakem emigrowaÅ‚ i wieść mi siÄ™ w życiu przestaÅ‚o, znać mnie już nie chce, ani wiedzieć nic o mnie... DziwiÄ™ siÄ™ nawet niewymownie, iż raczyÅ‚ napisać pod moim adresem, w interesie prezesa, słów kilka... Na twarzy OrlÄ™ckiego, przy tych sÅ‚owach, osiadÅ‚ cieÅ„, po chwili dorzuciÅ‚: - ZwykÅ‚a kolej ludzka... nic dziwnego. Åšwiat pamiÄ™ta o tych tylko, którym siÄ™ powodzi. Dzierżymirski wpatrzyÅ‚ siÄ™ uważnie w OrlÄ™ckiego; ostatnie sÅ‚owa, wypowiedziane przez niego, odkryÅ‚y mu utajonÄ… stronÄ™ życia siedzÄ…cego przed nim czÅ‚owieka - nieszczęście, gorycz skrytÄ…, a powodów jej Å‚acno domyÅ›liÅ‚ siÄ™ Roman. Pomimo woli, żal mu siÄ™ OrlÄ™ckiego zrobiÅ‚o. - To szkoda jednak - przemówiÅ‚ z wolna - że panowie mieszkajÄ… tak od siebie z daleka... Pan Hugo, choć odludek i egoista, poza tem jednak czÅ‚owiek nieposzlakowanej opinii i nadzwyczaj przy tem wpÅ‚ywowy i bogaty. OrlÄ™cki na te sÅ‚owa uczyniÅ‚ niewyraźny ruch rÄ™kÄ…; - nastaÅ‚a chwila milczenia. - Wypada mi raz jeszcze przeprosić stokrotnie pana - odezwaÅ‚ siÄ™ znów pierwszy Dzierżymirski - że oÅ›mielam siÄ™ wkraczać w stosunki jego, tak osobiste, lecz po pierwsze wyjÄ…tkowe poÅ‚ożenie nasze tu, na obczyźnie, jako rodaków, skÅ‚ania mnie do tego; po drugie zaÅ›, że w tym wzglÄ™dzie może mogÄ™ stać panu użytecznym... OrlÄ™cki, zdziwiony, spojrzaÅ‚ na Romana. - Tak jest - rzekÅ‚ Dzierżymirski, z uÅ›miechem - cóżby szanowny pan bowiem powiedziaÅ‚ na to, gdybym... -- tu zatrzymaÅ‚ siÄ™ sekundÄ™ - uÅ‚atwiÅ‚ mu... - Dzierżymirski przy tem zaakcentowaÅ‚ wyraźnie ostatnie wyrazy - powrót do kraju... Stosunkami zaÅ› daÅ‚ mu jakÄ… posadÄ™ korzystnÄ…?.. - Ależ, panie prezesie! - wykrzyknÄ…Å‚ OrlÄ™cki, i zerwawszy siÄ™ z fotelu, uchwyciÅ‚ dÅ‚oÅ„ goÅ›cia swego, Å›ciskajÄ…c jÄ… serdecznie.. - WdziÄ™czność moja i sercu memu bliskich nie miaÅ‚aby granic!.. Lecz doprawdy, nie pojmujÄ™... nie rozumiem!.. - urwaÅ‚ wzruszony... - SkÄ…d taka Å‚aska pana prezesa dla mnie?... Wszak poznaliÅ›my siÄ™ tak niedawno! - dokoÅ„czyÅ‚ i zamilkÅ‚, nie wiedzÄ…c snać, co powiedzieć, jak siÄ™ obrócić i znaleźć w sytuacyi, tak dlaÅ„ niespodzianej... Roman tymczasem powstaÅ‚ również z miejsca, i oddawszy serdecznie uÅ›cisk OrlÄ™ckiemu, po przyjacielsku ujÄ…Å‚ go za ramiÄ™. Przeszli po pokoju tak razem kroków kilka, poczem Dzierżymirski, wciąż idÄ…c pod rÄ™kÄ™ z OrlÄ™ckim, rzekÅ‚ caÅ‚kiem swobodnie: - PrzyznajÄ™, poczuÅ‚em do szanownego pana szczerÄ… sympatyÄ™, rozumiem przy tem w zupeÅ‚noÅ›ci połóżenie jego tutejsze, i gotów jestem uczynić dla niego wiele... - DziÄ™kujÄ™, po tysiÄ…c razy dziÄ™kujÄ™! - uÅ›cisnÄ…Å‚ OrlÄ™cki serdecznie trzymane ramiÄ™ Romana, z równowagi caÅ‚y wyprowadzony. Dzierżymirski mówiÅ‚ tymczasem dalej, pomny celu swego: - Lecz daruje pan rzecz jednÄ…... Nim przystÄ…pimy mianowicie do obchodzÄ…cej pana sprawy, wiedzieć muszÄ™ dokÅ‚adnie - Roman zatrzymaÅ‚ siÄ™ - zupeÅ‚nie szczegółowo - poprawiÅ‚ - przebieg dotychczasowego jego życia. Nic w tem dziwnego z mej strony, wszak prawda?.. Znać mam przyjemność szanownego i kochanego pana od tak bardzo niedawna! - dokoÅ„czyÅ‚, z przyjaznym uÅ›miechem, i jak najnaturalniej na pozór. - Ależ, rzecz prosta! Tajemnicy w tem zresztÄ… nie ma żadnej! - odparÅ‚ OrlÄ™cki szybko, przekonany zupeÅ‚nie. - Opowiem prezesowi wszystko natychmiast! - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej rozradowany. - No, to siadajmy!.. - rzekÅ‚ wesoÅ‚o Dzierżymirski. Usiedli jeden naprzeciw drugiego. Roman wpatrzyÅ‚ siÄ™ badawczo w twarz OrlÄ™ckiego, a w oczekiwaniu zwierzenia, którego w duszy tak bardzo pragnÄ…Å‚, twarz mu pobladÅ‚a mimo woli, aksamitne zaÅ› spojrzenie ciemnych oczu staÅ‚o siÄ™ bardziej jeszcze przenikliwem i rozumnem. - SÅ‚ucham pana - rzekÅ‚ poważnie. UÅ›miechniÄ™ty, radosny, poprawiÅ‚ siÄ™ OrlÄ™cki na krzeÅ›le, i siÄ™gnÄ…wszy po cygara, zapaliÅ‚ jedno, w roztargnieniu czÄ™stujÄ…c niemi Romana. - DziÄ™kujÄ™, palÄ™ jeszcze - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ niedostrzegalnie Roman, i spojrzaÅ‚ z pod oka na gospodarza. - Rôti à point! - zadecydowaÅ‚ w myÅ›li sarkastycznie. - A, przepraszam! -odrzekÅ‚ OrlÄ™cki i mówiÅ‚ dalej: - Otóż, co do mego, technicznie tak zwanego curriculum vitae, postaram siÄ™ opowiedzieć je prezesowi w kilku sÅ‚owach. Rzecz ta przedstawia siÄ™ zatem jak nastÄ™puje: - Urodzony lat temu, czterdzieÅ›ci i siedem, dobiegam już bowiem pięćdziesiÄ…tki - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ - z ojca Ryszarda i matki Józefy z Lancjarskich de domo, przepróżnowaÅ‚em, ksztaÅ‚cÄ…c siÄ™ w domu, do lat piÄ™tnastu... Potem oddano mnie do Jezuitów, nastÄ™pnie koÅ„czyÅ‚em uniwersytet w Bonn, nad Renem, i wróciwszy do kraju, objÄ…Å‚em klucz majÄ…tkowy, dziedziczny Orlin... - BywajÄ…c w, Å›wiecie przez lat kilka, starajÄ…c siÄ™ o pierwsze w kraju partye, żyjÄ…c nieco szeroko, straciÅ‚em majÄ…tek... NastÄ™pnie spotkaÅ‚em dzisiejszÄ… żonÄ™ mojÄ…, z domu hrabiankÄ™ BożkowskÄ…... Przez ż - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ OrlÄ™cki, - bo sÄ… i Borzkowscy przez rz, bez tytuÅ‚u i nie pochodzÄ…cy wcale z karmazynów - zwyczajne szaraki - objaÅ›niÅ‚. Dzierżymirski w tem miejscu uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ pobÅ‚ażliwie - sarkastycznie, lecz sÅ‚uchaÅ‚ w milczeniu dalej. - PobraliÅ›my siÄ™, - ciÄ…gnÄ…Å‚ tymczasem OrlÄ™cki - i osiadÅ‚em na roli, już nie jako pan, ale jako skromny obywatel na kilkudziesiÄ™ciu włókach ziemi, i naturalnie, z czasem zerwaÅ‚em przy tem zupeÅ‚nie dawne Å›wiatowe stosunki... GospodarowaÅ‚em sobie tak cicho lat kilkanaÅ›cie, staÅ‚em siÄ™ domatorem - przeksztaÅ‚caÅ‚em stopniowo, o ile mogÅ‚em, w czcigodnego pana sÄ…siada... Wreszcie, niestety, jak piorun z nieba, spadÅ‚o na mnie zdarzenie pewne... Nie wspomożony przez nikogo, sprzedać musiaÅ‚em dobra, i przybyÅ‚em tu - za chlebem!.. OrlÄ™cki umilkÅ‚ na chwilÄ™, poczem, dodaÅ‚ nieco smutnie : - Jak najpiÄ™kniejsza od sÅ‚oÅ„ca pÅ‚owieje materya, tak i najbarwniejsze życie blaknie od nieprzychylnych ciosów życia. SzarzyznÄ… ono dla mnie dzisiaj - trudno! - westchnÄ…Å‚, i zamilkÅ‚ znowu. W nadziei, iż dowie siÄ™ jeszcze oczekiwanego przezeÅ„ "clou" historyi tej caÅ‚ej, milczenia tego nie przerywaÅ‚ Dzierżymirski. Po dÅ‚uższej jednak chwili, widzÄ…c, że OrlÄ™cki, pochÅ‚oniÄ™ty myÅ›lami, zapominać zdaje siÄ™ nawet o jego obecnoÅ›ci, zagadnÄ…Å‚ uprzejmie: - I jeÅ›li wiedzieć wolno, cóż dalej? Jakby ze snu jakiego dalekiego zbudzony, OrlÄ™cki podniósÅ‚ powoli posmutniaÅ‚e oczy na Romana. - Nic! - odrzekÅ‚ bezbarwnie, gÅ‚osem twardym. - Być nie może? - zadziwiÅ‚ siÄ™ Roman, jak mógÅ‚ najszczerzej. - I pomyÅ›leć - ciÄ…gnÄ…Å‚ swobodnie - że ja tam w kraju tyle przeróżnych rzeczy o panu sÅ‚yszaÅ‚em... Urażony jakby tem, co usÅ‚yszaÅ‚, OrlÄ™cki zapytaÅ‚ z kolei sucho: - No, i cóż takiego, ciekawym, wymyÅ›liÅ‚a na mnie luba opinia, czy wiedzieć mogÄ™? Roman niecierpliwie poruszyÅ‚ siÄ™ na krzeÅ›le. - Cóż u licha! - pomyÅ›laÅ‚ - czyniÄ™ dotÄ…d tyle, i prawda wciąż wymyka mi siÄ™ sprzed nosa... Po chwili zaÅ›, jak gdyby nagle na coÅ› zupeÅ‚nie już stanowczo zdecydowany, odpowiedziaÅ‚ z wolna, przetarÅ‚szy przytem rÄ™kÄ… czoÅ‚o: - Och!.. potem o tem... Teraz znowu powrócić muszÄ™ do jÄ…dra zajmujÄ…cej nas kwestyi. PragnÄ™ dać panu posadÄ™... Czy wolno zapytać - jakie sÄ… jego mocne - zaakcentowaÅ‚ - kwalifkacye fachowe?.. - Fachowych Å›ciÅ›le żadnych - przerwaÅ‚ niezadowolonym trochÄ™ gÅ‚osem OrlÄ™cki. - Posiadam jednak jÄ™zyki: angielski, francuski, rosyjski i niemiecki, oraz zdobyte pracÄ… i praktykÄ… obecnÄ… - rachunkowość i buchalteryÄ™ - w banku, gdzie urzÄ™dujÄ™ i skÄ…d w razie potrzeby otrzymać mogÄ™ Å›wiadectwo odpowiednie. - A! - zadziwiÅ‚ siÄ™ mimo woli Roman - to dobrze... to bardzo dobrze... Wzrok jego przy tem, z zadowoleniem objÄ…Å‚ dÅ‚uższÄ… chwilÄ™ caÅ‚Ä… postać OrlÄ™ckiego, mówiÄ…c do siebie mimo woli wyraźnie; - Patrzcie?.. nie spodziewaÅ‚em siÄ™!.. - Zatem - odezwaÅ‚ siÄ™ niebawem - objąć może szanowny pan innÄ…, lepszÄ… nawet posadÄ™ od tej, którÄ… przeznaczaÅ‚em w myÅ›li dla niego. - Cóż to za miejsce? - zagadnÄ…Å‚ OrlÄ™cki. - Une place de confiance...- wycedziÅ‚ z wolna Dzierżymirski. - Przy tem równoczeÅ›nie jedno z wyższych przy korespondencyi i buchalteryi w Banku Komercyjno-PrzemysÅ‚owym, otworzyć siÄ™ majÄ…cym za miesiÄ™cy kilka... Do komitetu należę, odmówić mi nic nie mogÄ…... Skoro zaÅ› pan w tej wÅ‚aÅ›nie dziedzinie już posiada praktykÄ™ pewnÄ…, tem Å‚acniej wiÄ™c wybór mój zatwierdzÄ…... Roman skoÅ„czyÅ‚ i spojrzaÅ‚ znów spod oka na obywatela - emigranta. Zdziwienie radosne biÅ‚o z twarzy OrlÄ™ckiego. - No, teraz chyba wyÅ›piewasz mi wszystko - pomyÅ›laÅ‚ Roman, w duchu. - Pensya znaczna - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej caÅ‚kiem obojÄ™tnie, - ile, nie wiem jeszcze na pewno... W każdym razie tysiÄ™cy kilka .. - urwaÅ‚ niedbale. - Ależ to miejsce idealne! - wykrzyknÄ…Å‚ żywo OrlÄ™cki. - DziÄ™kujÄ™ po raz wtóry! - uÅ›cisnÄ…Å‚ dÅ‚oÅ„ Romana. Dzierżymirski uczyniÅ‚ wysiÅ‚ek nad sobÄ…, by nie zdradzić siÄ™ przypadkowo nerwowem gÅ‚osu brzmieniem i przemówiÅ‚: - Tylko zachodzi tu jeszcze kwestya jedna... A mianowicie - zawahaÅ‚ siÄ™... - Bo to, widzi szanowny i kochany pan, ci panowie, tam, w ZarzÄ…dzie, sÄ… bardzo trudni... CzepiajÄ… siÄ™ byle czego... I znów Roman mówić przestaÅ‚, poczem zaÅ›, poirytowany nagle, że bÄ™dzie zmuszony iść prosto do celu i palcami dotykać kwestyi, którÄ… zrÄ™cznie obejść zamierzaÅ‚, wyrzuciÅ‚ z siebie twardo: - Mówiono mi tam, o jakichÅ› pieniÄ…dzach, zgubionych przez pana, nieodnalezionych, czy coÅ› tam podobnego... Pojmuje pan zatem, że ja, protegujÄ…c - zatrzymaÅ‚ siÄ™ Roman sekundÄ™, i uprzejmie nieco dorzuciÅ‚, z wymuszonym uÅ›miechem. - Powiedzieć muszÄ™ wszystko, wszak pan to rozumie chyba?.. Nic zaÅ› o tem dotÄ…d szanowny pan mi nie mówiÅ‚... - Ależ nie powiedziaÅ‚em? - obruszyÅ‚ siÄ™ urażony widocznie OrlÄ™cki. - Bo uważaÅ‚em to, jak i uważam dotÄ…d, za sprawÄ™ czysto osobistÄ…... - Masz tobie! - omal że nie wykrzyknÄ…Å‚ Dzierżymirski, ze zÅ‚oÅ›ciÄ…, lecz opamiÄ™taÅ‚ siÄ™ w porÄ™, i zapytaÅ‚ w Å›lad za tem spokojnie, wpadÅ‚szy zarazem na pomysÅ‚ przebiegÅ‚y. - No tak, zapewne... Czyjeż to jednak pieniÄ…dze byÅ‚y?.. - Aaa! - wyrwaÅ‚o siÄ™ z ust OrlÄ™ckiego natychmiast, i powstawszy gwaÅ‚townie z krzesÅ‚a, wykrzyknÄ…Å‚: - To prezesowi tak powiedziano!.. Rozumiem teraz i przepraszam... Åotry dopiero, infamisy!.. - wyrzuciÅ‚ z siebie z oburzeniem. Dzierżymirski Å›piesznie poÅ‚ożyÅ‚ swÄ… kobiecÄ… miÄ™kkÄ… dÅ‚oÅ„ na żylastej rÄ™ce szlachcica i pomimo woli rzuciÅ‚ niecierpliwie: - Ja również bardzo przepraszam! - zawahaÅ‚ siÄ™ - i sÅ‚ucham..: - dokoÅ„czyÅ‚. OrlÄ™cki usiadÅ‚, wzburzony jeszcze odsapnÄ…Å‚ i przemówiÅ‚: Powiesz mi później, prezesie kochany, kto mnie tak oszkalowaÅ‚. Pierwsza rzecz, gdy do kraju powrócÄ™, wyzwÄ™ go na pojedynek, jak mi Bóg miÅ‚y, a teraz sÅ‚uchaj: - ByÅ‚o to tak: PosiadaÅ‚em majÄ…tek na Litwie, gdzie, jak wiadomo, hipoteki nie ma, ni Towarzystwa Kredytowego... SÄ… tam tylko tak zwane "Banki Ziemskie", które w razie nie uiszczenia siÄ™ z wypÅ‚aty na termin, egzekwujÄ… bardzo szybko... Otóż w jednym z banków owych miaÅ‚em grubÄ… pożyczkÄ™... MinÄ…Å‚ termin jeden, drugi, trzeci, pÅ‚aciÅ‚em maÅ‚o, zebraÅ‚y siÄ™ zalegÅ‚oÅ›ci, wystawiono mi dobra na sprzedaż... ZapÅ‚acić musiaÅ‚em zalegÅ‚oÅ›ci - razem dwanaÅ›cie tysiÄ™cy... Nie miaÅ‚em ich, pożyczyÅ‚em wiÄ™c sumÄ™ żądanÄ… u paru osób i w drodze, gdym jechaÅ‚ pÅ‚acić na miejsce, w ostatniej niemal chwili pieniÄ…dze te zgubiÅ‚em... MajÄ…tek mi naturalnie sprzedano... - To bolesna prawda!.. Chyba pan prezes przysiÄ™gi żądać ode mnie nie bÄ™dzie, a zresztÄ…?.. Gotowym! - i OrlÄ™cki powstaÅ‚ uroczyÅ›cie... - Ale, cóż znowu?.. - rozlegÅ‚ siÄ™ w milczeniu suchy gÅ‚os Dzierżymirskiego, a sÅ‚owa te, wymówione zimno, zabrzmiaÅ‚y niemiÅ‚ym dla ucha dźwiÄ™kiem: Od chwili bowiem, gdy z ust OrlÄ™ckiego padÅ‚a cyfra "dwanaÅ›cie tysiÄ™cy", Roman zmieniÅ‚ siÄ™ caÅ‚kiem. Giestem, peÅ‚nym zniechÄ™cenia, wypuÅ›ciÅ‚ z rÄ…k trzymane cygaro, twarz zaÅ›, przybrawszy wyraz obojÄ™tny, chÅ‚odny, pooraÅ‚a siÄ™ w drobne zmarszczki. WiÄ™c ponownie oto rozprysÅ‚a mu siÄ™ w palcach mydlana baÅ„ka!.. Å»ycie, z przerażajÄ…cÄ… logikÄ… dawaÅ‚o mu do zrozumienia, że kpić z usiÅ‚owaÅ„ jego nie przestaje... I drwina ta nowa, szydercza, zraniÅ‚a go boleÅ›nie, jednoczeÅ›nie zaÅ› gniew niewytÅ‚umaczony, instynktowny, zawrzaÅ‚ w Dzierżymirskim. Cóż go, zaiste obchodzić mógÅ‚ OrlÄ™cki, historye i przysiÄ™gi jego? - OsioÅ‚!.. MyÅ›li może - rzuciÅ‚ w duchu gniewnie - że obecnie, kiedy nie dwadzieÅ›cia siedm, a dwanaÅ›cie tylko zgubiÅ‚ tysiÄ™cy, zajmować siÄ™ nim bÄ™dÄ™!.. Ba, nie gÅ‚upim! - i uÅ›miech zÅ‚y, sarkastyczny wykrzywiÅ‚ wÄ…skie usta Romana. PowstaÅ‚ sztywno, majÄ…c zaÅ› już z wieloletniej swej praktyki na ustach gotowy do pozbycia siÄ™ ludzi zdawkowy komunaÅ‚, wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ na pożegnanie... Lecz oto niespodzianie fakt na pozór drobny pomieszaÅ‚ mu caÅ‚kiem szyki - zadzwoniono. Gadatliwy OrlÄ™cki, rozpoczynajÄ…cy wÅ‚aÅ›nie, maÅ‚o już obchodzÄ…cy teraz Romana, dalszy ciÄ…g swych życia kolei, przeprosiwszy, wybiegÅ‚ do przedpokoju, w Å›lad za tem rozlegÅ‚y siÄ™ dwa gÅ‚osy kobiece, szelest okryć i sukien damskich. Rozbierano siÄ™, potem szeptać zaczÄ™to, po chwili zaÅ› znów dwa wykrzykniki zdziwienia i radoÅ›ci obiÅ‚y siÄ™ o sÅ‚uch Dzierżymirskiego. SÅ‚yszÄ…c je, skrzywiÅ‚ siÄ™ Roman nieznacznie, chrzÄ…knÄ…Å‚ i znudzony zbliżyÅ‚ siÄ™ powoli ku oknu salonika. Nie trudno byÅ‚o domyÅ›leć siÄ™, że tam, w przedpokoju, ten "poczciwy" OrlÄ™cki wygadaÅ‚ już rodzinie swej niemal wszystko. - WpadÅ‚em! - pomyÅ›laÅ‚ Roman, i zdenerwowany, stuknÄ…Å‚ palcami w powietrzu. Drzwi zaÅ› poza nim roztwieraÅ‚y siÄ™ już spiesznie. OdwróciÅ‚ siÄ™. Naprzeciwko niego szÅ‚y dwie kobiety, zaróżowione, uÅ›miechniÄ™te. Jedna z nich, starsza, brunetka, piÄ™kna jeszcze, dobrze zakonserwowana, - druga, dziewczÄ™ mÅ‚odziutkie, szesnastoletnie zaledwie może, hoże i Å›wieże... - Prezes Roman Dzierżymirski, nasz obecny zbawca, opiekun, a jak ci mówiÅ‚em przed chwilÄ…, najszlachetniejszy z ludzi, których dotÄ…d w życiu poznaÅ‚em! - przedstawiÅ‚ szumnie OrlÄ™cki goÅ›cia żonie, gÅ‚osem ciepÅ‚ym, jakby wzruszonym jeszcze od doznanych z przed chwili wrażeÅ„. SkÅ‚oniÅ‚ siÄ™ Dzierżymirski, a na dźwiÄ™k ostatniego zdania lekki rumieniec pokryÅ‚ mu lica. WstydziÅ‚ siÄ™ za swe myÅ›li - za siebie... Tymczasem ruchem wspólnym, uprzejmie wyciÄ…gnęły siÄ™ ku niemu dwie maÅ‚e kobiece rÄ…czki. - Bardzo mi miÅ‚o poznać pana, bardzo miÅ‚o! - mówiÅ‚a, Å›ciskajÄ…c dÅ‚oÅ„ jego, pani OrlÄ™cka. - Tembardziej, że jak mi wÅ‚aÅ›nie mąż powiada, pan prezes staje siÄ™ anioÅ‚em opiekuÅ„czym naszych losów, przyszÅ‚oÅ›ci - zwiastunem, iż zobaczymy kraj nasz, za którym ciÄ…gle tak bardzo tÄ™sknimy! - koÅ„czyÅ‚a wzruszona. - Moja córka, Mita - przedstawiÅ‚a z kolei Romanowi mÅ‚odziutkÄ… pannÄ™. Dzierżymirski trzymaÅ‚, Å›ciskaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie w dÅ‚oniach drobnÄ… jej rÄ…czkÄ™, a choć nie powiedziaÅ‚o mu dziewczÄ™ nic zgoÅ‚a, z uÅ›cisku jednak przyjaznego, ciepÅ‚ego, ze spojrzenia jasnych, niebieskich oczu, w których czytaÅ‚y siÄ™ w owej chwili wdziÄ™czność bez granic, radość i nadzieja - poczuÅ‚ Roman, iż okrucieÅ„stwem niemiÅ‚osiernem byÅ‚oby teraz z jego strony cofniÄ™cie obietnicy. I jednoczeÅ›nie reakcya nagÅ‚a wstÄ…piÅ‚a weÅ„. JakiÅ› przypÅ‚yw jakby dobroci zalaÅ‚ mu duszÄ™, serce; zarazem zaÅ› pomyÅ›laÅ‚: - Nazwano mnie "najszlachetniejszym", ha-ha-ha!.. Ironii może w tem wiele, ale... jednak... dlaczegóżbym i ja czasami nie miaÅ‚ być szlachetnym? A poza tem, cóż de facto winien ten oto OrlÄ™cki, że nie jest tym wÅ‚aÅ›nie, którego tak szukam bezowocnie?.. Jestem wpÅ‚ywowym, silnym, dlaczegóż wiÄ™c nie dopomógÅ‚bym czÅ‚owiekowi, pokrzywdzonemu bÄ…dź co bÄ…dź przez nieznanego pieniÄ™dzy jego znalazcÄ™, tak, jak pokrzywdzonym jest może przeze mnie również i ten osobnik nieznany - "mój!.." I starczyÅ‚o w Å›lad za tem jednej chwili, by w gÅ‚owie Dzierżymirskiego powstaÅ‚ plan gotowy. - Cieszy mnie niewymownie, że los pozwala mi stać siÄ™ - tu zwróciÅ‚ siÄ™, z uÅ›miechem, ku pani OrlÄ™ckiej - AnioÅ‚em Stróżem tego domu... DziÅ› zaraz zatelegrafujÄ™ do panów z komitetu nowego banku o kandydaturze pana - wskazaÅ‚ nieznacznie OrlÄ™ckiego ruchem gÅ‚owy. W milczeniu, wzruszony szlachcic uÅ›cisnÄ…Å‚ dÅ‚oÅ„ Dzierżymirskiego. Ten ostatni zaÅ› zastanowiÅ‚ siÄ™ chwilÄ™... Kiedy czynić coÅ›, to czynić zupeÅ‚nie i wszechstronnie, - pomyÅ›laÅ‚, a siÄ™gnÄ…wszy do kieszeni, dyskretnie poczÄ…Å‚ dÅ‚ugo szukać czegoÅ› w portfelu... ZnalazÅ‚szy wreszcie tam przekaz na okaziciela w "Credit Lyonnais", wskazujÄ…cy sumÄ™ dwóch tysiÄ™cy franków, rzekÅ‚ swobodnie: - Choć to niegrzecznie bardzo z mej strony tak zaraz niemal po poznaniu opuszczać panie, - skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ uprzejmie w stronÄ™ dwóch kobiet - jednak panie wybaczÄ…, uczynić to bÄ™dÄ™ zmuszony, i... - Ależ, cóż znowu... - obruszyÅ‚a siÄ™ OrlÄ™cka. - Obiad , podadzÄ… w tej chwili, prosimy bardzo... Mito! - zwróciÅ‚a siÄ™ do córki - każ dawać!.. - DziÄ™kujÄ™ serdecznie! - skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ z uÅ›miechem Dzierżymirski w stronÄ™ mÅ‚odego dziewczÄ™cia. - WychodzÄ™ natychmiast, a to z powodu naglÄ…cych spraw, które nieodzownie dziÅ› jeszcze zaÅ‚atwić muszÄ™... - Å»egnam panie! - wyciÄ…gnÄ…Å‚ uprzejmie rÄ™kÄ™ do pani domu, a nastÄ™pnie do panny. Ta ostatnia podaÅ‚a mu jÄ…, z niewysÅ‚owionym wdziÄ™kiem i cicho rzekÅ‚a: - Przyjm pan, panie prezesie, i ode mnie szczere podziÄ™kowanie za to, co czynisz dla ojca mego... JesteÅ› szlachetnym, dobrym i wdziÄ™czność moja nie zapomni panu tego - nigdy!.. - Szczęściem prawdziwem dla mnie, że i pani bÄ™dzie z tego korzystać... Bo, o ile zgadujÄ™, pani tu chyba najwiÄ™cej wrócić by rada do rodzinnego kraju?.. - O! tak... - przyznaÅ‚a, z zapaÅ‚em, szczerze: WykoÅ‚ysaÅ‚y mnie nasze Å‚any i lasy, wychowaÅ‚a ta ziemia nasza, tak piÄ™kna chyba, jak żadna!.. Z sympatyÄ…, spojrzaÅ‚ Roman na dziewczÄ™, i skÅ‚oniwszy siÄ™ raz jeszcze, zwróciÅ‚ siÄ™ z kolei do OrlÄ™ckiego. - A do kochanego pana to mam jeszcze i interesik drobny... - wziÄ…Å‚ gospodarza za ramiÄ™ i poprowadziÅ‚ ku oknu: - Rzecz przedstawia siÄ™, jak nastÄ™puje - rzekÅ‚, o ile mógÅ‚, najpoważniej. - Na zasadzie jednego z paragrafów ustawy, urzÄ™dnikom nowego banku, naturalnie protegowanym, daje siÄ™ z góry na instalacyÄ™... KwestyÄ™ te jednak obmówić trzeba poprzednio na zebraniu. Otóż, ponieważ pan, pomimo, że bank nie funkcyonuje jeszcze, za miesiÄ…c najdalej musisz już być na miejscu, a to, w celu ulokowania siÄ™ i objÄ™cia, de nomine, wakansu ofiarowanej posady, ja zaÅ› dopiero za miesiÄ™cy kilka tam bÄ™dÄ™ - zatem...- Roman urwaÅ‚, dobierajÄ…c jakby w umyÅ›le wyrazów. - Zatem - powtórzyÅ‚ - awansujÄ™ tu kochanemu, panu przekazem, sumÄ™ wÅ‚aÅ›ciwÄ…... Przypuszczam, bÄ™dzie ona odpowiadać mniej wiÄ™cej kwocie, którÄ… w swoim czasie przyznajÄ… panu na zebraniu Rady... Cóż, zgoda? DobrÄ… myÅ›l miaÅ‚em? - dokoÅ„czyÅ‚ Roman. - Ależ z kochanego prezesa anioÅ‚ prawdziwy, nie czÅ‚owiek!.. - wykrzyknÄ…Å‚ OrlÄ™cki i po staropolsku, uÅ›cisnÄ…wszy go szczerze, podziÄ™kowaÅ‚, z zapaÅ‚em. - Klociu, czy sÅ‚yszysz? - zawoÅ‚aÅ‚ na żonÄ™. Pan prezes na instalacyÄ™ awansuje mi, przekazem! - i szlachcic poinformowaÅ‚ dobrodusznie, szczegółowo małżonkÄ™ o wspaniaÅ‚omyÅ›lnoÅ›ci Romana. NastÄ…piÅ‚y w Å›lad za tem ponowne podziÄ™kowania, wykrzykniki... Odprowadzony aż do drzwi, żegnany serdecznie i czule, Dzierżymirski wydostaÅ‚ siÄ™ nareszcie na schody, a potem na ulicÄ™, sam pomimo woli wzruszony, z gÅ‚owÄ… peÅ‚nÄ… najsprzeczniejszych myÅ›li. Gdy po niejakimÅ› czasie, wracajÄ…c z wolna do rzeczywistoÅ›ci, podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™, spostrzegÅ‚ w pewnem oddaleniu przed sobÄ… zÅ‚oconÄ… kopuÅ‚Ä™ tumu Inwalidów. TkniÄ™ty nagÅ‚Ä… myÅ›lÄ…, z miejsca natychmiast skierowaÅ‚ siÄ™ ku furtce, a wyminÄ…wszy jÄ… i strzegÄ…cego wejÅ›cia kulawego inwalidÄ™, znalazÅ‚ siÄ™ na obszernym placu tumu, odgrodzonego kratÄ… od ulic miasta. Wkrótce, po stopniach wschodów wstÄ™pować poczÄ…Å‚ do wnÄ™trza przybytku, kryjÄ…cego w swych murach grobowiec wielkiego Napoleona. W gmachu milczenie i jakby uroczysty powiew jakiÅ› potÄ™gi niewidzialnej i grozy objÄ…Å‚ Romana natychmiast. Cichym tylko szmerem rozlegaÅ‚y siÄ™ tu kroki kilkunastu osób... Na dole, w szerokiem, na ksztaÅ‚t basenu, pogÅ‚Ä™bieniu, drzemaÅ‚ olbrzymi sarkofag, z ceglasto - wiÅ›niowego marmuru... Dzierżymirski zbliżyÅ‚ siÄ™ do balustrady grobowca, i stanÄ…Å‚ smutny, cichy... Wobec prochów możnego wÅ‚adcy poczuÅ‚ siÄ™ równoczeÅ›nie drobnym, nikÅ‚ym... HuczÄ…ce jego troki zmalaÅ‚y również - uspakajaÅ‚ siÄ™... I myÅ›li jego nagle wzięły również obrót zupeÅ‚nie inny. - WiÄ™c to tu - mówiÅ‚ sobie Roman - leży zwyciÄ™zca z pod Marengo, Ulm, Austerlitz, i.t.d., i.t.d. WiÄ™c tu spoczywajÄ… snem, nieprzebudzonym, wiecznym, prochy tego, wielkiego duchem - maÅ‚ego imperatora!.. Dawno bardzo nie bawiÄ…cy już w Paryżu, pamiÄ™tajÄ…cy go zaledwie w zamglonem tylko wspomnieniu, z minionych lat mÅ‚odzieÅ„czych, Dzierżymirski, w skupieniu i z nabożeÅ„stwem w duszy, wpatrzony, milczÄ…cy, z gÅ‚owÄ… pochylonÄ…, zadumaÅ‚ siÄ™ przed trumnÄ… cesarza Francyi. WokoÅ‚o niego z prawej i lewej strony, w wewnÄ™trznym półkrÄ™gu tumu, widniaÅ‚y wklÄ™sÅ‚e pogÅ‚Ä™bienia, z grobowcami maÅ‚ymi; przed nim zaÅ›, poza drzwiami do grobu, wznosiÅ‚ siÄ™ rozpiÄ™ty na krzyżu Syn Boży umÄ™czony... Dzierżymirski po chwili ocknÄ…Å‚ siÄ™ z zamyÅ›lenia i postÄ…piÅ‚ wzdÅ‚uż kolistej baryery grobowca, w kierunku jego wejÅ›cia: ZamkniÄ™te szczelnie drzwi pomnikowe poÅ‚yskiwaÅ‚y hebanem czarnego marmuru; u progu ich i wschodów, wiodÄ…cych do wnÄ™trza "tombeau", w mundurze granatowym, poważny, ze wstÄ™gami i orderami, brodaty, stary, stróżowaÅ‚ inwalida... Na górze zaÅ› bÅ‚yszczaÅ‚ wielki napis zÅ‚ocisty: "Je désire, que mes cendres reposent sur le bord de la Seine - au milieu de ce peuple francais, que j'avais tant aimé" *). [*) "PragnÄ™, aby me prochy spoczęły u brzegów Sekwany - wÅ›ród tego ludu francuskiego, który tak bardzo kochaÅ‚em."] Dzierżymirski patrzyÅ‚, przejÄ™ty mimowolnie do gÅ‚Ä™bi powagÄ…, skupienia peÅ‚nÄ…, i jakÄ…Å› melancholiÄ… rzewnÄ…, wiejÄ…cÄ… od tego grobu zmarÅ‚ego geniusza despoty, Å›niÄ…cego tu cicho, zapomnianego jakby w samem sercu republikaÅ„skiego dziÅ› Paryża. Nagle, gdy poruszony, niemy, staÅ‚ tak, wciąż, zamyÅ›lony, drgnÄ…Å‚ gwaÅ‚townie. Bo oto w tejże samej chwili wybiÅ‚a w ciszy gÅ‚oÅ›no godzina czwarta, a z jej uderzeniem, jako sygnaÅ‚ zamykania już gmachu, raptowny, rozlegÅ‚ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie odgÅ‚os bÄ™bna. Grano bojowÄ… pobudkÄ™... DonoÅ›nie rozchodziÅ‚ siÄ™ w milczeniu uderzenia krótkie, wzbijaÅ‚y siÄ™ pod strop wysoki, echem dudniÅ‚y w zagÅ‚Ä™bieniach, arkadach, owalnej kopule wysokiej. - Messieurs et dames sortez!.. sortez, s'il vous plait, sortez, sortez!.. - rozlegÅ‚ siÄ™ jednoczeÅ›nie twardy gÅ‚os szwajcara, stróża Napoleonowego grobowca... PostukujÄ…c grubÄ… laskÄ…, iść poczÄ…Å‚ on i rozpÄ™dzać energicznie przed sobÄ…, ku wyjÅ›ciu rozsypanych po gmachu tam i ówdzie goÅ›ci. - Sortez! - rozkazujÄ…cy, wojskowo - lakoniczny, - bezustanny rozbrzmiewaÅ‚ gÅ‚os jego i mieszaÅ‚ siÄ™! z bojowÄ… fanfarÄ… bÄ™bna!.. Dzierżymirski jednak nie ruszaÅ‚ siÄ™ wcale z miejsca przeciwnie. WrósÅ‚ jakby w ziemiÄ™; ucho jego Å‚owiÅ‚o Å‚apczywie donoÅ›ne, jÄ™drne tony pobudki, wyobraźnia, podsycana nerwami, w rozstroju - poruszona, snuÅ‚a mu przed oczyma obraz fantasmagoryczny. W gmachu panowaÅ‚ mrok... Ostatnie dźwiÄ™ki surmy bojowej konaÅ‚y, a Romanowi zdaÅ‚o siÄ™, iż z milknÄ…cem coraz już dalszem echem bÄ™bna, poczynajÄ… oto zaludniać tum wspaniaÅ‚y jakieÅ› wyrosÅ‚e jakby zewszÄ…d mary i cienie polegÅ‚ej dawno NapoleoÅ„skiej gwardyi starej, i wyraźny o sÅ‚uch jego obija siÄ™ przy tem stuk ich butów i ostróg o kamienie posadzki!.. IdÄ…! Ustawieni w szyku, gotowi do walki, stojÄ… oto niezliczeni wokoÅ‚o grobu wodza swego... Przebóg, cóż to jest?.. Huk jakiÅ› rozlega siÄ™ w gmachu - to marmur grobowca pÄ™ka, unosi siÄ™... W trójgraniasty kapelusz przybrana, z zaÅ‚ożonemi na piersiach rÄ™koma, staje wyraźnie przed wzrokiem Romana postać Napoleona - wodza!.. - Paf, paf!.. - w tej samej chwili tuż koÅ‚o Dzierżymirskiego o posadzkÄ™ uderza ktoÅ› zamaszyÅ›cie. - Sortez, sortez donc, monsieur!.. Quatre heures... la consigne!.. - rozlega siÄ™ gÅ‚os twardy i szorstki. Roman budzi siÄ™, rozglÄ…da... A zirytowany natychmiast, że tak obcesowo przerwano mu jego widzenie marzÄ…ce, gotów już jest a to rzucić w twarz stajÄ…cemu nad nim miejscowemu szwajcarowi jakÄ…Å› ostrÄ… okolicznoÅ›ciowÄ… uwagÄ™... Otwiera już usta, spojrzawszy jednak na twarz wybladÅ‚Ä…, pooranÄ… zmarszczkami, o wyrazie peÅ‚nym melancholii i smutku, milknie. W tych rysach bowiem czyta wyraźnie gniew tÅ‚umiony, lecz nie bezmyÅ›lny, - bynajmniej. Nie, przeciwnie. Oburzenie to jakieÅ› inne, szlachetniejszej, podnioÅ›lejszej jakby natury, i mówić zda siÄ™: - Ach idźcie, już idźcie!.. Odejdźcie wy wszyscy, profanatorzy wstrÄ™tni, kalajÄ…cy te progi ciekawoÅ›ciÄ… banalnÄ… - nieprzystojnym szumem, haÅ‚asem, gadaninÄ… i gwarem mÄ…cÄ…cy bezmyÅ›lnie spokój i sen wieczny wielkiego imperatora!.. - Cóż wy? - mówiÅ‚y z pogardÄ… te szare smutno oczy starca. - Cóż wy, karÅ‚y, nie ludzie dzisiejsi, mali -wiedzieć możecie? Co sÄ…dzić o czynach olbrzymich "Jego?" Co odczuć? Cóż zrozumieć jesteÅ›cie zdolni?.. Dzierżymirski z uwagÄ… wpatrywaÅ‚ siÄ™ dalej w stojÄ…cego przed nim niecierpliwie szwajcara - inwalidÄ™. Czyżby istotnie w umyÅ›le tego starca uczucia podobne siÄ™ kryÅ‚y? - myÅ›laÅ‚ i zatopiwszy raz jeszcze, milczÄ…c, badawcze spojrzenie w mÄ™tnych źrenicach starca, bez sÅ‚owa, skierowaÅ‚ siÄ™ ku wyjÅ›ciu z tumu. Otworzono przed nim, zamkniÄ™te przed chwilÄ…: z hukiem drzwi wchodowe, i zatrzaÅ›niÄ™to je poza nim. Wydostawszy siÄ™ na ulicÄ™, Roman, znużony, wsiadÅ‚ do pierwszej dorożki; tu zaÅ›, ochÅ‚onÄ…wszy nieco od wzruszeÅ„ i wrażeÅ„, porzÄ…dkować zaczÄ…Å‚ w gÅ‚oÅ›no zdarzenia minionych godzin kilku. - Raz jeszcze zatem, miast rzeczywistoÅ›ci, chwytaÅ‚em marÄ™, cieÅ„ uÅ‚udny!.. - mówiÅ‚ sobie w duchu, z nagÅ‚Ä… goryczÄ…. - PochÅ‚oniÄ™ty wciąż jednÄ… myÅ›lÄ…, przybiegÅ‚em tutaj nadziei peÅ‚ny, i znowu nic - zero!.. - O, ironio, niezrozumiaÅ‚a, dziwna!.. - dumaÅ‚ dalej. - Czyż nigdy nie trafiÄ™ na Å›lad pewny? Czyż wiecznie, biczowany sumieniem, drÄ™czyć siÄ™ tak bÄ™dÄ™, zmuszony? Dzierżymirski opuÅ›ciÅ‚ rÄ™ce na kolana, w zniechÄ™ceniu i pochyliÅ‚ nisko gÅ‚owÄ™. Z chwilowÄ… samotnoÅ›ciÄ…, z pogÅ‚Ä™bieniem siÄ™ w siebie, wracaÅ‚a bezlitosna samowiedza, bÅ‚Ä™dne koÅ‚o tajonego w duszy cierpienia zacieÅ›niaÅ‚o siÄ™, wirowaÅ‚o, rzucajÄ…c mu jednoczeÅ›nie na ekran duszy wizerunek nagÅ‚y wÅ‚asnego moralnego "ja". Nie kryÅ‚y go obsÅ‚ony zÅ‚ociste, utkane z pozorów, zdolnoÅ›ci osobistych, rozumu, energii, czynu, bezinteresownego poÅ›wiÄ™cenia dla drugich, szlachetnoÅ›ci i wielu innych przymiotów, w które, jak w Å›nieżnÄ…, lamowanÄ… purpurÄ…, togÄ™ patrycyusza - przed ludźmi, przed Å›wiatem, stroiÅ‚ siÄ™ prezes Dzierżymirski... Nie, byÅ‚ to szkielet tylko!.. Otulony w pÅ‚achtÄ™ jaskrawÄ… szalonej ambicyi, kryÅ‚ on za jej faÅ‚dami bagno moralne pamiÄ™tnej w życiu Romana chwili, gdy dla osobistego szczęścia, użycia, pogwaÅ‚ciÅ‚ on byÅ‚ etykÄ™ spoÅ‚ecznego prawa!.. Z tej kaÅ‚uży jednak brudnej, a pozornie już zapomnianej, wyrastaÅ‚ kwiat - niby niepokalana biaÅ‚a lilia - zasiany ziarnem silnych, choć podeptanych zasad, wszczepionych za mÅ‚odu - kieÅ‚kujÄ…cy, przy pomocy czujnego zawsze sumienia!.. Kwiatem tym - byÅ‚a chęć szlachetna, instynktowna, konieczna, oddania bÄ…dź co bÄ…dź, prawemu wÅ‚aÅ›cicielowi przywÅ‚aszczonych pieniÄ™dzy. Ona, wytrwaÅ‚a, popychaÅ‚a bezustannie Romana naprzód przed siebie; ona - zeÅ›rodkowywujÄ…ca w sobie również najpiÄ™kniejsze pierwiastki jego charakteru - zniewalaÅ‚a go - do czynów, tam i ówdzie szlachetnych. Jej to niewÄ…tpliwie zawdziÄ™czaÅ‚ Dzierżymirski swój postÄ™pek z OrlÄ™ckim!.. I Romanowi w tej chwili mignÄ…Å‚ obraz wdziÄ™cznoÅ›ci tych trojga ludzi ku niemu. Znów tu wiÄ™c faÅ‚sz mimowolny - życia ironia!.. Dzierżymirski westchnÄ…Å‚. Pomimo jednak, iż czuÅ‚ zgrzyt w duszy, rosÅ‚o tam w nim jednoczeÅ›nie pewne zadowolenie, zazwyczaj odczuwane przez subtelniejsze natury, po speÅ‚nieniu dobrego, lub szlachetnego czynu. SpojrzaÅ‚ wokoÅ‚o weselej nieco... Dorożka mijaÅ‚a wÅ‚aÅ›nie bardzo ożywionÄ… dzielnicÄ™ miasta. Na lewo widniaÅ‚a wieża St. Jaeques, a tuż obok koÅ›ciół St. Germain -l'Auxerrois; naprzeciw ogromem rozwielmożyÅ‚ siÄ™ Luwr wspaniaÅ‚y. Roman, zapÅ‚aciwszy woźnicÄ™, wyskoczyÅ‚ z dorożki i skierowaÅ‚ siÄ™ ku muzeum. OdciÄ™ty w podróży od zwykÅ‚ego, peÅ‚nego czynu, życia, pochÅ‚aniajÄ…cego go caÅ‚kowicie - Dzierżymirski poczuÅ‚ nagle potrzebÄ™ nieodzownÄ…, koniecznÄ…, odwrócenia jÄ…trzÄ…cych mu mózg myÅ›li czemkolwiek, uciekaÅ‚ siÄ™ wiÄ™c znowu do koicielki-sztuki. Niebawem przez jedno z licznych wejść wchodziÅ‚ do jej Å›wiÄ…tyni, pogrążonej w milczeniu, tchnÄ…cej majestatem zapatrzonych w siebie tworów ludzkiego geniusza, szybujÄ…cego na skrzydÅ‚ach artyzmu we wszelakich jego odmianach i fazach - wcielajÄ…cego piÄ™kno, by szÅ‚o, niby tchnienie żywe, do dusz ludzkich, umiejÄ…cych wznieść siÄ™ i oderwać od poziomów! ZnajdowaÅ‚ siÄ™ w salach dolnych. Zabytki starożytnej rzeźby romaÅ„skiej, greckiej otaczaÅ‚y go zewszÄ…d. Setki ich z epok różnych patrzyÅ‚y na niego piÄ™kna wyrazem, rÄ™kÄ… mistrzów zakutym w kamieÅ„ i marmury... Dzierżymirski, rozglÄ…dajÄ…c siÄ™ wokoÅ‚o, szedÅ‚ wolno, zamyÅ›lony. Jak w kalejdoskopie, przesuwaÅ‚y siÄ™ wciąż kolejno przed nim posÄ…gi, coraz piÄ™kniejsze. Tutaj wiÄ™c wychylaÅ‚y siÄ™ oto rzÄ™dem ku niemu biusty i srogie oblicza wszystkich prawie imperatorów rzymskich - tam znów wykwintnie modelowanem ciaÅ‚em pochylaÅ‚y, gięły posÄ…gi Apollinów - rzymskiego dÅ‚uta, o rysach grubszych, peÅ‚nych mÄ™skoÅ›ci i siÅ‚y, - greckiego, traktowane daleko subtelniej z finezyÄ…, o ciele jakby miÄ™kkszem i drobniejszem, przedziwnie wykoÅ„czone w szczegółach i wyrazach twarzy... W oddzielnej sali, naprzeciw siebie, drzemaÅ‚y, na wzór oryginałów w Watykanie, olbrzymie odlewy, z bronzu: Å›piÄ…cej Aryadny, Laokoona, Apollina i Dyany; dalej znów, z Tripolisu w Afryce sprowadzona, bez koÅ„ca nóg i gÅ‚owy, unosiÅ‚a powabnie draperye piÄ™kna Venus, bieliÅ‚y siÄ™ bez liku dziesiÄ…tki rzeźb pomniejszych - staÅ‚ Apollo z Lycyi, oparty o pieÅ„, koÅ‚o którego obwijaÅ‚ siÄ™ wąż zdradliwy... Apollo z Paros, patrzyÅ‚ Å‚agodnie na widza; o rysach drobniutkich, w draperyi faÅ‚dach - wdziÄ™czyÅ‚a siÄ™ grecka muza... Dzierżymirski, z powodu braku czasu spieszyć siÄ™ zmuszony, szedÅ‚ pomimowolnie szybko, zatrzymujÄ…c siÄ™ jednak co chwila to krócej, to dÅ‚użej, zniewolony ku temu piÄ™knem, hojnÄ… rÄ™kÄ… i dziÄ™ki niestrudzonym zabiegom, nagromadzonemu, tak obficie wokoÅ‚o. Tak wiÄ™c, pomiÄ™dzy wieloma, wieloma innemi zajęła go jeszcze rzeźba Tyberyusza cesarza, okrytego faÅ‚dami togi, z rÄ™kÄ… wyciÄ…gniÄ™tÄ… przed siebie, w oratorskim geÅ›cie, tak wymownie, iż zdawaÅ‚o siÄ™, że oto już zaraz przemówi... Tam znów uwagÄ™ zwróciÅ‚y dwie postacie kobiece, zabytki, przeniesione z greckich cmentarzy. Jedna z nich, owiana szatÄ… przejrzystÄ…, w stojÄ…cej postawie, zadumana smÄ™tnie, - druga, w takiejże pozycyi, z wieÅ„cem laurowym na gÅ‚owie, w bolesnem pogrążona skupieniu, z przeÅ›licznie przytem wyrzeźbionem obliczem, przybrana w draperyÄ™, której faÅ‚dy, wykoÅ„czone subtelnie w marmurze, za lada powiewem poruszać siÄ™ w oczach zdawaÅ‚y. Dzierżymirski wpadÅ‚ w labirynt sal, salek, i szedÅ‚ coraz dalej i dalej... JednoczeÅ›nie poddawaÅ‚ siÄ™ stopniowo coraz bardziej urokom sztuki, a przypatrujÄ…c siÄ™ ciÄ…gle, z uwagÄ…, okazom starożytnego dÅ‚uta - zapominaÅ‚ coraz bardziej o drÄ™czÄ…cych go myÅ›lach z przed chwili; czarne i smÄ™tne niepostrzeżenie pierzchaÅ‚y one cicho... I niebawem Romana znowu zajÄ…Å‚ marmurowy posÄ…g z wyspy Paros... PrzedstawiaÅ‚ on Aleksandra Wielkiego, z poÅ‚owÄ… wÅ‚osów zÅ‚amanÄ… i biustem, bez rÄ…k, z twarzÄ… natomiast zachowanÄ… doskonale. Później zachwyciÅ‚a go z kolei "Venus accroupie" w marmurze, również bez rÄ…k, ze Å›ladem na plecach odÅ‚amanej rÄ…czki Amora, potem znów dziesiÄ…tki rzeźb innych, jedne charakterystyczniejsze, piÄ™kniejsze od drugich... Po chwili, oparty o pieÅ„ drzewa, zatrzymaÅ‚ go jeszcze, wzglÄ™dnie do otaczajÄ…cych maleÅ„ki bardzo posążek, zatytuÅ‚owany "Amor, jako Hercules", nastÄ™pnie inny: "WalczÄ…cy Gladjator", a w koÅ„cu, cudna w swej prostocie, postać muzy poezyi lirycznej: "Polymnie..." ByÅ‚a to rzeźba wziÄ™tej z profilu kobiety, opartej, w zadumie, bokiem o kolumnÄ™, w zwojach faÅ‚dzistej draperyi. GÅ‚owÄ™ pochylonÄ… miaÅ‚a nieco, a upiÄ™kszaÅ‚y jÄ… wÅ‚osy, falujÄ…ce z lekka w marmurze, jednÄ… rÄ…czkÄ… podpieraÅ‚a oblicze, natchnione, o rysach drobnych i subtelnych - drugÄ… dotykaÅ‚a niedbale swej sukni, z ujmujÄ…cym wdziÄ™kiem... WymijajÄ…c tÅ‚um nieruchomych posÄ…gów, gubiÄ…c siÄ™ wÅ›ród tych rzeźb, zadumanych, cichych, Å›niÄ…cych jakby o wielkiej swej przeszÅ‚oÅ›ci - znalazÅ‚ siÄ™ wreszcie Roman niebawem w salce kwadratowej, maÅ‚ej, gdzie, otoczona sznurowÄ… baryerÄ… - na wzniesieniu, ubranem bordo tkaninÄ…, staÅ‚a, królujÄ…c, zda siÄ™, nad wszystkiem dokoÅ‚a, perÅ‚a zbiorów posÄ…gowych Luwru - Venus grecka z Milo. ZmÄ™czony nieco, Dzierżymirski usiadÅ‚ na Å‚aweczce, zdjÄ…Å‚ kapelusz i wpatrzyÅ‚ siÄ™ w stojÄ…cÄ…, bez rÄ…k, półnagÄ… postać z marmuru. Pozornie kroczyÅ‚a ona... Wprzód pochylona niedostrzegalnie, przytrzymujÄ…c faÅ‚dów upadajÄ…cej w pasie draperyi, zdawaÅ‚o siÄ™, że idzie, z szyjÄ… swÄ…, wyciÄ…gniÄ™tÄ… nieco naprzód, z oczyma przymrużonemi jakby, z wÅ‚osami, karbowanemi z lekka i uwiÄ…zanemi z tyÅ‚u w wÄ™zeÅ‚, z twarzÄ… blondynki, anielskÄ… - boskÄ…!.. Od twarzy tej i półciaÅ‚a nagiego do draperyi, Dzierżymirski oczu oderwać po prostu nie byÅ‚ w stanie... On w oblicza tem czytaÅ‚ - a przynajmniej tak mu siÄ™ w danej chwili zdawaÅ‚o - zapatrzenie siÄ™ w siebie i dumÄ™, ale zarazem i sÅ‚odycz, zakutÄ… w przedziwnej regularnoÅ›ci rysie każdym, i choć sam osobiÅ›cie nie odczuwaÅ‚ w rysach twarzy tej silnego promienia wewnÄ™trznego, jak zadumy lub marzenia - to jednak piÄ™kno linii królowaÅ‚o w nich - tak niepodzielnie, że zachwyt tylko wzbudzać mogÅ‚o... A ciaÅ‚o?.. Po prostu żyÅ‚o ono, nie tylko zaÅ› nagie, dla oka widoczne... Z przodu, pod faÅ‚dami draperyi - czyniÄ…cej wrażenie, iż spada - w kilka zaÅ› zgięć karbowanej z tyÅ‚u - tÄ™tniÅ‚o ono, ożyÅ‚e jakby, nie martwe, w ruchu kroczÄ…cego, wzniesionego nieco kolana, w odkrytych piersiach i biuÅ›cie bez rÄ…k, przegiÄ™tym w prawo z zachowanÄ… przedziwnie w marmurze, miÄ™kkÄ…, jak w ciele żywem - subtelnÄ… liniÄ… przegiÄ™cia... Czas mijaÅ‚... Przesiedziawszy na Å‚aweczce dość dÅ‚ugo, Roman z trudnoÅ›ciÄ… powstaÅ‚ i oderwaÅ‚ siÄ™ od arcydzieÅ‚a sztuki. SpojrzaÅ‚ na zegarek - dochodziÅ‚a piÄ…ta - godzina zamkniÄ™cia Luwru. PostanowiÅ‚ obejrzeć jeszcze, choć pobieżnie, galeryÄ™ obrazów... SkierowaÅ‚ siÄ™ spiesznie na pierwsze piÄ™tro gmachu. MinÄ…wszy salÄ™ pierwszÄ…, zatrzymaÅ‚ siÄ™ w drugiej, maleÅ„kiej. Dwa, dlaÅ„ osobiÅ›cie przepiÄ™kne, obrazy zajęły caÅ‚kiem jego uwagÄ™. Na jednym z nich, w aureoli blasków nad gÅ‚owÄ…, umarÅ‚a, cicha, po fali sennej pÅ‚ynęła postać blada z twarzÄ… anielskÄ… i Å‚agodnÄ…, - to sÅ‚awne dzieÅ‚o Delaroche'a "La jeune Martyre". WisiaÅ‚o ono na prawo, równolegle z wejÅ›ciem do salki, na Å›cianie zaÅ› bocznej od tego wejÅ›cia, w lewo, od innych odbijaÅ‚o wdziÄ™kiem, pÄ™dzla "Girodet - Trioson'a" Przebudzenie Apollina, piÄ™knego, jak marzenie, w postawie leżącej, pogrążonego we Å›nie gÅ‚Ä™bokim. Na cudne oblicze boga Olimpu i zamkniÄ™te jego źrenice, z wysoka, prostopadÅ‚y padaÅ‚ promieÅ„ Å›wiatÅ‚a!.. Roman po chwili ruszyÅ‚ dalej... MijaÅ‚ teraz z wolna jedne za drugiemi olbrzymie sale. A w salach tych milczÄ…cych, wielkich, unosiÅ‚ siÄ™ jakby nadprzyrodzony jakiÅ› duch idei piÄ™kna, zaklÄ™ty, olbrzymi i braÅ‚ despotycznie w posiadanie każdego, kto korzyÅ‚ siÄ™ przed kultem sztuki, czyja dusza, drgnieniem zachwytu, wyciÄ…gaÅ‚a w ekstazie ku jej nieÅ›miertelnemu czarowi pragnÄ…ce swe ramiona! Najpierwsi mistrzowie szkoÅ‚y wÅ‚oskiej, flamandzkiej, francuskiej, hiszpaÅ„skiej i innych - wielcy w swym majestacie, w aureoli wiekopomnej sÅ‚awy, wyglÄ…dali z ram dzieÅ‚ami, niewidzialnÄ… dÅ‚oniÄ… zatrzymywali, jakby przed sobÄ…, mówiÄ…c, zdawaÅ‚o siÄ™, do Romana dumnie: - "podziwiaj nas!.." IdÄ…c wciąż przed siebie w ten sposób, dotarÅ‚ wkrótce Dzierżymirski, do sal ostatnich. ByÅ‚o ich dwie; w jednej, podÅ‚użnej, wielkiej, a tak zwanej "Rubensa", peÅ‚no byÅ‚o przepysznych obrazów, wziÄ™tych przeważnie z życia królowej Maryi Medici - w drugiej, przedostatniej i mniejszej, noszÄ…cej miano "Van-Dycka", zwróciÅ‚y uwagÄ™ Romana, wÅ›ród kilkunastu może dzieÅ‚ tego mistrza, portrety: Dzieci Karola I-go; jego samego, stojÄ…cego na tle krajobrazu, obok giermka, z rumakiem, i kardynaÅ‚a Richelieu'go, caÅ‚ego w purpurze. DotarÅ‚szy do koÅ„ca paÅ‚acowych sal, Dzierżymirski puÅ›ciÅ‚ siÄ™ w powrotnÄ… drogÄ™, zaglÄ…dajÄ…c tam i ówdzie, idÄ…c, wracajÄ…c - bÅ‚Ä…dzÄ…c wÅ›ród tych drzemiÄ…cych w chwale wÅ‚asnej, nieprzeliczonych dzieÅ‚ pÄ™dzla - tworów talentu ludzi cenionych i wielkich... Setki obrazów przeoczonych, nowych, zastÄ™powaÅ‚y mu drogÄ™... I Dzierżymirski przystawaÅ‚ ciÄ…gle... ZachwycaÅ‚ siÄ™ niejednym obrazem, ustÄ™pujÄ…cym może innym, pod wzglÄ™dem piÄ™kna, lecz przemawiajÄ…cym żywiej do indywidualnego jego poczucia i pojÄ™cia sztuki. Tak wiÄ™c w jednej z sal zatrzymaÅ‚ siÄ™ dÅ‚użej Å›licznÄ… główkÄ… szkoÅ‚y francuskiej, "Greuz'a", zÅ‚otawÄ…blond, z oczyma, wzniesionemi smutnie, w zamyÅ›leniu bÅ‚Ä…dzÄ…cemi gdzieÅ› daleko, może w ideałów niepochwytnych krainie, z wyrazem twarzy, tchnÄ…cym melancholiÄ… i rozmarzeniem... Tamże również zajęły go dwa obrazy tegoż mistrza: pierwszy "La laitière" przedstawiaÅ‚ rozwożącÄ… nabiaÅ‚ mÅ‚odÄ… wiwandyerkÄ™ - wspartÄ…, w zadumie cichej, o karego z biaÅ‚ym Å‚bem konia; drugi pod tytuÅ‚em: "Rozbity dzban", wdziÄ™czny nad wyraz, wyobrażaÅ‚ dziewczÄ…tko w bieli... WÅ‚osy miaÅ‚a ona rozczesane skromnie na dwie strony, stroiÅ‚o je biaÅ‚e kwiecie, - w fartuszku różowo - blade róże, na rÄ™ku zawieszony rozbity niebacznie dzban, a w caÅ‚ej twarzyczce miluchnej nieporównany wyraz dziecinnej naiwnej rozpaczy. Dzierżymirski coraz szybciej wymijaÅ‚ sale; nie znalazÅ‚ siÄ™ w galeryi podÅ‚użnej i olbrzymiej, w ksztaÅ‚cie salonowego korytarza, szerokiego i przestronnego. Na Å›cianach wisiaÅ‚o tu wiele piÄ™knych okazów; miÄ™dzy innemi zatem dzieÅ‚a Rafaela Sanzio, jak na przykÅ‚ad portret Joanny d'Aragon, w purpurowej sukni, przetkanej zÅ‚otem, Åš-go Jana Chrzciciela, oraz Å›liczny portrecik mÅ‚odego czÅ‚owieka, o wÅ‚osach blond, w czapeczce czarnej, podpartego, w zamyÅ›leniu i parÄ™ innych tegoż mistrza. PatrzyÅ‚y tu również na Romana rzÄ™dem liczne dzieÅ‚a Marina, jak Urodzenie NajÅ›wiÄ™tszej Panny Maryi, cud San Diego, czyli anielska kuchnia... Opodal obraz, przypisywany malarzowi hiszpaÅ„skiemu Riberze, wystÄ™powaÅ‚ z ram postaciÄ… umarÅ‚ego Chrystusa, o twarzy przedziwnie spokojnej, w wypoczynku jakby po bólu pozostajÄ…cej - z ciaÅ‚em ran peÅ‚nem, ociekajÄ…cem, zda siÄ™, krwiÄ… ciepÅ‚Ä… jeszcze... Bitwa Salvatora Rosy tamże nÄ™ciÅ‚a oko realizmem i grozÄ… - dziesiÄ…tki, setki obrazów zatrzymywaÅ‚y spojrzenie, a wreszcie dwa z nich najbardziej; pÄ™dzla Leonarda da Vinci: Jan Chrzciciel i Bachus... Oba przedstawiaÅ‚y ciemnookich, piÄ™knych mÅ‚odzianów, o bujnie i naturalnie krÄ™cÄ…cych siÄ™ wÅ‚osach, cerze Å›niadej i dziwnie wiele, mówiÄ…cych twarzy, zbliżonych rysami do siebie... Obrazy te, w ogólnym zarysie, również zlewaÅ‚y siÄ™ ze sobÄ…. NagÅ‚em skojarzeniem myÅ›li, przypomniaÅ‚y one Romanowi, podobnież nieco traktowanÄ… gÅ‚owÄ™ o wÅ‚osach, zÅ‚otawo - miedzianych, pÄ™dzla Ferrari'ego, w Pinakotece MedyolaÅ„skiej. PrzedstawiaÅ‚a ona MatkÄ™ Bożą, caÅ‚Ä… w czerwieni, z przechylonÄ… w tyÅ‚ gÅ‚owÄ… i przymkniÄ™temi oczyma, z wyrazem nadziemskiego upojenia, gdy DzieciÄ…tko Jezus równoczeÅ›nie wyciÄ…ga przed siebie w przestrzeÅ„ swe rÄ…czyny maleÅ„kie, jak gdyby niemi pochwycić coÅ› w powietrzu pragnęło... I z przypomnieniem tem nagle do duszy Dzierżymirskiego spÅ‚ynęła fala wspomnieÅ„... MignÄ…Å‚ mu wiÄ™c przed wewnÄ™trznym wzrokiem duszy Medyolan, rodzinne gniazdo matki i tam "Cimitero Monumentale", gdzie zapomniane przezeÅ„ leżaÅ‚y jej prochy, wreszcie rysy matczyne, jak żywe, przeszÅ‚emi latami zamglone... Z powiewem zaÅ› lat tych minionych, z przeszÅ‚oÅ›ci tchnieniem, w mózgu Romana znowu zaÅ›widrowaÅ‚y wyrzuty sumienia, dawne - te same. Zadumany, powracaÅ‚ Dzierżymirski, kierujÄ…c siÄ™ w olbrzymie sale ku wyjÅ›ciu, opanowany na nowo - wewnÄ™trznÄ… troskÄ… - niezdolny obecnie po prostu patrzeć na dzieÅ‚a sztuki. Poza tem zresztÄ… i czasu na to nie byÅ‚o... Zamykano już Luwr. Spieszono siÄ™ powszechnie. Rozrzuceni tam i ów turyÅ›ci - malarze, dyletanci pÄ™dzla, kopiujÄ…cy tu zapamiÄ™tale od samego rana na rozstawionych stalugach wszÄ™dy, haÅ‚aÅ›liwie skÅ‚adali swe przybory, a odgÅ‚os ich rozmów, zarówno jak i kroki odchodzÄ…cej tÅ‚umnie gromady ludzkiej, przeciÄ…gÅ‚em echem odbijaÅ‚y siÄ™ o Å›ciany i próżniÄ™ olbrzymich sal muzeum. WyludniaÅ‚y siÄ™ one nader szybko; niebawem cisza utulać zaczęła stopniowo twory czÅ‚owieczego geniusza, a jeden jeszcze samotny i niewidzialny pozostaÅ‚ tu tylko, zda siÄ™, król PiÄ™kna - bóg Sztuki!.. W dziesięć może minut później Dzierżymirski wychodziÅ‚ na ulicÄ™, gdzie zoczywszy niebawem napis podziemnej kolejki elektrycznej zwanej : "Metropolitain", po schodach spuszczać siÄ™ zaczÄ…Å‚ ku stacyi. ZagÅ‚Ä™biony w myÅ›lach, kupiÅ‚ Roman machinalnie bilet na prawo jazdy i wyszedÅ‚ na peron podziemnej poczekalni. W gÅ‚owie jego, wÅ›ród myÅ›li wielu, nieuksztaÅ‚towany jeszcze, niewyraźny, zakieÅ‚kowaÅ‚ projekt opuszczenia Paryża, nieprzedstawiajÄ…cego dlaÅ„ już teraz, jako pobyt, celu żadnego, i udania siÄ™ do - Medyolanu... W tej samej chwili, z chrzÄ™stem, Å›wistem, wpadÅ‚ na platformÄ™ zrÄ™czny, maÅ‚y, elektryczny pociÄ…g miejski. - Louvre!.. Louvre!.. - wrzaÅ›niÄ™to donoÅ›nie, kilkanaÅ›cie drzwiczek u wagonów otworzyÅ‚o siÄ™ spiesznie... WysypaÅ‚a siÄ™ z nich garstka ludzi, partya druga szybko zajęła ich miejsce, Dzierżymirski wskoczyÅ‚ za innymi do pociÄ…gu, z wielkim poÅ›piechem, nie minęła bowiem minuta, gdy już zatrzaÅ›niÄ™to na powrót z haÅ‚asem u wagoników wszystkie drzwiczki. Kolejka ruszyÅ‚a z miejsca pÄ™dem prawie, zanurzyÅ‚a siÄ™ i zniknęła, jak zmyta, w oÅ›wietlonej gdzieniegdzie tylko elektrycznemi lampami czeluÅ›ci ciemnej podziemnego tunelu, biegnÄ…cego, jak wiadomo, pod wiÄ™kszÄ… częściÄ… nadsekwaÅ„skiej stolicy. ----------- Letnie, upalne popoÅ‚udnie drzemaÅ‚o jeszcze nad ziemiÄ…, skwarne jednak sÅ‚oÅ„ca promienie zniżać siÄ™ już poczynaÅ‚y stopniowo... Ochoczo uwijaÅ‚y siÄ™ po polach dziewczÄ™ta robocze, w swych krótkich kolorowych spódnicach i haftowanych barwnie koszulach - z sierpami w rÄ™ku, żnÄ…c zboże, ukÅ‚adajÄ…c je w snopy i kopy, a z Å‚Ä…k i Å‚anów dalszych odzywaÅ‚o siÄ™ od czasu do czasu rytmiczne ostrzeżenie kos i ich chrzÄ™st w Å›lad za tem, Å›cinajÄ…cy trawy, owsy i jÄ™czmienie, rozlegaÅ‚ siÄ™ echem miarowem. W otaczajÄ…ce go, tÄ™tniÄ…ce ruchem i pracÄ… pola zapatrzony, na ciemnem tle parku nieposzlakowanie biaÅ‚y milczÄ…co wsÅ‚uchiwaÅ‚ siÄ™ dwór gowartowski w odgÅ‚osy, idÄ…ce z Å‚anów dalekich. Na werandzie, w gÅ‚Ä™bokim fotelu siedziaÅ‚a marszaÅ‚kowa Warnicka, pracujÄ…c z zajÄ™ciem nad robótkÄ… rÄ™cznÄ…; dalej nieco, w parku, poprzez drzewa alei migaÅ‚a jasna letnia suknia kobieca i sylwetka siedzÄ…cego obok niej mężczyzny; przez otwarte na Å›cieżaj wreszcie tuż koÅ‚o balkonu okno saloniku dolatywaÅ‚y dwa mÄ™skie gÅ‚osy, zmieszane z miarowemi uderzeniami kul bilardowych. W saloniku owym grali w karambole ÅadyżyÅ„ski z Krasnostawskim. - Patrz, mÅ‚odzieÅ„cze, i ucz siÄ™! - mówiÅ‚ w tej chwili pan Emil, pochylony nad bilardem. BiaÅ‚a bila jego, musnÄ…wszy poprzednio lewy bok czerwonej drugiej kuli, wracaÅ‚a wÅ‚aÅ›nie teraz posÅ‚uszna, dotykajÄ…c lekko stojÄ…cej opodal trzeciej żółtej bili. - Aha!.. - wykrzyknÄ…Å‚ z tryumfem ÅadyżyÅ„ski. - Uderzenie znakomite, a rzadkie, jak kruk biaÅ‚y!.. SpojrzaÅ‚ na Krasnostawskiego. Ten ostatni, bez ceremonii zwrócony do okna, staÅ‚ gdzieÅ› zapatrzony, przez grzeczność w ostatniej tylko chwili obróciwszy siÄ™ szybko ku mówiÄ…cemu. - BarbarzyÅ„co! - wykrzyknÄ…Å‚ ÅadyżyÅ„ski, oburzony szczerze. - Jak to? - pytaÅ‚ zdziwiony dalej. - Na seryo zatem nie widziaÅ‚eÅ› pan wcale ? - Ale cóż znowu, i owszem! - zaprotestowaÅ‚ Krasnostawski, zmieszany nieco. Partner z pod oka spojrzaÅ‚ na mÅ‚odzieÅ„ca i mruknÄ…Å‚ zÅ‚oÅ›liwie: - Co pan ciekawego wypatrujesz wÅ›ród alei? Nikt tam, que je sache, nie spaceruje, prócz Oli i kochanego Topolsia, hrabiego na SzczÄ™snojej... A tu tymczasem straciÅ‚eÅ› pan coup de maître, cug iÅ›ciÄ™ wspaniaÅ‚y... I wskazujÄ…c dÅ‚oniÄ… stojÄ…ce kule, objaÅ›niÅ‚ już spokojnie: - Przez czerwonÄ…... Zamiast zwyczajno-pospolicie - tyÅ‚em, przez pięć band, i serya notabene gotowa - pochwaliÅ‚ siÄ™. - Wiele mam? - zapytaÅ‚ po chwili. - A, prawda... - odpowiedziaÅ‚ sam sobie pan Emil, - osiemdziesiÄ…t sześć!... PrzepadÅ‚eÅ› pan z kretesem. Za chwilÄ™ - requiescat in pace!.. Przy tych sÅ‚owach, ÅadyżyÅ„ski pochyliÅ‚ siÄ™ znów bilardem. Pod wprawnem uderzeniem jego kija, dotykane, cofane, kierowane zrÄ™cznie, posypaÅ‚y siÄ™ niebawem liczne karambole. Krasnostawski, od poczÄ…tku partyi kilkakrotnie do gry zaledwie dopuszczony, ziewnÄ…Å‚ skrycie, znużony. - Ta zdradziÅ‚a RadziwiÅ‚Å‚a!.. - wykrzyknÄ…Å‚ w tej chwili pan Emil. - ChybiÅ‚em - graj pan!.. Krasnostawski z kolei zrobiÅ‚ kilka dość umiejÄ™tnych karamboli. - Brawo, bravissimo! - potakiwaÅ‚ ÅadyżyÅ„ski - Z jakim przestajesz, takim siÄ™ stajesz, niedarmo tak gÅ‚osi przysÅ‚owie... A ze znawstwem, Å›ledzÄ…c dalej uważnie grÄ™ partnera, dorzuciÅ‚ jeszcze, w rodzaju pochwaÅ‚y: - CzoÅ‚em, czoÅ‚em!.. WstÄ™pujesz w me Å›lady.... bardzo dobrze, wcale nieźle!... Krasnostawski, z przymusem, uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ lekko, po paru uderzeniach wreszcie chybiÅ‚. - PrzeszÅ‚a, minęła, jak sen jaki zÅ‚oty! - zadeklamowaÅ‚ ÅadyżyÅ„ski, z patosem. - zgubionyÅ› mÅ‚odzieÅ„cze! - dorzuciÅ‚, i pochyliÅ‚ siÄ™ nad suknem zielonem. - Gram z tyÅ‚u - poinformowaÅ‚ - ostatni, Å›miertelny cios... PchniÄ™ta, nakredowanÄ… poprzednio starannie, muszkÄ… kija - biaÅ‚a kula, obleciawszy szereg band, w skomplikowanej geometrycznej figurze - niebawem pokorna, grzeczna, za jednem uderzeniem, musnęła cicho dwie pozostaÅ‚e bilardowe kule. - N, i... ni - c'est fini !.. - odsapnÄ…Å‚ z ulgÄ… pan Emil. - No, teraz siadamy! - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej.- DziÄ™kujÄ™ panu za partyÄ™! - podaÅ‚ uprzejmie rÄ™kÄ™ Krasnostawskiemu, poczem wyjÄ…Å‚ papieroÅ›nicÄ™. - SÅ‚użę panu! - rzekÅ‚, wyciÄ…gajÄ…c jÄ… w stronÄ™ mÅ‚odego czÅ‚owieka. - DziÄ™kujÄ™ bardzo! - odparÅ‚ Krasnostawski, skÅ‚oniwszy siÄ™ grzecznie, wziÄ…Å‚ papierosa, podsuwajÄ…c jednoczeÅ›nie ÅadyżyÅ„skiemu zapalonÄ… zapaÅ‚kÄ™. - Merci! - mruknÄ…Å‚ pan Emil. - Ha, zmachaÅ‚em siÄ™ nie gorzej od moÅ‚odycy, na polu przy burakach! - westchnÄ…Å‚. Usiedli, i zapanowaÅ‚o chwilowe milczenie. W ciszy pokoju sÅ‚ychać byÅ‚o teraz wyraźnie jednostajne brzÄ™czenie much; zniżajÄ…ce siÄ™ sÅ‚oÅ„ce Å›cieliÅ‚o swe promienie po zielonej powierzchni bilardowego sukna - salonik tonÄ…Å‚ caÅ‚y w półświatÅ‚ach koÅ„czÄ…cego siÄ™ letniego popoÅ‚udnia. Nagle firanki u okien poruszyÅ‚y siÄ™ gwaÅ‚townie - ktoÅ› drzwi otwieraÅ‚... Na progu, w szarem sukiennem, liberyjnem ubraniu, stanÄ…Å‚ lokajczyk, mÅ‚ode chÅ‚opiÄ™... - Zamykaj, do kroćset! - zagrzmiaÅ‚ ÅadyżyÅ„ski, porzuciwszy silny przeciÄ…g i zwróciÅ‚ siÄ™ równoczeÅ›nie do Krasnostawskiego. - Ma pan jeszcze ochotÄ™ na partyjkÄ™?... bo ja - to nie! - O, ja również! - odparÅ‚ szybko Krasnostawski - ZresztÄ… nie mogÄ™, mam dzisiaj pilne zajÄ™cie jeszcze i wracać muszÄ™! - Å»egnam pana! - dorzuciÅ‚ uprzejmie i powstawszy, wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ do ÅadyżyÅ„skiego. - Adieu!.. - od niechcenia, ale grzecznie, nie ruszajÄ…c siÄ™ z miejsca, odwzajemniÅ‚ mu tenże uÅ›cisk dÅ‚oni. Krasnostawski, niby szukajÄ…c czegoÅ› po pokoju, zbliżyÅ‚ siÄ™ zrÄ™cznie do okna, posÅ‚awszy wywiadowczy wzrok raz jeszcze do ogrodu. SiedzÄ…c wciąż na swem miejscu, ÅadyżyÅ„ski Å›ledziÅ‚ spod okna, a usta skrzywiÅ‚y mu siÄ™ przy tem sarkastycznie. - Cóż to tak zapamiÄ™tale pan szukasz? - rzuciÅ‚ ironicznie - serca, czy gÅ‚owy? - O, nie... tylko kapelusza!.. - odciÄ…Å‚ chÅ‚odno Krasnostawski, i rzuciwszy siedzÄ…cemu powtórnie pożegnanie uprzejme, wyszedÅ‚ z saloniku. - Hm... hm!.. - mruknÄ…Å‚ do siebie stary kawaler, i powstaÅ‚. - Wyczyść bilard szczotkÄ… tak, jakem ciÄ™ nauczyÅ‚ na wskos, nicponiu!.. - rozkazaÅ‚ krÄ™cÄ…cemu siÄ™ po pokoju lokajczykowi, i strzepnÄ…wszy ubranie, opuÅ›ciÅ‚ bilardowÄ… salkÄ™, zmierzajÄ…c ku werandzie. - Zawsze przy pracy, pani marszaÅ‚kowo! - powitaÅ‚ siedzÄ…cÄ… przy robótce paniÄ… MelanjÄ™ i usiadÅ‚ wygodnie na bujajÄ…cym siÄ™ fotelu. - No, i pan, panie Emilu, pracowaÅ‚eÅ› także - uÅ›miechnęła siÄ™ Å‚agodnie matrona. - StÄ…d sÅ‚yszaÅ‚am, jak stukaÅ‚y karambole i postÄ™powaÅ‚ raźno wykÅ‚ad gry bilardowej... - Ano, trudno!.. Trzeba pouczać mÅ‚odych! - odparÅ‚ pan Emil i uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ swoim zwyczajem. A gdzież to mÅ‚oda para? - rzuciÅ‚. MarszaÅ‚kowa nie zrozumiaÅ‚a pytania. - Jak to? - zdziwiÅ‚a siÄ™. - No, pani Ola i kochany hrabicz! - objaÅ›niÅ‚ niedbale, koÅ‚yszÄ…c siÄ™ leciutko w fotelu. - Aaa !.. - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ marszaÅ‚kowa - sÄ… w ogrodzie - dodaÅ‚a spokojnie. - A pan BolesÅ‚aw gdzież siÄ™ znajduje? - zapytaÅ‚a z kolei. - Przegrawszy partyÄ™ karamboli i posÅ‚awszy trzydzieÅ›ci i jedno spojrzeÅ„ tÄ™sknych w stronÄ™ ogrodu i przechadzajÄ…cych siÄ™ tam ludzi, uciekÅ‚ do domu - odpowiedziaÅ‚ pan Emil. - Å»e też pan ciÄ…gle tak samo niepoprawny i zawsze musi widzieć coÅ› niepotrzebnego! - obruszyÅ‚a siÄ™, z widocznem niezadowoleniem, marszaÅ‚kowa. - To tak tylko dla kontrastu z paniÄ… marszaÅ‚kowÄ…! - odparÅ‚ sÅ‚odziutkim tonem, ukÅ‚adnie pan Emil i uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ szyderczo. - No, no!.. - udobruchana nieco, pokiwaÅ‚a gÅ‚owÄ… staruszka. - Å»eby to tylko tak byÅ‚o w istocie ! - Ależ upewniam paniÄ… marszaÅ‚kowÄ™ - podchwyciÅ‚ ÅadyżyÅ„ski. - WracajÄ…c jednak do poprzedniej prozy życia, i jego wypadków - ciÄ…gnÄ…Å‚ wolno - ciekawym, czemu ten Roman nie wraca?.. - A! - żywo odparÅ‚a pani Warnicka. - ZapomniaÅ‚am powiedzieć panu... Wczoraj wieczorem byÅ‚ list od niego... Donosi, że z Ostendy, dokÄ…d udaÅ‚ siÄ™ prosto z Paryża, dla odpoczynku, przybyÅ‚ już do Mediolanu, gdzie zabawi dÅ‚użej... - Hm, hm! - chrzÄ…knÄ…Å‚ pan Emil. - Å»e też prezesuniowi kochanemu nie tÄ™skno: do żony primo, do mnie - secundo, to siÄ™ wydziwić temu nie mogÄ™ - wygÅ‚osiÅ‚ caÅ‚kiem seryo. MarszaÅ‚kowa na te sÅ‚owa uÅ›miechnęła siÄ™ do siebie, w milczeniu, ÅadyżyÅ„ski mówiÅ‚ zaÅ› dalej, wydobywszy zegarek z kieszeni: - Patrzcie paÅ„stwo, już wpół do ósmej!.. O wpół do szóstej zaczÄ™liÅ›my grać z Krasnostawskim partyjkÄ™, a paniÄ… marszaÅ‚kowÄ™ pozostawiliÅ›my wszyscy tu na balkonie samotnÄ…... Tiens... tiens... jak to czas leci. Pan Emil spojrzaÅ‚ na ogród, szukajÄ…c coÅ› oczyma i w tejże samej chwili zerknÄ…Å‚ na marszaÅ‚kowÄ™. Ta ostatnia również wysÅ‚aÅ‚a spojrzenie do parku. ZÅ‚oÅ›liwie nieco wykrzywiÅ‚ usta pan Emil i wpatrzyÅ‚ siÄ™ badawczo w twarz staruszki, lecz ta obojÄ™tnie caÅ‚kiem odwróciÅ‚a po chwili gÅ‚owÄ™ i koÅ„czyÅ‚a spokojnie robótkÄ™. ZapanowaÅ‚o milczenie. - Dziwny aforyzm przychodzi mi do gÅ‚owy! - odezwaÅ‚ siÄ™ ÅadyżyÅ„ski, w parÄ™ minut później. - Bardzo, ciekawam, co tam znowu przychodzi panu do gÅ‚owy?.. - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ staruszka. - PiÄ™kna kobieta - wygÅ‚osiÅ‚ z patosem pan Emil - to czÄ™stokroć wcielenie Å›lepego trafu igraszki!.. Obdarza ona bowiem królewskÄ… swÄ… Å‚askÄ… nie zasÅ‚użonych, lecz szczęśliwych, choć wszyscy, niby gracze, pragnÄ™liby w duchu wygrać najwyższÄ… tylko stawkÄ™... Siwe oczy marszaÅ‚kowej na chwilÄ™ zabÅ‚ysÅ‚y rozumnie, i odparÅ‚a lekko, w tym samym tonie: - Ho-ho, co za porównania, jaka poezya nagle objawiÅ‚a siÄ™ w panu! - pochwaliÅ‚a ironicznie i dodaÅ‚a: - Ja nie wiem, doprawdy, czy potrafiÄ™, skromna, wznieść siÄ™ na takie wyżyny... Lecz i mnie również, dziwnym zbiegiem okolicznoÅ›ci, aforyzm Å›wita w myÅ›li: I po chwili pani Melanja wygÅ‚osiÅ‚a z przyciskiem: - Podejrzliwość - to wcielenie satanizmu!.. Oczernić, zbrukać potrafi najczystsze, Å›nieżne jagniÄ™, tem gorsze zaÅ› ono, że uwierzÄ… mu ludzie, goniÄ…cy, z rozkoszÄ…, za obmowÄ…, choćby niÄ… byÅ‚ i faÅ‚sz wierutny!.. - Les beaux esprits se rencontrent! - wycedziÅ‚ w półukÅ‚onie pan Emil, i zamilkÅ‚. - No, żegnam kochanego pana! - odpowiedziaÅ‚a marszaÅ‚kowa, i powstaÅ‚a ciężko z fotelu. - IdÄ™ - ciÄ…gnęła - wydać rozporzÄ…dzenia do wieczerzy, bo gosposia nasza, jak widzÄ™, zapomniaÅ‚a siÄ™ dzisiaj, a pana - tu uczyniÅ‚a rÄ™kÄ… niewyraźny ruch w powietrzu - pozostawiam sam na sam z aforyzmami!.. - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ przy tem staruszka zÅ‚oÅ›liwie nieco, i znikÅ‚a we drzwiach salonowych. ÅadyżyÅ„ski, po wyjÅ›ciu marszaÅ‚kowej, zapaliÅ‚ papierosa i zamaszyÅ›cie poczÄ…Å‚ koÅ‚ysać siÄ™ na biegunach fotelu. - Åšmiej siÄ™, Å›miej, babuleÅ„ko! - mruknÄ…Å‚ z cicha. - Ja mam swój rozum i wÄ™ch Å›wietny. O, co do tego, to zapewnić mogÄ™, że nos mam wyborny!.. - dotknÄ…Å‚ twarzy, zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ do siebie, wciÄ…gnÄ…Å‚ powietrze, i powstawszy, zeszedÅ‚ po stopniach schodów balkonu. SpojrzaÅ‚ znowu na zegarek i mruknÄ…Å‚: - Ósma dochodzi... Sapristi, o czemże dwie i pół godziny sam na sam mówić ze sobÄ… mogÄ… dwoje mÅ‚odych ludzi, jeÅ›li nie o miÅ‚oÅ›... Psst! - syknÄ…Å‚ gÅ‚oÅ›no i poÅ‚ożyÅ‚ sobie na ustach palce. - Podejrzliwość albowiem jest to wcielenie satanizmu... i tak dalej, - dokoÅ„czyÅ‚, i zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ znowu cicho. - No, zobaczymy! - szepnÄ…Å‚ do siebie jeszcze i skierowaÅ‚ siÄ™ do ogrodu. SÅ‚oÅ„ce zachodziÅ‚o wÅ‚aÅ›nie. BiaÅ‚e Å›ciany gowartowskiego domu gorzaÅ‚y czerwieniÄ…, bÅ‚yszczaÅ‚y, zÅ‚ociÅ‚y siÄ™ okna, dach blaszany żarzyÅ‚ siÄ™, jak gÅ‚ownia, a tam w parku, w oddali, wstydliwie zaróżowiaÅ‚y siÄ™, rumieniÅ‚y brzozy, mieniÅ‚y od gasnÄ…cych promieni, w odblaski polerowanej miedzi, dÄ™by, lipy, topole... ÅadyżyÅ„ski, zagÅ‚Ä™biaÅ‚ siÄ™ dalej i dalej w ogród, idÄ…c krokiem pewnym, aż znikÅ‚, pochÅ‚oniÄ™ty cieniami ciemnawej już, drzew wierzchoÅ‚kami zrosÅ‚ej ze sobÄ… alei; poszukiwania jego jednak miaÅ‚y speÅ‚znąć na niczem. MÅ‚odej pary, jak jÄ… pan Emil żartami nazwaÅ‚, nie byÅ‚o już w ogrodzie. Topolski i Ola, przed pół godzinÄ…, znalazÅ‚szy siÄ™ na skraju parku i Å‚anów szerokich, opuÅ›cili ogrodowÄ… alejÄ™, pociÄ…gniÄ™ci współwzajemnie czarem przechadzki po zielonej, biegnÄ…cej wÅ›ród pól, ugorów, Å‚Ä…czce, w przedwieczornej Å›wieżoÅ›ci skÄ…panej caÅ‚ej. GawÄ™dzÄ…c, Å›miejÄ…c siÄ™ i przekomarzajÄ…c na przemian bezustannie, oddalili siÄ™ oni nawet już dość ode dworu, nie spostrzegÅ‚szy tego naturalnie wcale. Wbrew zapowiedzi, danej pani Oli jeszcze na raucie, przyÅ›pieszyÅ‚ Topolski swój przyjazd do odziedziczonych w pobliżu Gowartowa dóbr swoich "SzczÄ™snaja". BawiÅ‚ już tu przeszÅ‚o od szeÅ›ciu tygodni, bÄ™dÄ…c nader czÄ™stym goÅ›ciem osamotnionej prezesowej Dzierżymirskiej; Ola zaÅ›, nie majÄ…ca prawie tu ni rozrywki, ni towarzystwa żadnego, zazwyczaj niezmiernie mu rada byÅ‚a. Topolski zaÅ› ze swej strony podobać siÄ™ mógÅ‚ tylko. OgÅ‚adzonych form Å›wiatowych, przystojny i miÅ‚y, byÅ‚ również bardzo inteligentnym, a lekki pokÅ‚ad idealnego marzycielstwa, w kontraÅ›cie poÅ‚Ä…czony ze szczyptÄ… sceptycyzmu, czyniÅ‚ go interesujÄ…cym bardzo, szczególniej dla kobiet. W kole pÅ‚ci piÄ™knej czuÅ‚ siÄ™ zawsze panem... PosiadajÄ…c wrażliwość czuÅ‚ostkowÄ… przyrodzonÄ…, rozumiaÅ‚ on kobiety przytem stokroć lepiej od innych mężczyzn, odczuwaÅ‚ je subtelnie, - w podbijaniu zaÅ› serc niewieÅ›cich, cierpliwem i umiejÄ™tnem, - mistrzem go nazywano. Próżniacze życie jego, zjadajÄ…cego dochody "panka", zabarwione tylko z lekka tam i ówdzie dyletanckiem zainteresowaniem siÄ™ sztukÄ…, oraz podróżowaniem po Å›wiecie - skÅ‚adaÅ‚o siÄ™ też przeważnie z krótszych lub dÅ‚uższych miÅ‚ostek, z Å‚aÅ„cucha: "bonnes fortunes", które, jak ogniwa, ze sobÄ… bezustannie Å‚Ä…czyć sie staraÅ‚. Poznawszy OlÄ™ DzierżymirskÄ…, Topolski postanowiÅ‚ zdobyć jÄ… nieodzownie. W tym celu wiÄ™c dowiedziawszy siÄ™ o bytnoÅ›ci Romana Dzierżymirskiego za granicÄ…, przyspieszyÅ‚ wyjazd na UkrainÄ™, i od dwóch już niespeÅ‚na miesiÄ™cy pracowaÅ‚ wytrwale, powoli, ze znawstwem swej sztuki, cegieÅ‚ka za cegieÅ‚kÄ…, budujÄ…c swe przyszÅ‚e, jak nazywaÅ‚ - szczęście! Z poczÄ…tku byÅ‚o mu niezmiernie trudno skierować, pchnąć OlÄ™, choć nieznacznie tylko, na swe tory. Gra ta, zÅ‚ożona z setek subtelnych odcieni, opartych na gruntownej znajomoÅ›ci "kobiety," parokrotnie srodze zawiodÅ‚a go z OlÄ… DzierżymirskÄ…. Lecz po paru już tygodniach uczuÅ‚ Topolski wreszcie grunt pod nogami, aczkolwiek jeszcze bardzo niepewny. TryumfowaÅ‚ skrycie - i szedÅ‚ dalej... DziÅ› zaÅ›, po tygodniach szeÅ›ciu pobytu, miaÅ‚ on już za sobÄ… maÅ‚Ä… przeszÅ‚ość w tym wzglÄ™dzie; miÄ™dzy nim, a OlÄ… mianowicie biegÅ‚a nić trwaÅ‚a obcowania wzajemnego, wspólnych rozmów, dociekaÅ„, paradoksów, okreÅ›leÅ„ - garść faktów jednak na pozór nic nie znaczÄ…cych prawie... A wiÄ™c, na przykÅ‚ad, gdy w gronie osób postronnych, trzecich, toczyÅ‚a siÄ™ rozmowa o temacie, poruszonym już przez nich dwojga niegdyÅ› w pogawÄ™dce sam na sam wspólnej - czy to w zakresie sztuki, literatury, muzyki, czy wreszcie w dziedzinie wypadków pospolitych codziennego życia - usta ich uÅ›miechaÅ‚y siÄ™ nieznacznie, a równoczeÅ›nie oczy spotykaÅ‚y siÄ™, posÅ‚uszne... To znów kiedy indziej, nim jedno z nich zdążyÅ‚o wymówić myÅ›l jakÄ…Å›, czÄ™stokroć drugie, chwytaÅ‚o jÄ… szybko już w lot i na nie wypowiedziane, a przeczute sÅ‚owa, dawaÅ‚o trafnÄ… odpowiedź, lub rzucaÅ‚o aforyzm dwuznaczny, majÄ…cy li tylko dla nich dwojga znaczenie, dla innych niezrozumiaÅ‚y czÄ™sto wcale - poruszajÄ…cy zaÅ› sobÄ… wspomnienie, zdarzenie osobiste, wspólne... Szukali siÄ™ wzajemnie również, unikajÄ…c towarzystwa drugich, pragnÄ…c zawsze być ze sobÄ…, wyÅ‚Ä…cznie sami. A po za tem? Och, okreÅ›lić nawet trudno. DziesiÄ…tki, setki, tysiÄ…ce maleÅ„kich, nikÅ‚ych zdarzeÅ„, powikÅ‚aÅ„, chwil, chwilek, słów, słówek, gestów, drgnieÅ„ twarzy, uÅ›miechów, niedomówionych spojrzeÅ„, uÅ›ciÅ›nieÅ„ dÅ‚oni, przyjaźniejszych, czulszych - w nieskoÅ„czoność biegnÄ…c, zacieÅ›niaÅ‚y ich dwie duchowe jaźnie coraz bardziej, motaÅ‚y ich ze sobÄ… i z nitki poczÄ…tkowo pojedynczej tylko, czas uprzÄ…dÅ‚ tkaninÄ™ przÄ™dzÄ™ niewidzialnÄ…, a nierozerwalnÄ… już jednak, co silnie, a trwale zÅ‚Ä…czyÅ‚a ich w koÅ„cu ze sobÄ…! I Topolski, bÅ‚Ä…kajÄ…cy siÄ™ z poczÄ…tku w swej grze trudnej zaplÄ…taÅ‚ siÄ™ sam wkrótce, nie wiedzÄ…c nawet kiedy, w zastawione zrÄ™cznie na OlÄ™ sieci. Serce w nim obudziÅ‚o siÄ™ po raz pierwszy może w życiu!.. On, motyl niestaÅ‚y, powierzchownie tylko kochliwy, w każdej zamężnej, wdziÄ™cznej buzi - zakochaÅ‚ siÄ™ na seryo w Oli! DziÅ› od dwóch godzin przeszÅ‚o, w słów dobieranych szermierce, flirtowaÅ‚ z niÄ… - teraz już dlaÅ„ ukochanÄ…, a przez to samo upragnionÄ… jeszcze bardziej. Mówili dnia tego jak zwykle o literaturze, muzyce i sztuce, to jest o tem, co zajmowaÅ‚o ich wspólnie najbardziej w krainie, oderwanej od przÄ™dzy codziennego życia. On wspominaÅ‚ i opowiadaÅ‚ barwnie wrażenia licznych podróży, dowcipkowaÅ‚, Å›miaÅ‚ siÄ™, przytomny bezustannie gry swojej; Ola sÅ‚uchaÅ‚a mówiÅ‚a, opowiadaÅ‚a z kolei wiele sama... Jak w zÅ‚ocie Å‚anów zboża, jednostajnem od maków purpurowych i bÅ‚awatnych chabrów, roiÅ‚o siÄ™ w tej ich słów gawÄ™dzie od dwuznaczników, w lekkÄ… formÄ™ obleczonych ze strony Topolskiego oÅ›wiadczyn i półsłówek - poÅ‚owicznem niedomówieniem wiele mówiÄ…cych nieraz rzeczy!.. Przed chwilÄ…, sÅ‚oÅ„ce uÅ‚ożyÅ‚o siÄ™ do snu. Topolski koÅ„czyÅ‚ jednoczeÅ›nie wywoÅ‚ane faktem tym opowiadanie wspomnienia, tyczÄ…cego siÄ™ wschodu sÅ‚oÅ„ca obserwowanego z wierzchoÅ‚ka góry "Mont Blanc," spowiadajÄ…c siÄ™ z wrażenia podniosÅ‚ego, doznanego wysoko!.. SÅ‚owa peÅ‚ne zapaÅ‚u, efektowne, zamarÅ‚y mu wÅ‚aÅ›nie na ustach, na których spojrzeniem caÅ‚em zawisÅ‚a artystyczna dusza idÄ…cej obok niego kobiety. ZapanowaÅ‚o pomiÄ™dzy niemi chwilowe milczenie: Ze stepu tymczasem, z Å‚anów, pÅ‚ynęły wonie zbóż, i polnych kwiatów; żaby i chruÅ›ciele odzywaÅ‚y siÄ™ w moczarach Å‚Ä…czki - czar letniego gasnÄ…cego dnia chwytaÅ‚ za duszÄ™... - Wie pan, żeÅ›my porzÄ…dnie od domu daleko! - pierwsza wesoÅ‚o zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ Ola. - A tak? - zadziwiÅ‚ siÄ™ niby Topolski. - To wracajmy! - rzekÅ‚ niechÄ™tnie. Zawrócili. Szli wolno czas jakiÅ›, pomimo woli zamyÅ›leni. - Tak, pani - przemówiÅ‚ Topolski, snać bÅ‚Ä…dzÄ…c jeszcze myÅ›lÄ… hen, daleko, na szczytach Alp, w Szwajcaryi - wrażenie to byÅ‚o tak silnem, iż nie zapomnÄ™ go do koÅ„ca życia. - I wie pani? - dorzuciÅ‚, z uÅ›miechem dziwnym i nagÅ‚ym - o czem mimo woli pomyÅ›laÅ‚em w owej uroczystej chwili, gdy pierwszy promyk sÅ‚oÅ„ca ozÅ‚ociÅ‚ cypl Å›nieżny "Mont Blanc?" Nigdy pani nie zgadnie. - No, ciekawam bardzo? - zapytaÅ‚a Ola i spojrzenie piÄ™kne utkwiÅ‚a w twarzy mÅ‚odego czÅ‚owieka. - O kobiecie!.. - odrzekÅ‚ Topolski, i zaÅ›miaÅ‚ siÄ™; nie otrzymawszy zaÅ› na to żadnej odpowiedzi, spojrzaÅ‚ po chwili spod oka na OlÄ™. Z piÄ™knej twarzy mÅ‚odej kobiety, jakby odpÄ™dzany umyÅ›lnie, pierzchaÅ‚ cieÅ„ wyraźnego niezadowolenia; Topolski siÄ™ spostrzegÅ‚, iż postÄ…piÅ‚ niezrÄ™cznie, wiedziaÅ‚ bowiem z wieloletniej praktyki doskonale, że nie należy nigdy wobec kobiety, o której wzglÄ™dy ci chodzi, wspominać dobitnie, że przed niÄ… byÅ‚a inna. PoprawiÅ‚ siÄ™ natychmiast. - To jest... źle mówiÄ™!.. - rzekÅ‚ seryo caÅ‚kiem, uÅ›miechnÄ…wszy siÄ™ atoli w duchu do siebie - o kobiecie, nie jednostce, bynajmniej myÅ›laÅ‚em wówczas, ale o ogólnym w niej symbolu kobiecoÅ›ci!.. - Jak to! nie rozumiem dobrze pana... - zdziwiÅ‚a siÄ™ Ola. - Cóż bowiem wspólnego ma wschód sÅ‚oÅ„ca... - O, i bardzo! - przerwaÅ‚ Topolski - przynajmniej dla mnie... Bo gdy, stojÄ…c na wysokoÅ›ciach niebotycznych, - ciÄ…gnÄ…Å‚, zapalajÄ…c siÄ™ do słów wÅ‚asnych - ujrzaÅ‚em nagle, jak zaróżowiona silnie jutrzenka prysÅ‚a snopem promieni, jak caÅ‚ujÄ…c jakby po prostu okoliczne szczyty, niepokalane, Å›nieżne - objęła w ramiona zwyciÄ™skie Å›wiat caÅ‚y, tak rozpromieniony za jej przybyciem, tak wyraźnie szczęśliwy! - Topolski umilkÅ‚ na chwilÄ™... - Skojarzeniem myÅ›li, może dziwnem w istocie w Chwili danej - koÅ„czyÅ‚ już spokojniej - porównaÅ‚em majestatyczne, królewskie sÅ‚oÅ„ce do uczucia kobiety - miÅ‚oÅ›ci bezbrzeżnej, wielkiej, która również swÄ… potÄ™gÄ… i blaskiem rozjaÅ›nić, uszczęśliwić może czÅ‚owieka, tak, jak "ono," tam, na wysokoÅ›ciach - Å›wiat caÅ‚y!.. - Och, jakiż poeta z pana! - zauważyÅ‚a, z uÅ›miechem, Ola i umilkÅ‚a, poczem jednak dorzuciÅ‚a caÅ‚kiem poważnie: - Aczkolwiek mnie osobiÅ›cie na razie myÅ›l ta do gÅ‚owy nie przyszÅ‚aby może, gdybym siÄ™ tam znajdowaÅ‚a na paÅ„skiem miejscu, rozumiem jÄ… jednak i odczuwam doskonale... - Prawda? - uradowany mimo woli podchwyciÅ‚ Topolski. - Pani przyznaje - ciÄ…gnÄ…Å‚, - że egzystuje poniekÄ…d w pojÄ™ciach tych analogia pewna... SÅ‚uchajÄ…c pani jednak, przychodzi mi do gÅ‚owy jedno spostrzeżenie... - zatrzymaÅ‚ siÄ™... - MusiaÅ‚a pani - i instynktownie Topolski nadaÅ‚ gÅ‚osowi brzmienie Å‚agodne, czuÅ‚e - w życiu swem kochać kogoÅ› bardzo... - Dlaczego? - zapytaÅ‚a z uÅ›miechem Ola. - Bo inaczej nie zrozumiaÅ‚a i nie odczuÅ‚aby pani wrażenia mego! - rzuciÅ‚ po francusku Topolski. - KochaÅ‚am! - odparÅ‚a stanowczo, w tymże jÄ™zyku, Ola. - Kogóż, jeÅ›li spytać wolno i jeÅ›li to nie jest żadnÄ… tajemnicÄ… stanu? - Męża! - odparÅ‚a po polsku, lakonicznie Ola, patrzÄ…c ironicznie nieco Topolskiemu prosto w twarz. Ten ostatni skrzywiÅ‚ siÄ™ z lekka. - Ach, ja nie myÅ›laÅ‚em o tem zgoÅ‚a... Męża powinno siÄ™ kochać... ZresztÄ… - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ zÅ‚oÅ›liwie - użyÅ‚a pani czasu przeszÅ‚ego... KochaÅ‚am, j'ai aimé - ciÄ…gnÄ…Å‚ ironicznie, - wszak, o ile mnie pamięć grammatyki francuzkiej nie zawodzi, to passé défini... - zaakcentowaÅ‚ wyraz ostatni. - Och, jakże pan Å‚apiesz za sÅ‚owa! - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ nieszczerze trochÄ™ Ola. - Przy tem zapragnÄ…Å‚eÅ› pan pochwalić siÄ™ znajomoÅ›ciÄ… francuskiej grammatyki, i nie udaÅ‚o siÄ™... J'ai aimé - to passé, indéfini - odcięła. - Ach, alors votre amour, madame... est indefini? - nie pozostaÅ‚ dÅ‚użnym Topolski. - Ech, nieznoÅ›nym siÄ™ pan stajesz! - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ mÅ‚oda kobieta. - Ot lepiej, niech pan spojrzy na prawo - wskazaÅ‚a ruchem rÄ™ki niebo, widocznie pragnÄ…c zmienić temat rozmowy. - Jakie piÄ™kne chmurki, nieprawdaż?.. Topolski wolno zwróciÅ‚ gÅ‚owÄ™, we wskazanym kierunku. - PrzeÅ›liczne! - potwierdziÅ‚. Niby zaróżowione, zdrowe, w aureoli zÅ‚ocistych wÅ‚osów, buziaczki zasypiajÄ…cych rzÄ™dem obok siebie smacznie dorodnych dziatek, ukÅ‚adaÅ‚y siÄ™ do snu na niebieskawo-perÅ‚owem tle nieba obÅ‚oczki maÅ‚e, koralowo-zÅ‚ote, - zaklÄ™te jakby cudownie w ostatnim odblasku Å›piÄ…cego już sÅ‚oÅ„ca. DÅ‚uższy czas stali Topolski z OlÄ…, zapatrzeni w grÄ™ Å›wiateÅ‚ wieczora; po niejakimÅ› czasie, odwróciwszy wzrok od nich, kobieta spojrzaÅ‚a przed siebie. - Regardez! - przerwaÅ‚a milczenie swym mile brzmiÄ…cym gÅ‚osem. - Wszak to Krasnostawski, prawda? - zwróciÅ‚a siÄ™ do towarzysza, pokazujÄ…c mu ruchem gÅ‚owy zbliżajÄ…cego siÄ™ pÄ™dem ku nim jeźdźca. - Tak. Zdaje siÄ™, że to jaÅ›nie pan plenipotent pomyka - odparÅ‚ z przekÄ…sem Topolski, z zaakcentowanÄ… rozmyÅ›lnie obojÄ™tnoÅ›ciÄ… w gÅ‚osie. Tymczasem kasztanek zÅ‚otawy, parskajÄ…c cicho, przemknÄ…Å‚ tuż koÅ‚o nich i ruchem uprzejmym, aczkolwiek chÅ‚odnym nieco, i nie zatrzymujÄ…c siÄ™ wcale, skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ Krasnostawski stojÄ…cej parze. Topolski i Ola w Å›lad zatem ruszyli powoli miejsca, rozmawiajÄ…c znów żywo ze sobÄ…, jeździec zaÅ›, na wskos przeciÄ…wszy Å‚Ä…czkÄ™, wspinać siÄ™ zaczÄ…Å‚ po pochyÅ‚oÅ›ci jaru. Z lekkiego poczÄ…tkowo pod górÄ™ truchcika, koÅ„ przeszedÅ‚ w wolnego stÄ™pa... W ciszy wieczornej, do uszu Krasnostawskiego dochodziÅ‚y wyraźnie sÅ‚owa i Å›miechy idÄ…cej Å‚Ä…czkÄ… pary. MÅ‚ody czÅ‚owiek, uderzywszy gniewnie konia butami i spicrutÄ…, pochwyciÅ‚ cugle, i pomknÄ…Å‚ dalej... - Å»e też im nigdy nie zbraknie tematu do rozmowy! - mruknÄ…Å‚. Obecność ciÄ…gÅ‚a Topolskiego przy Oli gniewaÅ‚a niepomiernie mÅ‚odego plenipotenta. ZnaÅ‚ on, jak wiadomo, dzisiejszÄ… dziedziczkÄ™ Gowartowa od lat blisko dziesiÄ™ciu. DziewczÄ™ciem jeszcze podobaÅ‚a mu siÄ™ ona bardzo. A potem?.. Wszak pamiÄ™ta doskonale tÄ™ chwilÄ™, gdy dowiedziaÅ‚ siÄ™ on od starego Gowartowskiego, że Ola uciekÅ‚a z Dzierżymirskim... Dziwnego, och, niepojÄ™tego dlaÅ„ nawet, na razie doznaÅ‚ wówczas wrażenia! Po Å›mierci zaÅ› pana Januarego i przyjeździe mÅ‚odych, przypadek bardziej jeszcze zbliżyÅ‚ go do niej, a byÅ‚o nim powtórzenie zbolaÅ‚ej córce dosÅ‚ownie ostatnich chwil ojca i słów jego, peÅ‚nych przebaczenia... Fakt ten, na pozór drobny, staÅ‚ siÄ™ jednak dla Krasnostawskiego wysoce poważnym, postawiÅ‚ go bowiem wobec nowych chlebodawców na przyjaznej, poufaÅ‚ej niemal stopie, i takim dotÄ…d bez zmiany pozostaÅ‚. Co rok, gdy Dzierżymirscy przyjeżdżali do siebie na wieÅ›, pierwszy witaÅ‚ ich na progu Krasnostawski, bywajÄ…c potem zawsze stale co dzieÅ„ niemal w Gowartowie... Dzierżymirscy traktowali go, jak równego im zupeÅ‚nie, naturalnie, uprzejmie przyjmowali zawsze - bez różnicy, o każdej dnia porze, ze wzglÄ™du zaÅ› na dobre wychowanie jego, i wspomnienie, iż do snu wiecznego zamknÄ…Å‚ byÅ‚ Gowartowskiemu powieki, uważano go nawet jakby za należącego do rodziny. CzuÅ‚ siÄ™ zatem mÅ‚ody pan plenipotent w paÅ‚acu, jak u siebie w domu, zastÄ™powaÅ‚ mu on strzechÄ™ rodzinnÄ…, której nie posiadaÅ‚ wcale i trwaÅ‚o tak rok rocznie przez kilka letnich miesiÄ™cy. Potem znów nastÄ™powaÅ‚a dlaÅ„ dÅ‚uga przerwa; - gospodarstwo, samotność, nuda i wyczekiwanie z upragnieniem chwili przyjazdu Dzierżymirskich! PowtarzaÅ‚o siÄ™ to bezzmiennie przez lat ubiegÅ‚ych parÄ™, i przez czas ten caÅ‚y staÅ‚a siÄ™ rzecz, której z Å‚atwoÅ›ciÄ… domyÅ›leć siÄ™ można byÅ‚o... Krasnostawski, dawniej Don-Juan wielkomiejski, jeszcze obecnie na wsi baÅ‚amucÄ…cy wszystkie Å‚adniejsze dziewczyny w okolicy - niepostrzeżenie, poczÄ…tkowo nie zdajÄ…c sobie nawet wcale sprawy, zakochaÅ‚ siÄ™ na zabój w swej piÄ™knej, mÅ‚odej dziedziczce i pani... Åatwe sercowe zdobycze pomÅ›ciÅ‚y siÄ™ na lekkomyÅ›lnym panu plenipotencie. MiÅ‚ość prawdziwa, silno powaliÅ‚a go już w drugim roku pobytu u Dzierżymirskich. ZabraÅ‚a mu serce kobieta, dla niego caÅ‚kiem, i rzec można, na zawsze, niezdobyta, niepochwytna nawet, ze wzglÄ™du warunków sÅ‚użebnej różnicy poÅ‚ożenia jego w ogóle z jednej strony, a z drugiej - z powodu charakteru Oli, jak siÄ™ zdawaÅ‚o, bez skazy, niezÅ‚omnych jej zasad, oraz bezgranicznej, niezmiennej, a dotÄ…d jedynej - miÅ‚oÅ›ci jej dla męża. PrzebolaÅ‚ zatem Krasnostawski wiele, lecz zapanowaÅ‚ nad sobÄ…. Nikt nie zbadaÅ‚ dotychczas tajemnicy jego serca, nawet "ona." A dziÅ›, uczucie drzemiÄ…ce i ukryte na dnie duszy przed sarkazmem ócz i jÄ™zyków ludzkich, przeobraziÅ‚o siÄ™ już byÅ‚o w prawdziwy kult... Codzienny gość Gowartowa, Krasnostawski, poza obowiÄ…zkami, żyÅ‚ "prawdziwie" w dniu godzin tylko kilka, t.j. tych parÄ™ wÅ‚aÅ›nie, podczas których obcowaÅ‚ z OlÄ…, mÅ‚oda kobieta zaÅ› stanęła w duszy jego, nie zÅ‚ożonej, nieprzesubtelnionej, lecz szczerej, piÄ™knej i prostej - na piedestale Å›wiÄ™toÅ›ci prawdziwej! Krasnostawski modliÅ‚ siÄ™ niemal do Oli!.. I oto teraz przyszÅ‚o mu cierpieć podwójnie: dotÄ…d odbieraÅ‚a mu ubóstwianÄ… konieczność życia, w postaci męża... - DziÅ› przy boku jej siÄ™ zjawiÅ‚ inny... Krasnostawski znienawidziÅ‚ pana na SzczÄ™snej... Zazdrość, ta miÅ‚oÅ›ci siostrzyca, pochwyciÅ‚a go w swe szpony krogulcze, drÄ™czÄ…c bez litoÅ›ci... MÄ™kÄ™ tÄ™ zaÅ› powiÄ™kszaÅ‚o jeszcze poczucie wÅ‚asnej niemocy. MyÅ›lÄ…c o tem po raz setny, Krasnostawski pÄ™dziÅ‚ wciąż szybko, naglÄ…c niemiÅ‚osiernie spicrutÄ… wierzchowca. - SÅ‚ugÄ… jestem i na wieki sÅ‚ugÄ… zostanÄ™!.. Psie życie, psie!.. - rzuciÅ‚ gÅ‚oÅ›no z goryczÄ… obszarom, Å›niÄ…cym w mroku. - On mi jÄ… weźmie, pokala, ja to czujÄ™, przeczuwam!.. Lecz co czynić mam, co robić? - woÅ‚aÅ‚ do siebie wzburzony przyjaciel, domownik paÅ‚acowy Dzierżymirskich. - ZastrzeliÅ‚bym go, to lisiÄ…tko! - mruknÄ…Å‚ ciszej. W tej samej chwili koÅ„ siÄ™ potknÄ…Å‚, Krasnostawski Å›ciÄ…gnÄ…Å‚ instynktownie cugle, i poczÄ…Å‚ jechać wolno. WokoÅ‚o niego, otulony szarzyznÄ… mroku, koÅ‚ysaÅ‚ siÄ™ step maÅ‚y, wysoka trawa Å‚echtaÅ‚a mu opuszczonÄ… w dół siodÅ‚a rÄ™kÄ™. W oddali rysowaÅ‚y siÄ™ już cienie folwarku Tomaszówki, tak zwanej ukraiÅ„skiej fermy, zÅ‚ożonej tylko z toku, to jest: stodół, spichlerza, paru jeszcze zabudowaÅ„ gospodarskich, i jego wÅ‚asnego, niskiego, mieszkalnego domku - królujÄ…cych w cieniu kilkunastu drzew wÅ›ród pól i Å‚anów szerokich. Krasnostawski zdjÄ…Å‚ czapkÄ™ i przetarÅ‚ chustkÄ… czoÅ‚o. W krÄ…g niego lataÅ‚y tysiÄ…ce muszek maÅ‚ych, brzÄ™czaÅ‚y żaÅ‚oÅ›nie roje komarów; bÄ…k graÅ‚ gdzieÅ› w moczarach, a przepiórka zabÅ‚Ä…kana, wÄ™drujÄ…ca jeszcze po polach, odzywaÅ‚a siÄ™ gdzieÅ› nieÅ›miaÅ‚o samotna... Przejechawszy wolno kawaÅ‚ek stepu, Krasnostawski puÅ›ciÅ‚ siÄ™ znów poprzez bodziaki i trawy szybkiego nader, tak zwanego szÅ‚apaka. PrychajÄ…c nozdrzami, czujÄ…c stajnie blisko, pomknÄ…Å‚ kasztan ochoczo. PÄ™dem powietrza i koÅ„skiego biegu, wysokie trawy zakoÅ‚ysaÅ‚y siÄ™ trwożnie - zaszumiaÅ‚o na stepie... Lecz oto po chwili wierzchowiec skoczyÅ‚ w bok gwaÅ‚townie: to ukÅ‚adajÄ…cy siÄ™ już do snu bÅ‚ogiego zajÄ…c pomknÄ…Å‚ mu chyżo spod nóg i znikÅ‚ w wieczornym mroku... Niebawem jeździec z koniem wpadli na trakt szeroki. - Zginie mi Ola moja ubóstwiana, najdroższa!.. A szkoda - szkoda! - szeptaÅ‚ do siebie podniecony Krasnostawski. - Co czynić? jak przeszkodzić temu? - huczaÅ‚o mu dalej w gÅ‚owie. Lecieli wciąż... Domostwa Tomaszówki stawaÅ‚y siÄ™ coraz wyraźniejsze, bliższe... WyminÄ…Å‚ ich wóz; jadÄ…cy w przeciwnÄ… stronÄ™, chÅ‚op pokÅ‚oniÅ‚ siÄ™ nisko, lecÄ…ce za wozem źrebiÄ™ przyÅ‚Ä…czyÅ‚o siÄ™ do wierzchowej klaczy Krasnostawskiego. - Ksiou, ksiou, ksiou! - zawoÅ‚aÅ‚ chÅ‚op przeciÄ…gle: źrebczyk zastrzygÅ‚ uszami, prychnÄ…Å‚ i zawróciÅ‚ galopem. - Ach, czemuż, czemuż nie wolno mi kochać ciebie, najdroższa? - wyrzuciÅ‚ z siebie Krasnostawski wymówkÄ™, peÅ‚nÄ… goryczy. - Ja bym ciÄ™ ozÅ‚ociÅ‚, klÄ™czaÅ‚ przed tobÄ… - zmiataÅ‚ proch u stóp twoich!.. Jeździec z koniem, jak huragan, wpadli we wrota i na dziedziniec maÅ‚ego dworku. Zatrzymali siÄ™... Krasnostawski zeskoczyÅ‚ z kasztanka i huknÄ…Å‚ donoÅ›nie. Niebawem zjawiÅ‚ siÄ™ wyrostek, w rozchylonej koszuli, boso, odebrawszy wierzchowca, znikÅ‚ z nim pomiÄ™dzy strzechami podÅ‚użnych budynków; mÅ‚ody czÅ‚owiek zaÅ›, szepcÄ…c jeszcze smutnie coÅ› z cicha do siebie, schyliwszy gÅ‚owÄ™, wszedÅ‚ do wnÄ™trza maÅ‚ego, krytego sÅ‚omÄ… dworku. OdemknÄ…Å‚ drzwi kluczem, a przestÄ…piwszy próg, zatrzasnÄ…Å‚ je z haÅ‚asem. W Å›lad za tem potarÅ‚ zapaÅ‚kÄ™, a zapaliwszy lampÄ™, zbliżyÅ‚ siÄ™ do biurka, stojÄ…cego pod oknem, wÅ›ród skromnie umeblowanej izby, wybielonej, z niskim sufitem, o dużych wystajÄ…cych u puÅ‚apu belkach. - Nie mnie, marnemu pionowi, marzyć i kochać, nie mnie!.. Do pracy, sÅ‚ugo, pÅ‚acÄ… ci za to! -szepnÄ…Å‚ Krasnostawski, z bezmiernÄ… goryczÄ…. RozÅ‚ożywszy jednoczeÅ›nie na stole olbrzymiÄ… rachunkowÄ… ksiÄ™gÄ™, umoczyÅ‚ pióro w kaÅ‚amarzu i usiadÅ‚ ciężko przed biurkiem. Cisza zalegÅ‚a pokoik. PrzerywaÅ‚ jÄ… tylko szelest papieru i zgrzyt donoÅ›ny stalki w obsadce - czasami zaÅ› akordem w tÄ™ muzykÄ™ milczenia i pracy wplotÅ‚o siÄ™ z rzadka stÅ‚umione westchnienie ciche. ------------- UkraiÅ„skie lato upalne dobiegaÅ‚o koÅ„ca, zanikaÅ‚o, wypierane jesieniÄ… wczesnÄ…, w tym roku piÄ™knÄ… bardzo - przezroczÄ…... Å»ycie w Gowartowie pÅ‚ynęło cicho, a dnie mijaÅ‚y tutaj za dniami, wszystkie bez zmiany niemal bardzo do siebie podobne. ÅadyżyÅ„ski zatem tak samo zawsze szyderczy z marszaÅ‚kowÄ… siÄ™ sprzeczaÅ‚ i rozmyÅ›lnie przeszkadzaÅ‚ flirtowi Oli z Topolskim... Krasnostawski, tÅ‚umiÄ…c w sercu ból, żal, gorycz i zazdrość, przyjeżdżaÅ‚ tu jak zwykle, co dzieÅ„, a bawiÄ…c w paÅ‚acu coraz krócej, po partyjce bilardu z panem Emilem, uciekaÅ‚ do swej wÅ›ród pól samotni. Czasem zajrzaÅ‚ do Gowartowa ktoÅ› z dalszych, lub bliższych sÄ…siadów, i jak to bywa zazwyczaj na wsi, zjeżdżajÄ…c caÅ‚ym rodzinnym taborem, na godzin kilka rozgaszczaÅ‚ siÄ™ w paÅ‚acu. Dom caÅ‚y naturalnie zniewolonym byÅ‚ być na usÅ‚ugi goÅ›ci, dziaÅ‚o siÄ™ to jednak zawsze ku wielkiemu zmartwieniu ÅadyżyÅ„skiego. Bywalec eleganckich miejskich salonów, zÅ‚y chodziÅ‚ wówczas z kÄ…ta w kÄ…t, ziewajÄ…c skrycie i pokpiwajÄ…c nieznacznie z przybyÅ‚ych w goÅ›cinÄ™; sÄ…siadów Gowartowa nie lubiaÅ‚ bowiem pan Emil i z góry stale traktowaÅ‚, ochrzciwszy wszystkich ryczaÅ‚towo mianem "serwatki towarzyskiej"... W niedzielÄ™ wszyscy z paÅ‚acu jeździli do koÅ›cioÅ‚a - w tygodniu, dla ubarwienia jednostajnego skÄ…dinÄ…d życia, oddawano sÄ…siedzkie wizyty... Pan Emil wtedy zostawaÅ‚ zawsze w domu, a namawiajÄ…c panie, by jechaÅ‚y, staraÅ‚ siÄ™ zwykle wybrać na to dzieÅ„, w którym spodziewaÅ‚ siÄ™ odwiedzin Topolskiego. Hrabia ze SzczÄ™snej, przyjeżdżajÄ…cy teraz, regularnie, co drugi dzieÅ„ prawie, stawiaÅ‚ siÄ™ wówczas niezmiennie. ÅadyżyÅ„ski, uÅ›miechniÄ™ty zÅ‚oÅ›liwie, przyjmowaÅ‚ go z otwartemi ramiony, do karamboli natychmiast werbowaÅ‚, nic najczęściej przy tem nie mówiÄ…c o wyjeździe paÅ„, wymijajÄ…c zrÄ™cznie jego pytania w tym wzglÄ™dzie. Dopiero później, po partyi, wychodziÅ‚ na chwilÄ™, wracaÅ‚, i spokojnie oznajmiaÅ‚ mu o tem, mniej wiÄ™cej w ten sposób: "Wszak hrabia kochany o panie mnie siÄ™ pytaÅ‚? n'est ce pas? Pardon... na Å›mierć zapomniaÅ‚em... wyobraź pan sobie, wyjechaÅ‚y przed godzinÄ… na spacer, pewny byÅ‚em... A tu, concevez... DowiadujÄ™ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie, iż palnęły sobie wizytkÄ™!.." Topolski rad nie rad niebawem odjeżdżaÅ‚, pan Emil zaÅ›, ironiczny, zjadliwej uprzejmoÅ›ci peÅ‚ny, odprowadziwszy go do powozu - zacieraÅ‚ rÄ™ce z radoÅ›ci. Pomimo jednak usiÅ‚owaÅ„ zrÄ™cznych ÅadyżyÅ„skiego, stosunek Topolskiego i Oli zacieÅ›niaÅ‚ siÄ™ coraz bardziej; przyjaźń fermentowaÅ‚a już, potÄ™gowaÅ‚a zaÅ› stosunek ten przedÅ‚użana coraz bardziej nieobecność Dzierżymirskiego, od którego, po liÅ›cie oznajmiajÄ…cym wyjazd do Medyolanu - nie byÅ‚o zgoÅ‚a żadnej wiadomoÅ›ci. ByÅ‚ wieczór letni, kojÄ…cy, cichy... W paÅ‚acu gowartowskim zgaszono już wszystkie Å›wiatÅ‚a, prócz jednego - w jadalni, gdzie marszaÅ‚kowa przeglÄ…daÅ‚a Å›wieże gazety. Niebawem odÅ‚ożywszy je na bok, ze zmÄ™czonych oczu staruszka zdjęła okulary, a przetarÅ‚szy powieki, powstaÅ‚a i skierowaÅ‚a siÄ™ ku balkonowi. Tam, wziÄ…wszy w rÄ™kÄ™ laskÄ™, zeszÅ‚a do ogrodu, zagÅ‚Ä™biwszy siÄ™ w jednÄ… z cienistych alei. Ola, Topolski i nieodstÄ™pny ich satelita, pan Emil, używali przejażdżki łódkÄ… po stawie, w tÄ… stronÄ™ wiÄ™c skierowaÅ‚a kroki marszaÅ‚kowa. Wkrótce przed niÄ… zaszkliÅ‚a siÄ™ tafla stawu, staruszka usiadÅ‚a na Å‚aweczce i posÅ‚aÅ‚a spojrzenie w dal... Do uszu jej jednoczeÅ›nie, w wieczornej ciszy wyraźna, doleciaÅ‚a pieśń, Å›piewana zgodnie silnym mÄ™skim tenorem Topolskiego i cieniutkim sopranem Oli, z przeciÄ…gÅ‚em do wtóru gwizdaniem pana Emila. Barka znalazÅ‚a siÄ™ niebawem poÅ›rodku stawu. Pieśń, urwana nagle, zcichÅ‚a, marszaÅ‚kowa krzyknęła, jak tylko mogÅ‚a najgÅ‚oÅ›niej: - Hop!.. hop!.. - By... waj! - odpowiedziaÅ‚ natychmiast pan Emil, rozlegÅ‚y siÄ™ szybsze uderzenia wioseÅ‚, plusk wody i łódź chyżo kierować siÄ™ poczęły ku brzegowi, ÅadyżyÅ„ski po chwili przyÅ‚ożyÅ‚ do oczu rÄ™kÄ™ i krzyknÄ…Å‚; - Per Bacco! Wszak to pani marszaÅ‚kowa!.. - O, ciociu! Czemuż cioteczka przyszÅ‚a aż tutaj? Jakże można... wilgoć ze stawu, opary niezdrowe! - rozlegÅ‚ siÄ™ z kolei cieniuchny gÅ‚osik Oli. - Nic, dziecko, nie szkodzi... PosiedzÄ™ sobie, taki Å›liczny i ciepÅ‚y wieczór... Jedźcie, jedźcie, jak siÄ™ zmÄ™czÄ™, to powrócÄ™! - odkrzyknęła pani Melania. - E, cóż znowu? - zagrzmiaÅ‚ basem ÅadyżyÅ„ski. - I my wracamy. Księżyc zresztÄ… dziÅ› niecnota nie dopisuje i chowa siÄ™ ciÄ…gle... Naprzód!.. - zakomenderowaÅ‚ donoÅ›nie. - Nieprawdaż? - dodaÅ‚ ciszej, zwracajÄ…c siÄ™ ku siedzÄ…cej w łódce mÅ‚odej parze. - Ależ naturalnie! - potwierdziÅ‚a szybko Ola, widzÄ…c, iż Topolski milczy dyplomatycznie. - Cioteczka zaziÄ™bi siÄ™, jak jÄ… pozostawimy tu dÅ‚użej, a sama do domu tak rychÅ‚o nie pójdzie... Po chwili, łódź stanęła u brzegu. - Ciotuniu, jesteÅ›my.. - żywo krzyknęła Ola, i wysiedli wszyscy. Topolski z OlÄ… poszli naprzód, pan Emil zaÅ› pozostaÅ‚, systematycznie uÅ‚ożywszy wiosÅ‚a i zamknÄ…wszy na klucz kłódkÄ™ u Å‚aÅ„cucha, przytwierdzonego do barki, poczem zapaliÅ‚ z wolna papierosa. - Pa -nie E - mi - lu! Wra -ca - my! - rozlegÅ‚ siÄ™ z góry, na brzegu, woÅ‚ajÄ…cy gÅ‚osik Dzierżymirskiej. - IdÄ™, idÄ™! - odpowiedziaÅ‚ w ten sam sposób Emil, nie ruszyÅ‚ siÄ™ jednak wcale. Po chwili warknÄ…Å‚ do siebie półgÅ‚osem: - O, nie podoba mi siÄ™ coraz wiÄ™cej ten farbowany na hrabicza! Lecz swojÄ… drogÄ… pozycya moja tutaj jest w zupeÅ‚noÅ›ci idyotycznÄ…... MarszaÅ‚kowa, jak Å›lepa: nic nie widzi; on, wÅ›ciekÅ‚y, zÄ™bami na mnie po cichu zgrzyta ona siÄ™ dÄ…sa... Que diable! Nie byÅ‚em dotÄ…d nigdy stróżem cnót mÅ‚odych mężatek!.. I ÅadyżyÅ„ski wzruszyÅ‚ ramionami, poczem z wolna skierowaÅ‚ siÄ™ ku paÅ‚acowi. PozostaÅ‚a zaÅ› trójka byÅ‚a już daleko. Topolski podawaÅ‚ kornie ramiÄ™ marszaÅ‚kowej, Ola szÅ‚a obok niego - rozmawiali wszyscy żywo i wesoÅ‚o; niebawem znaleźli siÄ™ na werandzie i usiedli, zmÄ™czeni nieco przechadzkÄ…. Topolski, zatrzymany i uproszony przez panie, zostawaÅ‚ na noc w Gowartowie, obecnie zaÅ› namawiaÅ‚ OlÄ™ do zagrania na fortepianie. - Ale kiedy mówiÄ™ panu - broniÅ‚a siÄ™, Å›miejÄ…c, mÅ‚oda kobieta, - że teraz wÅ‚aÅ›nie czuje siÄ™ niemożliwie usposobionÄ… do muzyki... Upewniam pana, iż go boleć bÄ™dÄ… uszy!.. - O, mnie nigdy! Chyba pana Emila? - odparÅ‚ Topolski. ÅadyżyÅ„ski nie znosiÅ‚ muzyki. NazywaÅ‚ jÄ… zawsze "gnÄ™bicielkÄ… i pierwszym stopniem do histeryi i neurastenii." - Jeżeli nie dla mnie - nachyliÅ‚ siÄ™ w tej chwili Topolski ku siedzÄ…cej obok Oli - to niech zagra pani dla pana Emila za to, że nam ciÄ…gle swem towarzystwem przeszkadzaÅ‚... - PrzeszkadzaÅ‚?.. w czem? - spytaÅ‚a Ola, z uÅ›miechem i zalotnem bÅ‚yÅ›niÄ™ciem oczu. - PowiadajÄ…, iż przysÅ‚owia sÄ… mÄ…droÅ›ciÄ… narodów, a jedno z nich mówi pono: "mÄ…drej gÅ‚owie, dość..." i.t.d. Pani nie zrozumiaÅ‚a - to trudno. - Ha, ha, ha! - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ Ola - zdrobnia pan przysÅ‚owia, stosownie do okolicznoÅ›ci, ale bogi odmówiÅ‚y panu talentu rymowania. Ja szczerze zupeÅ‚nie powiadam, iż nie zrozumiaÅ‚am pana. - Honny suit, qui mal y pense. Lecz pozwolÄ™; sobie tymczasem nie wierzyć pani... Rozmowa ta caÅ‚a prowadzonÄ… byÅ‚a półgÅ‚osem, tak, iż siedzÄ…ca w przeciwnym rogu balkonu marszaÅ‚kowa nie sÅ‚yszaÅ‚a jej wcale. OdezwaÅ‚a siÄ™ wiÄ™c, przerywajÄ…c: - WidzÄ™, że na próżno pan Topolski ciÄ™ prosi. Zagraj, Oluniu, zagraj, dziecko, w taki cichy wieczór Å›licznie siÄ™ wyda gÅ‚os fortepianu. - No, jak cioteczka każe, to i owszem! - rzekÅ‚a z uÅ›miechem Ola. - Ale czyniÄ™ to tylko dla niej; avis au lecteur... ZwróciÅ‚a siÄ™ do Topolskiego, spojrzawszy mu prosto w oczy, poczem przestÄ…piÅ‚a próg pokoju. MÅ‚ody czÅ‚owiek skÅ‚oniÅ‚ siÄ™, i powstawszy, podążyÅ‚ do salonu w Å›lad za niÄ…. - Któż zbadaÅ‚ rzeczywistÄ… pobudkÄ™ czynów kobiety? - szepnÄ…Å‚ dyskretnie, pochyliwszy siÄ™ ku idÄ…cej. - Przepraszam! - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ wesoÅ‚o Ola - proszÄ™ wracać na balkon dotrzymać towarzystwa cioci Melanii, a zresztÄ… - tu, siadajÄ…c do fortepianu, uczyniÅ‚a rÄ™kÄ… ruch w stronÄ™ werandy - oto pan Emil... - A... wiÄ™c pani jednak gra... dla niego - rzekÅ‚ z wolna Topolski i posÅ‚uszny zawróciÅ‚. Ola nie odpowiedziaÅ‚a... Gamma tonów z pod jej palców zabrzmiaÅ‚a donoÅ›nie... Fantastyczna pieśń norweska odbiÅ‚a siÄ™ o echa parku i gÅ‚Ä™bie Å›niÄ…ce do stawu - namiÄ™tna, burzliwa, popÅ‚ynęła w dal cichÄ… pól i stepu... - Å»e też pani Ola nie ma litoÅ›ci nad ptaszkami, co Å›piÄ… sobie w parku tak cicho. Gdy usÅ‚yszÄ… bowiem parÄ™ podobnych fortepianowych trelików, ogÅ‚uchnÄ… do rana zupeÅ‚nie. - odezwaÅ‚ siÄ™ w tejże chwili ironiczny gÅ‚os ÅadyżyÅ„skiego. - Cóż to pan, jak widzÄ™, prócz ptaków tylko o sobie nie zapomina, a nas z paniÄ… marszaÅ‚kowÄ… z żyjÄ…cych wykreÅ›la! - półżartem, półserjo odciÄ…Å‚ panu Emilowi Topolski. ÅadyżyÅ„ski nie odpowiedziaÅ‚; wszedÅ‚szy do nieoÅ›wietlonego salonu, gdzie graÅ‚a Ola, odezwaÅ‚ siÄ™ w ukÅ‚onie: - Wszak pani pozwoli, nieprawdaż?... Bym zagraÅ‚ sobie prozaicznie, terre à terre, w karambole sam ze sobÄ…... Czy zgrzeszÄ™ bardzo? - Mais pas du tout, owszem... Staraj siÄ™ pan karambolować w takt gry mojej; może tÄ… drogÄ… wreszcie nauczysz siÄ™ pan kiedyÅ› odczuwać muzykÄ™... - O, dziÄ™ki ci, pani! - trzymajÄ…c siÄ™ za serce, skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ pan Emil i zadzwoniwszy na lokaja, kazaÅ‚ zapalić Å›wiatÅ‚a w bilardowej salce, a po chwili, caÅ‚y zatopiony w grze, z pietyzmem wykonywać zaczÄ…Å‚ karambole. PieÅ›niÄ… Schumana rzewnÄ… skarżyÅ‚ siÄ™ cicho teraz fortepian, pÅ‚akaÅ‚, smuciÅ‚ siÄ™ żaÅ‚oÅ›nie... Ola graÅ‚a piÄ™knie, z technikÄ… i uczuciem. SiedzÄ…cy na balkonie Topolski Å‚owiÅ‚ tony z luboÅ›ciÄ…, przez grzeczność tylko prowadzÄ…c rozmowÄ™ z marszaÅ‚kowÄ… i klnÄ…c zarazem w duszy jej obecność, przeszkadzajÄ…cÄ… mu we flircie z OlÄ…. Niebawem wybiÅ‚a w ciszy domu godzina jedenasta. Staruszka, zmÄ™czona snać caÅ‚ym dniem, powstaÅ‚a ciężko i rzekÅ‚a: - No, sÅ‚uchajcie tu sobie muzyki, moi panowie, ja zaÅ› idÄ™ spać... A pan Emil gdzie - nie widzÄ™ go? - zapytaÅ‚a naraz. Topolski zauważyÅ‚ dawno, że ÅadyżyÅ„ski postukuje na bilardzie; nie chcÄ…c jednak informować o tem marszaÅ‚kowej, odparÅ‚ szybko: - Och, nie, wiem. WyszedÅ‚ przed chwilÄ…, wróci zapewne niebawem! - i na dobranoc - pocaÅ‚owaÅ‚, z uszanowaniem, rÄ™kÄ™ staruszki. MarszaÅ‚kowa, nic nie mówiÄ…c, weszÅ‚a do salonu i zbliżyÅ‚a siÄ™ ku fortepianowi. - Bonsoir, chérie! - rzekÅ‚a, caÅ‚ujÄ…c OlÄ™ w gÅ‚owÄ™. - Dobranoc, cioteczko! - zerwawszy siÄ™ z krzesÅ‚a uÅ›ciskaÅ‚a marszaÅ‚kowÄ™ Dzierżymirska; poczem pani Melania skierowaÅ‚a siÄ™ wolno do swych pokojów. ZnikÅ‚a... Fortepianem wstrzÄ…snęło gwaÅ‚towne intermezzo; do pokoju, tonÄ…cego w cieniach, cicho, jak kot, wsunÄ…Å‚ siÄ™ Topolski. UsiadÅ‚ na niskim foteliku obok Oli: -Nareszcie!.. - szepnÄ…Å‚. - Nareszcie... Co? - ze spojrzeniem zalotnem, zapytaÅ‚a, nie odrywajÄ…c paluszków od klawiszy. - JesteÅ›my z paniÄ… sami...- dokoÅ„czyÅ‚ Topolski zdanie. - I ten satyr, któremu tu tak wszystko wolno i uchodzi... Topolski urwaÅ‚, a widzÄ…c, że Ola już otwiera usta by coÅ› powiedzieć, wyrzuciÅ‚ z siebie szybko, czyniÄ…c nieznaczny ruch rÄ™kÄ…: - Och, wiem już z góry, co pani mi powie... Pan Emil - przyjaciel nieboszczyka ojca pani, druh marszaÅ‚kowej, wreszcie zna paniÄ… od dzieciÅ„stwa. - Wszak to wszystko wiadomem mi jest doskonale... Co nie przeszkadza - ciÄ…gnÄ…Å‚ - iż denerwuje mnie ten pan do niemożliwoÅ›ci... Bo, np. dzisiaj: od rana nie pozwoliÅ‚ nam być chwilki nawet sam na sam... - Ho, ho, cóż to za gorycz i niezadowolenie! - zdziwiÅ‚a siÄ™ niby Ola, a usiÅ‚ujÄ…c nadać gÅ‚osowi brzmienie twardsze, dodaÅ‚a: - Nie pojmujÄ™ zresztÄ…, skÄ…d te żądania uporczywe sam na sam i urojone jakby jakieÅ› prawa... Nie dokoÅ„czyÅ‚a... Trel gwaÅ‚towny przebiegÅ‚, jak dreszcz, po klawiszach, spojrzenie zaÅ› mÅ‚odej kobiety, które dojrzaÅ‚ Topolski w półcieniu i blask jego, co, jak pieszczota, przesunÄ…Å‚ mu siÄ™ po twarzy, zadaÅ‚y kÅ‚am wyraźny wymówionym przez OlÄ™ sÅ‚owom. Topolski zapomniaÅ‚ o nich. ZapamiÄ™taÅ‚ wzrok tylko i pokorny na pozór pochyliÅ‚ siÄ™ ku rÄ…czce Oli. - Przepraszam stokrotnie!.. przepraszam!.. - i pocaÅ‚owaÅ‚ biegnÄ…cÄ… po fortepianie biaÅ‚Ä… rÄ…czkÄ™, wychylajÄ…cÄ… siÄ™ z faÅ‚dzistego rÄ™kawa - wyżej Å‚okcia. - Przeprasza siÄ™ niżej! - rzuciÅ‚a żartobliwie Ola. - Ciemność winna temu... -- rzuciÅ‚ lekko Topolski. Milczenie parku i domu przerywaÅ‚y teraz tylko tony fortepianu, coraz namiÄ™tniejsze jakby, gwaÅ‚towne, burzÄ… ognistego zapaÅ‚u i pragnieÅ„ wstrzÄ…sajÄ…ce spokojnÄ… ciszÄ…, oraz nerwami dwojga ludzi, sÅ‚uchajÄ…cych tej orgii dźwiÄ™ków rozpasanych, zamkniÄ™tych w zÅ‚ocone ramy artyzmu i techniki. GÅ‚os Topolskiego wkrótce przeszedÅ‚ w szept przyciszony, pieszczotliwy, miÄ™kki. Z dala odzywaÅ‚o siÄ™ jednostajnie, co sekund kilka, uderzenie kul na bilardzie zajÄ™tego wciąż karambolami pana Emila... I Topolski, flirtujÄ…c tak dyskretnie z OlÄ…, podsycajÄ…cÄ… półsłówkami słów jego igraszkÄ™, od czasu do czasu wysyÅ‚aÅ‚ spojrzenie przelotne na wywiady, czy pan Emil przypadkiem nie wraca; lecz ten nie myÅ›laÅ‚ o tem wcale. WidzÄ…c to, Topolski przysunÄ…Å‚ siÄ™ bliżej do mÅ‚odej kobiety. Ruch ten jednak zauważyÅ‚a Ola i widać chęć przekorna sprzeciwienia siÄ™ mężczyźnie przebiegÅ‚a jej nagle przez główkÄ™, bo odezwaÅ‚a siÄ™ w tej chwili: - ChciaÅ‚am wÅ‚aÅ›nie, oto zagrać panu coÅ› przepiÄ™knego, i zapomniaÅ‚am... Masz tobie! - zatrzymaÅ‚a siÄ™. - Trzeba zapalić Å›wiecÄ™! - dokoÅ„czyÅ‚a, z filuternym uÅ›miechem. - Ale, cóż znowu? - podchwyciÅ‚ Topolski. - Po raz pierwszy dostrzegam u pani - ciÄ…gnÄ…Å‚ niezadowolony widocznie - brak odczucia nastroju chwili danej... Tak mi miÅ‚o byÅ‚o sÅ‚uchać gry pani w tym wÅ‚aÅ›nie półcieniu, tak znakomicie godzÄ…cym siÄ™ z muzykÄ… i ciszÄ… wieczornÄ…. Åšmiech szczery Oli rozlegÅ‚ siÄ™ w tej chwili. ZapaliÅ‚a Å›wiece i rzekÅ‚a swobodnie: - Cóż robić! widzi pan teraz, że wcale nie jestem doskonaÅ‚oÅ›ciÄ….. Nareszcie pan sam empirycznie przekonaÅ‚ siÄ™ o tem. A mówiÅ‚am tyle razy... UrwaÅ‚a, i otworzywszy nuty, dotknęła siÄ™ rÄ™kÄ… klawiatury. - Niedobra pani... - nadajÄ…c gÅ‚osowi brzmienie pociÄ…gajÄ…ce, Å‚agodne, przemówiÅ‚ Topolski. - Niedobra! - powtórzyÅ‚ ciszej, i podniósÅ‚ do ust, jej dÅ‚oÅ„. - Z okazyi czego - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ Ola. Topolski na pytanie wprost nie odpowiedziaÅ‚, lecz mówiÅ‚ dalej: - RozwiaÅ‚a mi pani zÅ‚udzenie! - umilkÅ‚ na chwilÄ™. PytajÄ…co spojrzaÅ‚a naÅ„ Ola. - Tak jest - powtórzyÅ‚ mężczyzna - bo uwierzy pani, jak dziwnego doznaÅ‚em wrażenia, gdy oto tak przed chwilÄ… siedzieliÅ›my w zapomnieniu, ciszy, przy fortepianu dźwiÄ™kach - zupeÅ‚nie sami... - No, ciekawam? Cóż panu siÄ™ zdawaÅ‚o? - ironicznie nieco rzuciÅ‚a Ola, a oderwawszy zarazem rÄ™ce od klawiatury na chwilÄ™, sÅ‚uchaÅ‚a, patrzÄ…c mu w oczy przeciÄ…gle: - Po prostu zdaÅ‚o mi siÄ™, iż jesteÅ›my mężem i żonÄ…... - Tylko tyle? - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ Ola zÅ‚oÅ›liwie. - No, po prologu spodziewaÅ‚am siÄ™ czegoÅ› nadzwyczajniejszego przyznajÄ™! - dorzuciÅ‚a lekko, a odwróciwszy spojrzenie, uÅ‚ożyÅ‚a zeszyt nut na stalugach fortepianu, i znów grać poczęła, tym razem coÅ› smÄ™tnego, kojÄ…cego jakby - peÅ‚nego cichej tÄ™sknoty... - Co to jest? - zżymnÄ…Å‚ siÄ™ w duchu Topolski, rozgniewany: - Å»e też ta kobieta zawsze zbije mnie z pantaÅ‚yku! - Nie wiedziaÅ‚ po prostu, co mówić dalej muzyka zaÅ› jednoczeÅ›nie Å‚agodna, pÅ‚ynÄ…ca miÄ™kko z pod palców kobiety, nerwowÄ…, drażliwÄ… naturÄ™ jego nastrajaÅ‚a dziwnie na nutÄ™, wrÄ™cz przeciwnÄ… sÅ‚owom, jakie same cisnęły mu siÄ™ do ust przed chwilÄ…... - Jednak, jak ona, niecnota, zna mnie, dobrze! - zauważyÅ‚ jeszcze w myÅ›li, spojrzawszy z pod oka na OlÄ™, która, z bÅ‚Ä…kajÄ…cym siÄ™ w kÄ…cikach ustek uÅ›miechem, graÅ‚a wÅ‚aÅ›nie, z uczuciem, coraz, subtelniejszem, miÄ™kkszem, aż fortepian martwy skarżyć i pÅ‚akać siÄ™ zdawaÅ‚. Po chwili, Topolski przemówiÅ‚ znowu, gÅ‚osem jednak już caÅ‚kiem innym, niż poprzednio: - Pani siÄ™ Å›mieje, tymczasem to, co mówiÄ™, wszak takie naturalne... - Na - tu - ral- ne! - przedrzeźniÅ‚a lekko Ola. - Ha - ha - ha! - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ - vous êtes incomparable!.. - Permettez! - przerwaÅ‚ porywczo nieco mężczyzna - niech skoÅ„czÄ™... - Ależ sÅ‚ucham, sÅ‚ucham od kwadransa, et vous n'en finissez pas. WiÄ™c, jakież ultimatum? - Bardzo proste. Odczuwamy siÄ™ z paniÄ… wzajemnie, rozumiemy, jak rzadko kto może... Dusze nasze - to jakby niewidzialny kamerton, który, za uderzeniem myÅ›li, uczuć nam wspólnych, brzmi zawsze jednakowo... A mąż i żona przecież, poza... - Ha, ha, ha.. .- urwaÅ‚a przezornie O1a. - Otóż mylisz siÄ™ pan zupeÅ‚nie, bo ja, na przykÅ‚ad teraz, nic, ale to nic pana nie rozumiem... A zresztÄ… - koÅ„czyÅ‚a, powstawszy szybko od fortepianu - en voilà ascez... - zamknęła fortepian. - Å»al mi pana Emila, który pewnie już darować mi nie może, że gram tak dÅ‚ugo, bo oto wÅ‚aÅ›nie nadchodzi.. - A bodajżeÅ›! - zgrzytnÄ…Å‚ szeptem Topolski i zerwaÅ‚ siÄ™ Å›piesznie, poczÄ…wszy odruchowo ukÅ‚adać niby porzÄ…dnie nuty na etażerce. - Silence à mon approche - quelle galanterie, madame, de votre part!.. Podziwiam, zaiste! - odezwaÅ‚ siÄ™ na progu pan Emil, w ukÅ‚onie, a zwracajÄ…c siÄ™ ku zmieszanemu pomimowolnie Topolskiemu, rzuciÅ‚, z ukrytym sarkazmem: - Czy to... może panu zawdziÄ™czam?.. I podtrzymywana przez ÅadyżyÅ„skiego głównie, popÅ‚ynęła przez czas krótki jeszcze rozmowa ogólna, poczem panowie powiedzieli Oli dobranoc i rozeszli siÄ™, pozostawiajÄ…c jÄ… samÄ…. Zapalone przy fortepianie Å›wiece rzucaÅ‚y teraz na salon migocÄ…ce Å›wiatÅ‚o, lekki zefirek koÅ‚ysaÅ‚ ich pÅ‚omieÅ„ z lekka, poruszaÅ‚ firanki i portyery... Ola skierowali siÄ™ ku werandzie, i oparÅ‚szy o balustradÄ™, zadumaÅ‚a siÄ™ gÅ‚Ä™boko. - Co to jest, co siÄ™ z niÄ… dzieje? - myÅ›laÅ‚a. Od wyjÅ›cia za mąż, od lat szeÅ›ciu kochaÅ‚a dotÄ…d niezmiennie Romana tylko, choć bezustannie ocieraÅ‚a siÄ™ o dziesiÄ…tki nadskakujÄ…cych jej mężczyzn, na żadnego jednak uwagi nie zwracaÅ‚a nawet. I dopiero teraz, teraz!.. Ujęła gÅ‚owÄ™ w rozpalone dÅ‚onie i Å›cisnęła niemi skronie... Ten Topolski dziaÅ‚a na niÄ… w sposób iÅ›cie niezwykÅ‚y. Tak jÄ… odczuwa, tak dobrze rozumie, tak rozzmysÅ‚awia po prostu umiejÄ™tnie prowadzonÄ… grÄ… intrygi, flirtu - tak pociÄ…ga ku sobie nieprzeparcie!... Ten jego ujmujÄ…cy, niezwykÅ‚y jakiÅ› i zwodniczy wdziÄ™k osobisty, którym tchnąć siÄ™ zdaje postać jego caÅ‚a, zwycięża jÄ… coraz natarczywiej, uparciej... Broni siÄ™ przed nim, w żart jego sÅ‚owa obraca, a jednak ona, Ola, czuje, że jeÅ›li tak samo potrwa jeszcze dÅ‚użej, kto wie, czy zdoÅ‚a oprzeć mu siÄ™?.. Och, gdybyż przynajmniej Roman przybyÅ‚ już prÄ™dzej, gdyby! A tu sama walczyć musi!.. Jeden ÅadyżyÅ„ski tylko po swojemu broni jÄ… przed "nim" i przed niÄ… samÄ…... I Ola przy ostatniej powyższej myÅ›li podnosi zwolni gÅ‚owÄ™, a pociÄ…gniÄ™ta kojÄ…cÄ… ciszÄ… parku i Å›wiatÅ‚em drżących promieni księżyca, schodzi z balkonu i zapuszcza siÄ™ samotna w cienistÄ… ogrodowÄ… alejÄ™. Na piasku cieÅ„ jej rysuje siÄ™ maÅ‚y i kroki rozlegajÄ… siÄ™ donoÅ›nie; przez liÅ›cie niebieskawo-srebrne plamy Å›wiatÅ‚a Å›cielÄ… siÄ™ u jej stóp dyskretnie, ukazujÄ… siÄ™, to znów niknÄ…... - Kocham go, kocham,.. i pragnÄ™! - szepce Ola. - A on? - Czyż można nawet wÄ…tpić o tem? - odpowiada samej sobie. - Przyleci na jej pierwsze skinienie, gdyby tylko... zechciaÅ‚a... ZechciaÅ‚a? - Ola przeciera czoÅ‚o dÅ‚oniÄ… i czuje, jak krew mÅ‚oda igra jej w żyÅ‚ach nieposÅ‚uszna, jak pragnienie poziome, zmysÅ‚owego użycia, rozkoszy - nieprzeparte, silne jÄ… samÄ… ogarnia wszechpotężnie. Idzie coraz wolniej, coraz bardziej pogrążona caÅ‚a w myÅ›lach i wewnÄ™trznej walce. DoszedÅ‚szy do koÅ„ca alei, Ola zawraca machinalnie, kierujÄ…c siÄ™ ku domowi. - Romanie!.. Romciu... wybacz mi! - szepce, kÅ‚adÄ…c zaÅ‚amane rÄ…czki na rozpalone czoÅ‚o. - Przyjeżdżaj i obroÅ„ mnie!.. ObroÅ„! - woÅ‚a rozpaczliwie, czujÄ…c burzÄ™ w piersi, rozsadzanej uczuciem, pragnieniem i rozterkÄ…! BroniÅ‚a siÄ™ dotÄ…d, ale teraz czuje, iż siÅ‚y jej zbraknie na pewno... Ileż godzin w dniu samotnych, ile nocy bezsennych, przemyÅ›laÅ‚a, przecierpiaÅ‚a w walce z pokus drażniÄ…cÄ…, z sercem, wyobraźniÄ…, duszÄ… caÅ‚Ä…, - rwÄ…cemi siÄ™ do ukochanego mężczyzny - w jego ramiona, które czekaÅ‚y tylko jej skinienia, by jÄ… opleść pieszczotÄ… - unieść w krainÄ™ miÅ‚oÅ›ci i rozkoszy!.. - Marzenia! Ona nie ulegnie!.. - Nigdy, przenigdy! - szepce Ola, spowiada siÄ™ przed zasÅ‚uchanemi, cichemi drzewami parku. - Tylko ty, Romanie, ty, co po raz pierwszy w życiu otworzyÅ‚eÅ› mi uÅ‚udÄ™ miÅ‚oÅ›ci, szczęścia, ty, którego dotÄ…d ponad życie kochaÅ‚am - przyjedź, ratuj mnie, swÄ… obecnoÅ›ciÄ… wesprzyj!!! Ola już jest w pobliżu paÅ‚acu. - Nigdy ciÄ™ nie zdradzÄ™!.. nie zapomnÄ™ obowiÄ…zku... nigdy! - szepce po raz wtóry jeszcze i z żywo bijÄ…ca w arteryach krwiÄ… - wzburzona caÅ‚a, z ostatnim wyrazem "nigdy" na ustach, wstÄ™puje po schodkach paÅ‚acowego skrzydÅ‚a. Daleka myÅ›li od szczegółów drobiazgowego życia - zapomina o pozostawionych w salonie Å›wiatÅ‚ach - o wszystkiem i skrzypnÄ…wszy drzwiami, znika za niemi. W ciszy uÅ›pionego już domu, gdzieÅ›, w dali, wydzwania tymczasem po chwili godzina dwunasta.. Kwadranse mijajÄ… stopniowo, a noc letnia, w milczeniu przyrody caÅ‚ej, woniami swemi miarowo oddychać poczyna... W salonie paÅ‚acowym dopalajÄ… siÄ™ powoli Å›wiece u fortepianu, pÅ‚omienie ich drżą bezustannie od nocnych powiewów, oÅ›wietlajÄ…c fantastycznie pokój caÅ‚y; czasem wpadnie tu znienacka księżycowy promieÅ„ - i zÅ‚agodzi swym blaskiem żółte Å›wiec pÅ‚omyki... I trwa to tak dość dÅ‚ugo jeszcze... Nagle jednak drzewa parku szumieć poczynajÄ… wraz gÅ‚oÅ›niej, księżyc gdzieÅ› ginie, przepada, chmurki zaÅ› drobne pokrywać zaczynajÄ… coraz gęściej niebo dotÄ…d pogodne... I zefirek leciutki, wpadÅ‚szy do salonu przez balkonowe drzwi, hulać po nim zaczyna... Jeden pÅ‚omyczek u Å›wiec gaÅ›nie, drugi w pobliżu okna pali siÄ™ wciąż, dygocÄ…c... Swawolny wietrzyk tymczasem wzdyma teraz firanki, a podrzuciwszy jednÄ… z nich, nakrywa niÄ… pÅ‚omieÅ„ Å›wiecy przy stojÄ…cym obok okna fortepianie i jakby pragnÄ…c przypatrzeć siÄ™ swej psocie, nagle przestaje powiewem poruszać wszystko dokoÅ‚a!.. Stopniowo firanka zapala siÄ™ z wolna; pÅ‚omieÅ„ obejmuje jÄ… pieszczotliwie w swój uÅ›cisk gorÄ…cy... Wpada znów podmuch zefiru. I pÅ‚omieÅ„ idzie w górÄ™ zwyciÄ™ski, zapala lambrekin. Minut kilka... Okienne ramy już pÅ‚onÄ… zÅ‚ocistym ogniem, z trzaskiem przeÅ‚amujÄ… siÄ™ po chwili, szyby pÄ™kajÄ… znienacka, i wszystko to razem upada na ziemiÄ™. Dywan puszysty kopcić poczyna... Od firanki zajęły siÄ™ rozrzucone na pianinie nuty, drobiazgi... Wietrzyk, jak szatan zÅ‚oÅ›liwy, dodaje tymczasem animuszu pÅ‚omieniom, przyspiesza pochód ich po salonie... Ogniste węże obejmujÄ… już niebawem w Å›miertelny uÅ›cisk fortepian, skarży siÄ™ on żaÅ‚oÅ›nie... Meble pÄ™kajÄ… od gorÄ…ca - dym, żar, napeÅ‚niajÄ… pokój caÅ‚y, kobierzec już pÅ‚onie - posadzka pod nim trzeszczeć zaczyna!.. Wiatr ustaje tymczasem, chmurki stopniowo rozchodzÄ… siÄ™ jak przyszÅ‚y, rozpraszajÄ…... Sierp księżyca ukazuje siÄ™ znowu, i zaglÄ…da ciekawie do wnÄ™trza paÅ‚acu... WÅ›ród ciszy Å›piÄ…cego domu pali siÄ™ już teraz caÅ‚a prawa strona salonu; drzwi przymkniÄ™te od sÄ…siedniej jadalnej sali, pod naporem ognia, walÄ… siÄ™, z trzaskiem - w tejże chwili hufiec pÅ‚omieni wsuwa siÄ™ podstÄ™pnie do innych, przylegÅ‚ych komnat... Nikt nie spostrzegÅ‚ jeszcze w paÅ‚acu ognia. Cicho. W pokoju, na pierwszem piÄ™trze, Å›pi smacznie Topolski, a uÅ›miechniÄ™ty, rozmarzony, Å›ni zapewne o Oli. Mija jeszcze z kwadrans. W komnacie rozlega siÄ™ nagle trzask silny, w Å›lad za tem podÅ‚oga wstrzÄ…sa siÄ™... Topolski budzi siÄ™, a ledwo otworzywszy oczy, kaszleć zaczyna: coÅ› dusi go, w oczy siÄ™ wżera... Zrywa siÄ™ wystraszony i przytomnieje natychmiast. Instynktownie otwiera okno... - Co to, na Boga, co to? - przenika mu jednoczeÅ›nie mózg pytanie. Patrzy w dół przez okno - księżyc Å›wieci, Å›pi wszystko!.. SÅ‚ucha... WÅ‚osy jeżą mu siÄ™ na gÅ‚owie, zapala Å›wiece, i widzi siebie w obÅ‚okach dymu. - Pożar!.. - Å›wita mu w gÅ‚owie. Niepewny jeszcze, ubiera siÄ™ poÅ›piesznie, parÄ™ chwil zaÅ› później jest już na korytarzu - za drzwiami... Dymu wszÄ™dzie peÅ‚no. Echo Å‚oskotu pÅ‚omieni na dole dochodzi tu wyraźnie... Poza tem wszÄ™dzie panuje milczenie zupeÅ‚ne... - Na Boga, czy Ola Å›pi? - nikt snać o ogniu nic jeszcze nie wie! - przemyka przez umysÅ‚ mÅ‚odzieÅ„ca. Chce krzyknąć: - OgieÅ„, gore! - waha siÄ™... Staje strwożony... Może jemu tak tylko siÄ™ zdaje?.. Po sekundzie namysÅ‚u, rzuca siÄ™ jednak na lewo, ku schodom, i biedz na dół zaczyna.. - Ola... Ola!.. - szepce półgÅ‚osem, pomny i tylko najdroższej sercu istoty, i znalazÅ‚szy siÄ™ na dole, skrÄ™ca gwaÅ‚townie w prawo, ku pokojom pani domu... Po omacku, przewracajÄ…c meble, biegnie Topolski przed siebie, jak nieprzytomny... We wzglÄ™dnej ciszy, towarzyszy mu tylko coraz wyraźniejszy odgÅ‚os palÄ…cego siÄ™ paÅ‚acu... Nagle rozjaÅ›nia siÄ™ przed nim krwawo-zÅ‚otÄ… plamÄ… przestrzeÅ„ ciemna pokoi, gÅ‚uchy zaÅ› Å‚oskot, poÅ‚Ä…czony z sykiem i Å›wistem, odbija siÄ™ donoÅ›nie.. To pÅ‚omienie wdarÅ‚y siÄ™ już do sÄ…siadujÄ…cego z sypialniÄ… Oli buduaru... Odblask ich oÅ›wieca jaskrawo biaÅ‚e drzwi, prowadzÄ…ce doÅ„... Topolski na ten widok, korzystajÄ…c z wolnego jeszcze od ognia, miejsca, rzuca siÄ™ gwaÅ‚townie ku nim. SÅ‚ucha... Do uszu jego dolatujÄ… jakieÅ› woÅ‚ania, krzyki: "Gore, gore! pali siÄ™... Ratunku! ratować!.. Bywaj!" - krzyczÄ… teraz zewszÄ…d zapamiÄ™tale, rozpaczliwie jakieÅ› gÅ‚osy, a pod samym domem rozlega siÄ™ równoczeÅ›nie przyspieszona bieganina, tupot licznych kroków ludzkich... - Już alarm dany - to dobrze! - czyni sobie w duchu Topolski uwagÄ™ i odruchowo wchodzi do sypialni Oli, zamknÄ…wszy drzwi za sobÄ…. Tu jeszcze cicho... Nocna lampka mdÅ‚em tylko Å›wiateÅ‚kiem oÅ›wieca komnatÄ™; księżycowy promieÅ„ drżący Å›ciele siÄ™ po Å›cianie i Å‚ożu, na którem leży Ola, pogrążona we Å›nie spokojnym. Z pod kapy lekko narzuconej, unosi siÄ™ jednostajnie pierÅ› mÅ‚odej kobiety i rysujÄ… wdziÄ™cznie ksztaÅ‚ty ciaÅ‚a... Pomimo grozy poÅ‚ożenia, Topolski zachwytu powstrzymać nie może. ChwilÄ™ stoi nieruchomy... Huk tymczasem jakiegoÅ› mebla, pÄ™kajÄ…cego, pod naporem ognia, odgÅ‚osem swym budzi OlÄ™... Strwożona, zrywa siÄ™, zrzuca kapÄ™, i w bieliźnie nóżkami bosymi, dotyka ziemi... JednoczeÅ›nie dym napeÅ‚niać sypialniÄ™ poczyna, a przez dolnÄ… szparÄ™ u drzwi wciska siÄ™ przemocÄ…, niby wąż jadowity, krwawe pasemko ognia... Ola rzuca okrzyk strasznej trwogi, i wcale nie widzÄ…c jeszcze Topolskiego, porywa stojÄ…cy na maÅ‚ym stoliczka dzwonek i rozpaczliwie dzwonić poczyna... Topolski, widzÄ…c i sÅ‚yszÄ…c to wszystko, szybko otwiera na Å›cieżaj okno i rzuca siÄ™ ku Oli... Ona spostrzegÅ‚a go wÅ‚aÅ›nie... - Co to?.. Pan tu?.. O, jakżeż można!.. i Ola zarumieniona milknie, a wstyd zarazem staje siÄ™ silniejszym od trwogi, bo ruchem nagÅ‚ym obwija siÄ™ faÅ‚dami porzuconego obok na krzeÅ›le szlafroczka... Huk ponowny tymczasem wstrzÄ…sa murami pokoju. OgieÅ„ zwyciÄ™zca wkracza jednoczeÅ›nie w komnaty, drzwi pÄ™kajÄ… i pÅ‚onÄ…! Topolski porywa drżącÄ… ze strachu i wstydu mÅ‚odÄ… kobietÄ™ w swe silne ramiona. - Co... to?.. Co... to?.. - szepcze Ola jeszcze, z lÄ™kiem... Mężczyzna pragnie coÅ› odpowiedzieć, lecz w tejże chwili, z Å‚oskotem i chrzÄ™stem, wpadajÄ… do sypialni drzwi roztrzaskane, a ziejÄ…ca paszcza pÅ‚onÄ…cych komnat paÅ‚acu ukazuje siÄ™, jak na dÅ‚oni, w caÅ‚ej swej grozie i majestacie... JednoczeÅ›nie rozlega siÄ™ przeraźliwy krzyk kobiecy!.. To zbudzona dzwonieniem swej pani, Å›piÄ…ca w sÄ…siednim pokoju sÅ‚użąca, woÅ‚aniem, bÅ‚aga o pomoc! W sypialni zaÅ› już nie ma nikogo. Wyskoczywszy zrÄ™cznie oknem, Topolski stoi teraz w parku i obrzuca spojrzeniem pÅ‚onÄ…cy paÅ‚ac. Widzi w oddali ludzi kilkanaÅ›cie, ekonoma, parobków i sÅ‚użbÄ™ dworskÄ…, a w dali zapomnianÄ… przezeÅ„ caÅ‚kiem sylwetkÄ™ marszaÅ‚kowej... W Å›ród gwaru sÅ‚yszy zarazem donoÅ›ny gÅ‚os pana Emila: "Hej! hej! ludzie, tu! do mnie!! - woÅ‚a energicznie. - Ratować mÅ‚odÄ… paniÄ…!!.. W rogu dworu!! prÄ™dzej!!!" SÅ‚uchajÄ…c tego rozkazu, kilku ludzi natychmiast odrywa siÄ™ do ogólnej gromadki sÅ‚ug i lecieć poczyna ku pokojom mÅ‚odej dziedziczki - ku niemu!.. Wystraszona pÅ‚omieniem i krzykiem Ola zarzuca równoczeÅ›nie Topolskiemu na szyjÄ™ swe nagie ramiona! On, wstrzÄ…snÄ…wszy siÄ™ pod tem dotkniÄ™ciem, porywa siÄ™ nagle z miejsca, jak szalony, i mknie chyżo w ogród... Krew gorÄ…ca, mÅ‚oda, grać w nim poczyna... Zapomina o wszystkiem, prócz tulÄ…cej siÄ™ do jego piersi kobiety i ucieka dalej i dalej... Do uszu jego dolatujÄ… woÅ‚ania coraz cichsze, okrzyki!.. Topolski biedz nie przestaje ku znanej sobie altanie, poÅ‚ożonej na koÅ„cu ogrodu. ProwadzÄ…ca do niej aleja parku rozbrzmiewa echem gwaÅ‚townego jego biegu, szeleÅ›ci mu nad gÅ‚owÄ… liÅ›ci pogwarem. Z zarzuconemi na szyjÄ™ mężczyzny ramionami, tuli siÄ™ wciąż ku niemu, jak powój wiotkie ciaÅ‚o Oli... Topolski, dotÄ…d zapatrzony wciąż w przestrzeÅ„, opuszcza naraz gÅ‚owÄ™ i wzrokiem pieÅ›ci chwilÄ™ trzymanÄ… w uÅ›cisku kobietÄ™... Oczy jej przymkniÄ™te - zemdlaÅ‚a!.. Topolski zatrzymuje siÄ™. Z miÅ‚oÅ›ciÄ… bezbrzeżnÄ…, pragnieniem, spoglÄ…da ciÄ…gle na OlÄ™... Krew uderza mu nagle do gÅ‚owy!.. - Mój ty skarbie najdroższy!.. moje ty wszystko!.. - szepce drżącemi usty, i jak szalony, caÅ‚ować, pieÅ›cić poczyna jej wargi, oczy i ciaÅ‚o!.. W kilka minut później, dopada cienistej altany i niknie, ginie w jej gÅ‚Ä™biach... Niedyskretny, ciekawy wsuwa siÄ™ za nim księżyc blady, a kopuÅ‚a altany, mieniÄ…c siÄ™ od jego promieni, drży leciutko - tajemnicza... W dalekim zakÄ…tku parku znów cicho... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . KoÅ‚o pÅ‚onÄ…cego paÅ‚acu natomiast ruch panuje nie do opisania. Co chwila od pobliskiego stawu i z powrotem pÄ™dzÄ… galopem konie, wiozÄ…ce beczki z wodÄ…; wszystkie miejscowe sikawki sÄ… w ruchu, dyrygujÄ…cy zaÅ› parobkami i sÅ‚użbÄ… ekonom Gowartowa krÄ™ci siÄ™, jak mucha w ukropie, krzyczy, gniewa siÄ™, rozkazuje... Mężczyźni zalewajÄ… wodÄ… dach, pÅ‚onÄ…ce belki, wdrapujÄ… siÄ™ na piÄ™tra, wyrzucajÄ… oknami nietkniÄ™te jeszcze przez ogieÅ„ paÅ‚acowe meble. Zbudzone wiejskie kobiety, w ponarzucanych pÅ‚achtach i koszulach, przypatrujÄ… siÄ™ bezmyÅ›lnie pożarowi, gwarzÄ…c z cicha pomiÄ™dzy sobÄ…, lamentujÄ…c, zÅ‚orzeczÄ…c... Grupa ich wystraszona rzuca siÄ™ nagle w bok, z okrzykiem... To przelÄ™kniony haÅ‚asem i pÅ‚omienistÄ… Å‚unÄ…, pÄ™dzi wprost na nie kary, półkrwi arabskiej, ogier, wyrwawszy siÄ™ z pozostawionej bez opieki stajni. Ucieka strwożony, bÅ‚Ä™dny... WyminÄ…wszy zaÅ› rozpierzchÅ‚Ä… gromadkÄ™, umyka przed ogniem i ludźmi do parku, budzÄ…c jego drzemiÄ…ce cisze przerażonem rżeniem. JednoczeÅ›nie na czele kilkunastu tomaszowieckich fornali, wpada przez bramÄ™, z impetem, Krasnostawski, a z przybyciem jego wszystko wre dokoÅ‚a, ze zdwojonÄ… energiÄ…. I oto niebawem krwawa Å›ciana ognia, wzbijajÄ…ca siÄ™ ku niebu, miejscami zÅ‚ocista, tam znów, niby krepÄ…, przesÅ‚oniÄ™ta czarnym gryzÄ…cym dymem, zaczyna zniżać siÄ™, zmniejszać powoli... Już obecnie huk pożaru coraz częściej przerywajÄ… syki gasnÄ…cych pÅ‚omieni - opanowany nieco żywioÅ‚ mniej groźnym siÄ™ staje, pokornieje, cichnie... Lewe podÅ‚użne i najwiÄ™ksze paÅ‚acowe skrzydÅ‚o pali siÄ™ jeszcze, pÅ‚omieÅ„ nadal zwyciÄ™sko sieje tam zniszczenie, prawÄ… stronÄ™ jednak domu ugaszono już zupeÅ‚nie. Z pÅ‚aszczÄ…cego siÄ™ tu dymu wyÅ‚aniajÄ… siÄ™ teraz biaÅ‚awe, osmalone mury; wÅ›ród zgliszcz, już zwÄ™glonych, peÅ‚zajÄ… jeszcze tam i ówdzie ogniste węże, caÅ‚ujÄ…c lubieżnie, liżąc Å›cian poczerniaÅ‚ych podnóże. I w porównaniu gwaru, zgieÅ‚ku, które panujÄ… u pÅ‚onÄ…cego w dali paÅ‚acowego skrzydÅ‚a - cisza króluje tu wzglÄ™dna... Tam ruch, krzyki, krzyżujÄ…ce siÄ™ rozkazy, Å‚una ognia, huk jego, syk, oraz zupeÅ‚ne oddanie siÄ™ wszystkich caÅ‚kowicie dÅ‚awieniu i walce z żywioÅ‚em... Tu - srebrzÄ…ce siÄ™, czyste promienie jaÅ›niejÄ…cego wysoko na niebie niepokalanie miesiÄ…ca, co bÅ‚yszczÄ… na okopconych Å›cianach, stanowiÄ…c dziwny w sobie, a peÅ‚en spokoju, kontrast, z wrzawÄ… i krwawo-zÅ‚ocistÄ… pożogÄ…... Szelest kroków tymczasem przerywa nagle milczenie. Za wÄ™gÅ‚em sterczÄ…cego samotnie odÅ‚amu murów pogorzeliska, pojawia siÄ™ Krasnostawski, i stanÄ…wszy w zamyÅ›leniu, Å›le wzrok badawczy w stronÄ™ parku. - Tam puÅ›ciÅ‚em już w ruch wszystko!.. - mówi gÅ‚oÅ›no do siebie. - DokoÅ„czÄ… gasić i dadzÄ… sobie radÄ™ beze mnie... - mruczy dalej. - Ja zaÅ› ich muszÄ™ znaleźć - muszÄ™!.. Krasnostawski milknie, i rozglÄ…gajÄ…c siÄ™ bacznie dokoÅ‚a, kieruje siÄ™ w gÅ‚Ä…b parku, idzie z wolna zamyÅ›lony, a trzymanÄ… w rÄ™ku dÅ‚ugÄ… nahajkÄ… co chwila uderza siÄ™ machinalnie po wysokich, okopconych butach... Od czasu, jak tu przybyÅ‚ na ratunek i piÄ…te przez dziesiÄ…te zdoÅ‚aÅ‚ rozpytać siÄ™ o poczÄ…tek i przebieg pożaru, myÅ›l jedna i ta sama drÄ™czyÅ‚a go bezustannie: gdzie sÄ… Topolski i Ola?.. Å»e nic zÅ‚ego im siÄ™ nie staÅ‚o - wiedziaÅ‚... Co robiÄ… zatem sami tak dÅ‚ugo?.. KochajÄ…c OlÄ™ i odczuwajÄ…c przez to podwójnie zacieÅ›niajÄ…cy siÄ™ stosunek jej z Topolskim, mÅ‚ody czÅ‚owiek przeczuwaÅ‚ wiÄ™cej od marszaÅ‚kowej i ÅadyżyÅ„skiego... Oni, pochÅ‚oniÄ™ci pożarem, jak wszyscy zresztÄ…, potracili gÅ‚owy!.. A on?.. MyÅ›leć o Topolskim i Oli nie przestawaÅ‚, jak szalony przy tem siÅ‚y odpÄ™dzaÅ‚ od siebie myÅ›li niektóre. Obecnie, tkniÄ™ty przeczuciem jakby, szedÅ‚ wÅ‚aÅ›nie alejÄ…, prowadzÄ…cÄ… do ustronnej altany... DuszÄ… Krasnostawskiego miotaÅ‚ niepokój. Zazdrość szarpaÅ‚a nim bez miÅ‚osierdzia, sÄ…czyÅ‚a swój jad zatruty, niepewność mÄ™czyÅ‚a - obawa, że sprawdzÄ… siÄ™ skryte jego podejrzenia, tamowaÅ‚a mu oddech w gardle i zniewalaÅ‚a w bezsilnej wÅ›ciekÅ‚oÅ›ci zaciskać dÅ‚onie. Poza dziedzinÄ… przeczuć bowiem, ów niepokój Krasnostawskiego miaÅ‚ również źródÅ‚o i w nastÄ™pujÄ…cym, konkretnym fakcie. KomenderujÄ…c i uwijajÄ…c siÄ™ przy pożarze, spotkaÅ‚ Krasnostawski pomagajÄ…cÄ… również innym, znoszÄ…cÄ… wodÄ™, dziewczynÄ™ sÅ‚użebnÄ…, ulubienicÄ™ Oli... Ta zaÅ›, gdy jÄ… zapytaÅ‚ o paniÄ…, opowiedziaÅ‚a mu bezÅ‚adnie: - Powiadam paniczowi... Boże, Boże, jakie to byÅ‚o straszne! JaÅ›nie mÅ‚odsza pani dzwoni, i siÄ™ budzÄ™, ubieram prÄ™dziutko, sÅ‚yszÄ™ jakiÅ› szum... Otwieram drzwi, a tu - ogieÅ„, ogieÅ„ jak daleko spojrzeć na paÅ„skie pokoje... Tylko poÅ›ciel mÅ‚odej pani pusta i okno otwarte!.. KtoÅ› rozdzieliÅ‚ ich i dalszÄ… indagacyÄ™ przerwaÅ‚ Krasnostawskiemu szerzÄ…cy siÄ™ pożar, zamÄ™t i wrzask. Poprzestać musiaÅ‚ tylko na tem. Teraz szedÅ‚ coraz prÄ™dzej. Nagle zatrzymaÅ‚ siÄ™, jak wryty. Już od minut paru zauważyÅ‚ na wilgotnym piasku alei Å›lad kroków mÄ™skich, obutych w zgrabny trzewik, teraz zaÅ› leżaÅ‚a przed nim dobrze mu znana papieroÅ›nica Topolskiego, a opodal widziany czÄ™sto we wÅ‚osach Oli grzebieÅ„, z szyldkretu. WÄ…tpliwoÅ›ci już być nie mogÅ‚o... Krasnostawski pochwyciÅ‚ machinalnie oba leżące przedmioty i biedz poczÄ…Å‚... SzalaÅ‚a w nim burza.. Nienawiść mężczyzny, pogardzonego przez ubóstwianÄ… kobietÄ™ na korzyść rywala rozpaliÅ‚a mu krew, napeÅ‚niÅ‚a jakÄ…Å› niepohamowanÄ… żądzÄ… pastwienia siÄ™ i zemsty!.. Spocony, blady, stanÄ…Å‚ wkrótce u wejÅ›cia do altany, i poczÄ…Å‚ nadsÅ‚uchiwać, z zapartym oddechem. Pot kroplisty wystÄ…piÅ‚ mu na czoÅ‚o, usta zacisnęły siÄ™ boleÅ›nie, oczy zamigotaÅ‚y dzikim ogniem. Z cichej, sennej altany dochodziÅ‚y wyraźnie dwa gÅ‚osy - dwa szepty... Krasnostawski rozchyliÅ‚ gaÅ‚Ä™zie... Na szelest ten w ciemnoÅ›ciach zerwaÅ‚ siÄ™ ktoÅ› Å›piesznie i u progu stanÄ…Å‚ Topolski. W półmroku nocy zamajaczyÅ‚a jego twarz biaÅ‚a, rasowa, i dwaj mężczyźni spojrzeli sobie, milczÄ…c, prosto w oczy. TrwaÅ‚o to sekundÄ™, lecz wystarczyÅ‚o Krasnostawskiemu, bo to, co wyczytaÅ‚ na wzburzonem obliczu Topolskiego, aż nadto uzasadniÅ‚o jego obawy. WysiÅ‚kiem woli, ochÅ‚onÄ…wszy z wrażenia, przemówiÅ‚ pierwszy Topolski, wskazujÄ…c swobodnie na pozór ruchem rÄ™ki widnokrÄ…g, gdzie dogorywaÅ‚a już Å‚una ognia: - A zatem, chwaÅ‚a Bogu, już po pożarze!.. My wÅ‚aÅ›nie... - Nikczemny! - zabrzmiaÅ‚o w ciszy sÅ‚owo jedno. WymówiÅ‚ je gÅ‚osem drżącym Krasnostawski, i niepomny niczego, rozszalaÅ‚y, schwyciwszy Topolskiego za gardÅ‚o, drugÄ… rÄ™kÄ… przerzuciÅ‚ go poprzez siebie i z pasyÄ… okÅ‚adać poczÄ…Å‚ trzymanÄ… w rÄ™ku nahajkÄ…... W milczeniu zakÄ…tka rozlegÅ‚ siÄ™ krzyk bitego i w Å›lad za tem okrzyk inny - kobiecy!.. Ku dwom mężczyznom wypadÅ‚a Ola... Jak lwica, rzuciÅ‚a siÄ™ natychmiast pomiÄ™dzy nich, a obroniwszy Topolskiego, gwaÅ‚townie, szybko, wymierzyÅ‚a Krasnostawskiemu dwukrotny policzek... Jak rażony obuchem, zachwiaÅ‚ siÄ™ pod tem uderzeniem mężczyzna, cofnÄ…Å‚ siÄ™ wstecz, blady, jak Å›ciana, oszalaÅ‚y, straszny. ZalegÅ‚a chwila milczenia... Oswobodzony Topolski znikÅ‚ we wnÄ™trzu altany, a z ust stojÄ…cej na wprost Krasnostawskiego kobiety wybiegÅ‚o drżącym, urywanym szeptem, peÅ‚nym oburzenia i zimnej - gorszej od policzka, pogardy: - PodÅ‚y... sÅ‚ugo!.. Jak Å›miaÅ‚eÅ›? - Precz!.. Ze wzruszenia umilkÅ‚a Ola, po chwili dopiero i powtórzyÅ‚a raz jeszcze, przejmujÄ…co - ciszej: - Precz!.. Tego nadto już byÅ‚o dla rozbolaÅ‚ego zazdroÅ›ciÄ… i bólem mÄ™skiego serca! Nie czynnie, lecz moralnie spoliczkowany po raz drugi, Krasnostawski zachwiaÅ‚ siÄ™ powtórnie, jak nieprzytomny, w oczach pociemniaÅ‚o mu - zawirowaÅ‚y altana i drzewa parku... - Kocham ciÄ™! - szepnęły w oddechu cichutko, jak skarga, usta jego i omdlaÅ‚y runÄ…Å‚ u stóp kobiety, zdeptany jej postÄ™pkiem... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Åšwit zorzy wyjrzaÅ‚ nieÅ›miaÅ‚o spoza stepu, pól szerokich, orzeźwiÅ‚ siÄ™ w toni sennego jeszcze stawu i wÅ›liznÄ…Å‚ do altany ciekawy... Nie byÅ‚o w niej już jednak nikogo, zarówno jak i nigdzie, w pobliżu: Niebo zaróżawiaÅ‚o siÄ™ stopniowo, poczÄ…tkowo ledwo dostrzegalnie, bojaźliwie, później zaÅ› coraz silniej i Å›mielej. PrzeciÄ…gajÄ…c siÄ™ lubieżnie, wstawaÅ‚a jutrzenka z obÅ‚oków puszystych poÅ›cieli. Na powitanie jej tryumfalnÄ… fanfarÄ… rozbrzmiaÅ‚ park caÅ‚y Å›wiergotem ptaszÄ…t; zbudzone, zrywaÅ‚y siÄ™ one do lotu, otrzepywaÅ‚y zamaszyÅ›cie skrzydeÅ‚ka z porannej rosy, rozlatywaÅ‚y siÄ™ na wsze strony, siadaÅ‚y na zczerniaÅ‚ych ruinach spalonego paÅ‚acu. Dym jeszcze Å›cieliÅ‚ siÄ™ tu gdzieniegdzie... Na pogorzelisku, jak karbunkuÅ‚y, bÅ‚yszczaÅ‚y tam i ówdzie, dopalajÄ…c siÄ™, belki i inne szczÄ…tki paÅ‚acu, tliÅ‚y siÄ™ w zgliszczach - tuliÅ‚y do okopconych zwalisk... A wokoÅ‚o drzemaÅ‚o, spaÅ‚o wszystko!.. Ze spuszczonemi żaluzyami, spoczywaÅ‚y zatem paÅ‚acowa oficyna, stajnie i gumna, Å›niÅ‚y także liczne, rozsiane za paÅ‚acowÄ… bramÄ…, biaÅ‚e wieÅ›niacze chatki... Potężny, wspaniaÅ‚y zabÅ‚ysÅ‚ pierwszy promieÅ„ sÅ‚oÅ„ca i obojÄ™tny zajaÅ›niaÅ‚ nad wszystkiem dokoÅ‚a... Nie zbudziÅ‚ jednak nikogo... Na gazonie tylko, pod górÄ… wyrzuconych z paÅ‚acu, leżących na kupie mebli, duży pies podwórzowy otworzyÅ‚ oczy, mlasnÄ…Å‚ jÄ™zykiem, przeciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ i zasnÄ…Å‚... Zadumanej ciszy nie przerywaÅ‚o nadal nic zgoÅ‚a. --------------- Pomimo, iż przez szpary okiennic Tomaszowieckiego dworku wÅ›lizgiwaÅ‚o siÄ™ już sÅ‚oÅ„ce, w tak zwanym kancelaryjnym pokoju paliÅ‚a siÄ™ jeszcze duża lampa, oÅ›wietlajÄ…c biurko, przy którym Krasnostawski pisaÅ‚ coÅ› szybko i zamaszyÅ›cie. Obok niego staÅ‚a szklanka z herbatÄ… i leżaÅ‚y porzucone na ziemi, niedopaÅ‚ki od papierosów... Nagle mÅ‚ody czÅ‚owiek porzuciÅ‚ pióro, z haÅ‚asem odsunÄ…Å‚ krzesÅ‚o od biurka i zamknÄ…wszy ksiÄ™gÄ™, powstaÅ‚. - Nareszcie! - westchnÄ…Å‚ gÅ‚oÅ›no z ulgÄ… i zbliżywszy siÄ™ do okna, odemknÄ…Å‚ je, odczepiwszy zarazem wewnÄ™trzne haczyki okiennic. Fala sÅ‚onecznego Å›wiatÅ‚a, wraz z powietrzem letniego poranka, wpÅ‚ynęła do pokoju. Krasnostawski zgasiÅ‚ lampÄ™ i spojrzaÅ‚ przed siebie... Od pożaru minęła doba tylko, patrzÄ…c jednak na mÅ‚odego plenipotenta, pomyÅ›leć można byÅ‚o, iż od tej chwili oddzielaÅ‚y go lata; nie mÅ‚odzieniec bowiem obecnie, peÅ‚ny hartu i życia patrzyÅ‚ przez otwarte okno, ale mężczyzna, na pozór wiÄ™cej, niż dojrzaÅ‚y, który zapominaÅ‚ już jakby, że mÅ‚odym byÅ‚ tak niedawno. Jak burza, przeszÅ‚a po nim pamiÄ™tna noc rozterki, cierpieÅ„, upokorzenia i bólu, Å›lad wiecznotrwaÅ‚y zostawiwszy po sobie... Twarz Krasnostawskiego bladÄ… byÅ‚a, oczy przymglone i podkrążone, a na skroniach gdzieniegdzie, wÅ›ród czarnych pukli wÅ‚osów, bielaÅ‚a nitka przedwczeÅ›nie siwa. I kontrast przykry prawdziwie stanowiÅ‚ ten czÅ‚owiek, stojÄ…c tak w owej chwili w ramie okna... Przed nim, w perspektywie, jak okiem siÄ™gnąć, kraina caÅ‚a zÅ‚ociÅ‚a siÄ™ od zżętych kóp zbożowych, zieleniÅ‚a od niw i stepów, Å›piewaÅ‚a setkami gÅ‚osów: uÅ›miechaÅ‚a siÄ™ rozkosznie!.. - Å»ycia!.. Å»ycia!.. MiÅ‚oÅ›ci, szczęścia!.. - wielkim gÅ‚osem woÅ‚aÅ‚o wszystko, a on jedyny tylko, nieczuÅ‚y na nic zgoÅ‚a, staÅ‚ wciąż tak samo nieruchomy, zapatrzony nie w dal jasnÄ…, lecz w cienie cierpiÄ…cej duszy wÅ‚asnej.. Po nocy pożaru do Tomaszówki uciekÅ‚ Krasnostawski piechotÄ…, obudziwszy siÄ™ z omdlenia, sam jeden wÅ›ród szumiÄ…cego mu Å‚agodnie nad gÅ‚owÄ… parku. Tu, u siebie, przemÄ™czyÅ‚ siÄ™, jak nieprzytomny, w bólu - do rana. W koÅ„cu jednak zmÄ™czenie fizyczne zabiÅ‚o moralnÄ… troskÄ™. Snem kamiennym, a zbawczym dlaÅ„, przespaÅ‚ Krasnostawski wiÄ™kszość dnia, bo aż do godziny szóstej po poÅ‚udniu. ZbudziÅ‚ siÄ™ zaÅ› już nieco innym... Zebrawszy myÅ›li i wspomnienia, przede wszystkim postanowiÅ‚ uciec co rychlej z tych miejsc, rzucić siÄ™ w wir pracy w warunkach caÅ‚kiem odmiennych.. Powietrze dusić go poczęło, ziemia parzyć stopy!.. ChciaÅ‚ już wskoczyć na konia i opuÅ›cić wszystko na zawsze. W porÄ™ jednak zastanowienie i zimna logika trzeźwego rozumu powstrzymaÅ‚a go na szczęście od tego kroku... Wszak, poza dziedzinÄ… moralnych jego cierpieÅ„, staÅ‚ przecież jeszcze mur rzeczywistego życia, które chleb mu dotÄ…d dawaÅ‚o - istniaÅ‚ Å›wiat obowiÄ…zków dotychczasowego jego stanowiska tutaj. Rzucać tak wszystko byÅ‚oby lekkomyÅ›lnoÅ›ciÄ… iÅ›cie chÅ‚opiÄ™cÄ…. - Nie, ja tego nie uczyniÄ™! - zadecydowaÅ‚. - W jak najÅ›ciÅ›lejszym porzÄ…dku przekażę na odjezdnem wszystkie gospodarskie ksiÄ™gi, rachunki, kasÄ™ i.t.d. Po skromnym posiÅ‚ku, zabraÅ‚ siÄ™ Krasnostawski do wyczerpujÄ…cej pracy, caÅ‚ych nieledwie dziewiÄ™tnaÅ›cie godzin pisaÅ‚, rachowaÅ‚ bezustannie. Wreszcie wyczerpany skoÅ„czyÅ‚ przed chwilÄ…... ByÅ‚ wolnym!.. Za godzin parÄ™ bÄ™dzie mógÅ‚ opuÅ›cić te strony - na zawsze... Zadumany smutnie, staÅ‚ Krasnostawski wciąż pod oknem; zapatrzony, nie zauważyÅ‚ on wcale zbliżajÄ…cego siÄ™ ku niemu wyrostka. DźwiÄ™k jego gÅ‚osu zbudziÅ‚ mÅ‚odego czÅ‚owieka. SpuÅ›ciÅ‚ wzrok i zapytaÅ‚ gÅ‚oÅ›no: - Ha!.. szczo każesz?.. Wyrostek, byÅ‚ to chÅ‚opiec stajenny, wysÅ‚any przezeÅ„ do Gowartowa, by sprowadzić tamtejszego starego i zaufanego rzÄ…dcÄ™, któremu chciaÅ‚ Krasnostawski zdać klucze kasy, ksiÄ™gi, i przekazać ostatnie rozporzÄ…dzenia. Z relacyi chÅ‚opca okazaÅ‚o siÄ™, że rzÄ…dca wyjechaÅ‚ do miasteczka. - A pany? - spytaÅ‚ machinalnie Krasnostawski, używszy utartego pomiÄ™dzy ludem miejscowym wyrażenia, oznaczajÄ…cego w liczbie mnogiej, wÅ‚aÅ›ciciela danej wioski. - Nykoho ne baczyÅ‚! - odrzekÅ‚ zapytany i dodaÅ‚ zarazem, że Szmul, żyd z karczmy wiejskiej, powiedziaÅ‚ mu, że paÅ„stwo na dobre wyjechali. - Każut, szczo do Szczesnoi, do jasnoho grafa Topolskoho! - poinformowaÅ‚ znowu wyrostek. Na wybladÅ‚em licu sÅ‚uchajÄ…cego tych nowin mÅ‚odzieÅ„ca zakwitÅ‚ rumieniec oburzenia. - Åotr!.. - zgrzytnÄ…Å‚ cicho, niedosÅ‚yszalnie przez zÄ™by. - Snać potrafiÅ‚ każdego z osobna podejść, oszukać! Prawdy nie domyÅ›liÅ‚ siÄ™ nikt, widocznie... WiÄ™c teraz ugaszcza wszystkich u siebie... Co za ironia prawdziwa! - dokoÅ„czyÅ‚ w myÅ›li, i wÅ›ciekÅ‚ość nagÅ‚a opanowaÅ‚a go... - Czego, durniu, stoisz! - huknÄ…Å‚ w twarz parobczakowi, aż zatrzÄ™sÅ‚y siÄ™ szyby dworku. - OsiodÅ‚aj mi zaraz konia! - dokoÅ„czyÅ‚ spokojniej nieco. Niebawem zÅ‚otawy kasztan, z biaÅ‚Ä… gwiazdkÄ… na czole, parskaÅ‚ ochoczo pod Krasnostawskim, jadÄ…cym na przeÅ‚aj przez pola do Gowartowa. WokoÅ‚o niego praca wrzaÅ‚a. KrzÄ…tajÄ…cy siÄ™ lud roboczy: parobcy i gospodarze kÅ‚aniali siÄ™ nisko czapkami panu plenipotentowi; czarnookie, czarno brewe moÅ‚odyce i dziewczÄ™ta, w jaskrawych spódnicach i chustkach, pozdrawiaÅ‚y, również życzliwie mÅ‚odzieÅ„ca zerkajÄ…c z uÅ›miechem i luboÅ›ciÄ… na "harnoho chÅ‚opcia*)". [*) PiÄ™knego chÅ‚opca.] W kwadrans później, Krasnostawski zjeżdżaÅ‚ już stÄ™pa na groblÄ™ gowartowskÄ…... W gÅ‚Ä™biach stawu, otoczonego zieleniÄ… parku, odbijaÅ‚y siÄ™ dawniej, jak w lustrze, mlecznÄ… biaÅ‚oÅ›ciÄ… Å›ciany dworu. Teraz czerniaÅ‚y zarysy pogorzeliska, a tam - na górze, zgliszcza, zakopconem paÅ‚acowem skrzydÅ‚em, królowaÅ‚y smutnie nad leżącem dokoÅ‚a sioÅ‚em... Jeździec odwróciÅ‚ oczy i wspiÄ…Å‚ konia. Jak strzaÅ‚a, przeleciaÅ‚ przez groblÄ™ i stanÄ…Å‚ niebawem przed zamkniÄ™tÄ… wjazdowÄ… bramÄ… paÅ‚acu; tu hukać poczÄ…Å‚, by mu jÄ… otworzono. NadbiegÅ‚o kilku stajennych; oddawszy im spienionego konia poczÄ…Å‚ Krasnostawski wypytywać siÄ™ o mieszkaÅ„ców paÅ‚acu. OkazaÅ‚o siÄ™, iż dom caÅ‚y wyjechaÅ‚ nazajutrz po pożarze, rankiem i bawiÅ‚ teraz w goÅ›cinie u Topolskiego, w SzczÄ™snojej. - A to co? - zapytaÅ‚ nagle, furmana zdziwiony Krasnostawski, wskazujÄ…c spicrutÄ…, na caÅ‚e stosy czegoÅ›, ponakrywanego pÅ‚achtami. - To, paniczu, meble z paÅ‚acu; pan ekonom kazaÅ‚ poprzykrywać tymczasem! - odpowiedziaÅ‚ zapytany. Krasnostawskiego zirytowaÅ‚o to niedbalstwo, wzglÄ™dem ocalaÅ‚ych, i cennych, a tak dobrze mu znanych, mebli paÅ‚acowych. ZdecydowaÅ‚ gÅ‚oÅ›no. - To tak zostać nie może! - i ruszyÅ‚ spiesznie ku Å›rodkowi gazonu, gdzie leżaÅ‚y meble. Kazawszy pozdejmować w Å›lad za tem wszystkie przykrycia i opony, ujrzaÅ‚, iż mebli uratowanych byÅ‚o sporo. - SÄ… parobcy na toku? - zapytaÅ‚. - SÄ…... sÄ…! - poÅ›wiadczyÅ‚a krzÄ…tajÄ…ca siÄ™ wokoÅ‚o niego sÅ‚użba. - Siergieju! - rozkazaÅ‚ Krasnostawski po maÅ‚orusku starszemu furmanowi, - idźcie powiedzieć, niech zaprzÄ™gajÄ… do wozów, ile siÄ™ da i zajeżdżajÄ… tutaj, a gumienny, niech da klucze od pustej stodoÅ‚y!.. Trzeba to wszystko - wskazaÅ‚ ruchem rÄ™ki meble - tam zaraz zawieźć tymczasem i zamknąć!.. Plenipotenta dóbr gowartowskich lubiano powszechnie i sÅ‚uchano chÄ™tnie. Natychmiast zatem furman skierowaÅ‚ siÄ™ do gumien; wyprzedziÅ‚ go chÅ‚opiec stajenny, by rozgÅ‚osić pierwej rozkazy "panycza." Krasnostawski pozostaÅ‚ sam i uważnie zaczÄ…Å‚ przeglÄ…dać nagromadzone meble. Tam i ówdzie rozpoznawaÅ‚ na wpół uszkodzony sprzÄ™t i przypominaÅ‚ sobie miejsce, gdzie on staÅ‚ dotÄ…d w paÅ‚acu... SpojrzaÅ‚ na pogorzelisko... GrozÄ… i bolesnym smutkiem wiaÅ‚o od tego zakÄ…tka - ruina zwyciÄ™sko szczerzyÅ‚a trupiÄ… paszczÄ™kÄ™ - Å›miaÅ‚Ä… siÄ™ jakby szyderczo... Z mimowolnym wstrÄ™tem, odwróciÅ‚ siÄ™ Krasnostawski i na nowo poczÄ…Å‚ przyglÄ…dać siÄ™, z uwagÄ…, paÅ‚acowym sprzÄ™tom. UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ smutnie... Obok na wpół pÄ™kniÄ™tego dużego salonowego zwierciadÅ‚a, zÅ‚amane tuliÅ‚o siÄ™ Å‚oże pozÅ‚acane, w stylu "empire," z pokoju Oli Dzierżymirskiej. Tam znów jej szafa odemkniÄ™ta, z kilkoma pozostawionemi w poÅ›piechu sukniami - walaÅ‚a siÄ™ obok szczÄ…tków pianina... Dziwna rzecz jednak - pomyÅ›laÅ‚ w tej chwili - jak sprzÄ™t przypomina czÅ‚owieka!.. Ola, Ola i jeszcze Ola!.. WidziaÅ‚ on jÄ… tu - wszÄ™dzie, te odÅ‚amy zachowaÅ‚y jakby część jej osoby - dusza ukochanej przezeÅ„ kobiety bÅ‚Ä…kaÅ‚a siÄ™ w nich, martwych i obojÄ™tnych... MÅ‚ody czÅ‚owiek znalazÅ‚ wiele rzeczy nieuszkodzonych prawie; niektóre z nich sam odsuwaÅ‚ od innych, segregowaÅ‚. - Ooo!.. - wyrwaÅ‚o mu siÄ™ nagle z ust, z ubolewaniem. Przed nim, zdruzgotane, przepalone nielitoÅ›ciwie do poÅ‚owy, leżaÅ‚o w pyle piÄ™kne, ulubione biurko Romana, antyk pamiÄ…tkowy, z mahoniowego drzewa, wykÅ‚adany bogato srebrem, subtelnie inkrustowany perÅ‚owÄ… masÄ…. Krasnostawski zaczÄ…Å‚ macać uważnie dokoÅ‚a przepalony sprzÄ™t drogocenny. Obejrzawszy go dokÅ‚adnie, zajrzaÅ‚ do kilku szufladek i skrytek. Lecz nagle koÅ‚o pobliskich gumien zatÄ™tniaÅ‚o... WykonywajÄ…c rozkaz, nadjeżdżaÅ‚y już wozy. Turkot przybliżaÅ‚ siÄ™ coraz wyraźniejszy, donoÅ›niejszy, bliższy. Krasnostawski, zajÄ™ty biurem, drgnÄ…Å‚, lecz nie na odgÅ‚os wozów bynajmniej. To ruszona w tej chwili bezwiednie dÅ‚oniÄ… jego zgrzytnęła niebawem jakaÅ› sprężyna i szufladka, dotÄ…d dla oka niewidzialna - roztworzyÅ‚a siÄ™ przed nim, a w niej, o, dziwo... leżaÅ‚ oto spokojnie portfel niewielki, z eleganckiej, brunatno - wiÅ›niowej skóry. W rogu pugilaresu poÅ‚yskiwaÅ‚a granatów korona hrabiowska, - bÅ‚yszczÄ…c mÄ™tno - czerwonym ogniem. OchÅ‚onÄ…wszy ze zdziwienia, Krasnostawski rozÅ›miaÅ‚ siÄ™ swobodnie i wziÄ…Å‚ portfel w rÄ™ce. W tejże chwili jednak na dziedziÅ„cu zadudniÅ‚y drabiniaste wozy, parobcy, zdejmujÄ…c czapki, witali go wesoÅ‚o i dziarsko, a zeskoczywszy na ziemiÄ™, brać siÄ™ zaczÄ™li do roboty. ChcÄ…c nie chcÄ…c, musiaÅ‚ Krasnostawski stÅ‚umić na razie ciekawość, i schowawszy tajemniczy pugilares do kieszeni, poczÄ…Å‚ energicznie wydawać rozkazy. Wozów byÅ‚o kilkanaÅ›cie. W pół godziny, plac przed zgliszczami paÅ‚acu opustoszaÅ‚; wozy, jeden za drugim, skierowaÅ‚y siÄ™ powoli ku tokowi. Do gumien przyjechano niebawem; przed otwartÄ… pustÄ… stodoÅ‚Ä… zawrzaÅ‚ ruch; wkrótce uÅ‚ożono porzÄ…dnie paÅ‚acowe meble, przykryto je, drzwi zamkniÄ™to szczelnie i Krasnostawski, rad z ostatniego na sÅ‚użbie speÅ‚nionego obowiÄ…zku - wyjechaÅ‚ z wioski. PuÅ›ciwszy konia luzem, zamyÅ›lony, znalazÅ‚ siÄ™ w kwadrans później w lesie, gdzie, znużony, zsiadÅ‚ z konia i rozÅ‚ożyÅ‚ siÄ™ swobodnie na murawie. ZdjÄ…wszy kapelusz z gÅ‚owy i wciÄ…gnÄ…wszy w siebie Å›wieżą, aromatycznÄ… woÅ„ boru, siÄ™gnÄ…Å‚ on do kieszeni po pugilares, roztworzyÅ‚ go i poczÄ…Å‚ szperać ciekawie. W portfelu leżaÅ‚y uÅ‚ożone porzÄ…dnie banknoty, w osobnych przedziaÅ‚kach rulony zÅ‚ota. - No, no! - mruknÄ…Å‚ parokrotnie Krasnostawski i z coraz wzrastajÄ…cem zdziwieniem, pieniÄ…dze zaczÄ…Å‚ liczyć sumiennie. Wszystkich razem byÅ‚o dwadzieÅ›cia siedm tysiÄ™cy kilkaset. UÅ‚ożywszy na powrót banknoty i zÅ‚oto, Krasnostawski portfel zamknÄ…Å‚ i spojrzawszy raz jeszcze na koronÄ™ z granacików, potrzymaÅ‚ go jakiÅ› czas w dÅ‚oni, poczem wpuÅ›ciÅ‚ do kieszeni. Widoczne zakÅ‚opotanie malowaÅ‚o siÄ™ na jego twarzy. CzuÅ‚ siÄ™ zaambarasowanym, co czynić z tym fantem?.. WypadaÅ‚o go zwrócić niezwÅ‚ocznie, w zastÄ™pstwie prawego wÅ‚aÅ›ciciela, jego żonie - Oli. Zatem jechać do SzczÄ™snej osobiÅ›cie?.. - Nigdy w życiu! - rzekÅ‚ gÅ‚oÅ›no do siebie mÅ‚odzieniec. ZasÄ™piÅ‚ siÄ™. Nagle myÅ›l jakaÅ› nowa zrodziÅ‚a mu siÄ™ widocznie w gÅ‚owie, bo zerwaÅ‚ siÄ™ żywo i wskoczywszy na konia, wjechaÅ‚ w las drożynÄ…. Wkrótce w borze rozlegÅ‚y siÄ™ gÅ‚oÅ›ne ujadania psów, i Krasnostawski, opÄ™dzajÄ…c siÄ™ od natarczywych kundli, wchodziÅ‚ do maÅ‚ej chatki leÅ›niczego... W chaÅ‚upie panowaÅ‚a cisza. RozciÄ…gniÄ™ty na Å‚awie, spaÅ‚ snem sprawiedliwego mężczyzna, w sile wieku, barczysty, ubrany w kurtÄ™ myÅ›liwskÄ…; dubeltówka leżaÅ‚a opodal, w kÄ…cie drzemaÅ‚ pies legawy. Krasnostawski potrzÄ…snÄ…Å‚ energicznie ramieniem Å›piÄ…cego leÅ›nika. Ten ostatni zerwaÅ‚ siÄ™, a ujrzawszy plenipotenta, zawstydzony poczÄ…Å‚ bÄ…kać... - SÅ‚ucham panicza, sÅ‚ucham... Padam do nóg... Tak mnie jakoÅ› zmroczyÅ‚o... ZasnÄ…Å‚em, ale to, jak Boga kocham, nigdy mi siÄ™ nie zdarza... - Nic nie szkodzi, mój RzemiÄ™cki! - uspokoiÅ‚ go natychmiast Krasnostawski, klepiÄ…c poufale po ramieniu. - PotrzebujÄ™ was, i to natychmiast... Pojedziecie z pieniÄ™dzmi i z listem do SzczÄ™snojej, gdzie sÄ… teraz paÅ„stwo... Ja oto teraz sam jadÄ™ konno do domu, a wy w Å›lad za mnÄ… idźcie do Tomaszówki piechotÄ…. Tylko idźcież zaraz! - Duchem, proszÄ™ panicza, duchem! - odparÅ‚ żwawo leÅ›niczy w Å›lad za odjeżdżajÄ…cym. W pół godziny później, mÅ‚ody plenipotent siedziaÅ‚ już przy biurku w Tomaszówce i kreÅ›liÅ‚ słów parÄ™ do pana Emila. Jako nic niewiedzÄ…cemu o zajÅ›ciu z Topolskim i OlÄ…, napisaÅ‚ ÅadyżyÅ„skiemu tylko, iż musi niezwÅ‚ocznie jechać do miasta rodzinnego na wakujÄ…cÄ… intratnÄ… posadÄ™, nie chcÄ…c zamykać karyery tutaj, bez widoków na przyszÅ‚ość... NadziejÄ… otrzymania miejsca natychmiast motywowaÅ‚ także wyjazd bez pożegnania, jak i przesyÅ‚kÄ™ również kluczy od kasy, ksiÄ…g rachunkowych, oraz znalezionego pugilaresu. W koÅ„cu listu, Krasnostawski przepraszaÅ‚ pana Emila za trud i dodawaÅ‚ sucho, że pensyi nic mu siÄ™ nie należy, bo czyni niespodziany zawód swym dotychczasowym chlebodawcom. We wrotach dziedziÅ„ca tymczasem majaczyÅ‚a już barczystÄ… postać RzemiÄ™ckiego, pies legawy, poszczekujÄ…c radoÅ›nie, wyprzedzaÅ‚ go... UÅ›wiadomiwszy o czem należaÅ‚o starego sÅ‚ugÄ™, wrÄ™czyÅ‚ mu Krasnostawski: papiery, ksiÄ™gi i klucze, oraz portfel znaleziony, z nadmienieniem zawartoÅ›ci jego, a przerwawszy szereg utyskiwaÅ„ i szczerych żalów tyczÄ…cych siÄ™ jego stÄ…d odjazdu, - wyprawiÅ‚ do SzczÄ™snej. Sam zaÅ› do kancelaryi powróciÅ‚ i znużony padÅ‚ na otomanÄ™... Widocznem byÅ‚o przy tem, iż w mózgu jego odbywaÅ‚a siÄ™ jakaÅ› walka... - Nie, nie darujÄ™!... To ponad siÅ‚y moje! - rzekÅ‚ wreszcie kilkakrotnie, urywanym szeptem, porywczo. - Nie darujÄ™! - powtórzyÅ‚: - On o wszystkiem wiedzieć musi! Tak każe sprawiedliwość, tak być musi, tak bÄ™dzie! - gÅ‚oÅ›no już zupeÅ‚nie wyrzuciÅ‚ z siebie wzburzony, a przysunÄ…wszy fotel do biurka, siÄ™gnÄ…Å‚ ponownie po papier listowy, i umoczyÅ‚ pióro w atramencie. ZatrzymaÅ‚ siÄ™... Po chwili cisnÄ…Å‚ pióro, wstaÅ‚ i znów zaczÄ…Å‚ chodzić gorÄ…czkowo po pokoju. - Jak to? - szeptać zaczÄ…Å‚. - Ja miaÅ‚bym, niby pies sponiewierany, odejść stÄ…d, usunąć siÄ™, zniknąć?.. Ja miaÅ‚bym zamknąć w sercu ich wspólnÄ… tajemnicÄ™, i tem samem ocalić tego chÅ‚ystka!.. Prawda, jednak, że i o niÄ… tu chodzi, najdroż... - nie dokoÅ„czyÅ‚, sponsowiaÅ‚... Nie! W nim tliÅ‚a jeszcze miÅ‚ość dla niej, ale policzek kobiety i poniewierka - zdeptana miÅ‚ość wÅ‚asna, - wszystko byÅ‚o od iskry tej silniejszem. W dziesięć minut, mÅ‚ody czÅ‚owiek uspokoiÅ‚ siÄ™ zupeÅ‚nie; znać z gotowym już w gÅ‚owie planem, list pisać poczÄ…Å‚ szybko, zamaszyÅ›cie... W ciszy pokoju rozlegÅ‚ siÄ™ nerwowy zgrzyt pióra i dÅ‚ugo, dÅ‚ugo nie ustawaÅ‚. CaÅ‚y żal, caÅ‚Ä… gorycz na papier przelewaÅ‚ z duszy swej Krasnostawski. OpisaÅ‚ szczerze życie wÅ‚asne... I swÄ… miÅ‚ość ku Oli, tajonÄ… od lat piÄ™ciu, idealnÄ…, czystÄ…!.. WÅ‚asne bóle cierpienia przez czas ten caÅ‚y, i ostatnie podejrzenia, co do Topolskiego oraz zachowanie siÄ™ tych dwojga, i pożar paÅ‚acu wreszcie, i zdradÄ™ i noc strasznÄ… - wszystko!.. List skoÅ„czyÅ‚, podpisaÅ‚, zÅ‚ożyÅ‚, i siÄ™gnÄ…wszy po kopertÄ™, zaadresowaÅ‚: Italia, Milano, Signor Roman Dzierżymirski, Hotel "Europa," Corso Vittorio Emanuele 9. Odrzuciwszy pióro, ujÄ…Å‚ Krasnostawski gÅ‚owÄ™ w dÅ‚onie. - StaÅ‚o siÄ™!.. - szepnÄ…Å‚ po chwili i powstaÅ‚. - Nic ciÄ™ już tu nie wiąże!.. - Jechać, jechać stÄ…d czem prÄ™dzej! Obszaru, Å›wiata i ludzi, byle nie Ukrainy i Gowartowa!..- zawrzaÅ‚o w nim i odemknÄ…wszy drzwi, hukać poczÄ…Å‚ na sÅ‚użbÄ™. W pół godziny potem na caÅ‚ym folwarku wrzaÅ‚o... Jak grom, spadÅ‚a na wszystkich wieść, że pan plenipotent, "panycz," wyjeżdża na zawsze. Zlecieli siÄ™ wszyscy. W domu pakowano na gwaÅ‚t rzeczy, daleko bowiem byÅ‚o do kolei, a Krasnostawski - koniecznie chciaÅ‚ zdążyć jeszcze na wieczorny pociÄ…g. Promienie zniżajÄ…cego siÄ™ sÅ‚oÅ„ca caÅ‚owaÅ‚y już strzechÄ™ i rumieniÅ‚y biaÅ‚e Å›ciany domu, gdy odprowadzany, otoczony, caÅ‚owany po rÄ™kach przez czeladź i sÅ‚użbÄ™, żegnaÅ‚ siÄ™ ze wszystkimi Krasnostawski, rozdawaÅ‚ tam i ówdzie sprzÄ™ty wÅ‚asne, rzeczy i pieniÄ…dze, sam wzruszony, smutny... Wreszcie ulokowaÅ‚ siÄ™ na bryczce, konie ruszyÅ‚y, przed oczyma mignęły mu ogorzaÅ‚e twarze żegnajÄ…cego go tak serdecznie ukraiÅ„skiego ludu - wrota skrzypnęły żaÅ‚oÅ›nie po raz ostatni, i bryczka potoczyÅ‚a siÄ™, brzÄ™czÄ…c, po gÅ‚adkim drogowym szlaku, zginÄ…wszy wkrótce wÅ›ród roztoczy Å‚anów zżętego zboża, ugorów i kurhanów. Do stacyi kolejowej byÅ‚o już tylko wiorst parÄ™... Czwórka Krasnostawskiego spuszczaÅ‚a siÄ™ wÅ‚aÅ›nie z pochyÅ‚oÅ›ci jaru na niepewny dziurawy drewniany mostek, gdy konie, z lÄ™kiem poczęły siÄ™ nagle wspinać cofać, nie chcÄ…c przejechać przez grobelkÄ™. Furman zaklÄ…Å‚ po maÅ‚orusku, i parokrotnie uderzyÅ‚ biczem konie... - StaÅ„! - rzuciÅ‚ naraz krótko Krasnostawski i zeskoczyÅ‚ z bryczki. - Kto tam jide! Baczysz? - zaciekawiony zwróciÅ‚ siÄ™ nagle do mruczÄ…cego wciąż furmana, wskazujÄ…c rÄ™kÄ… zbliżajÄ…cy siÄ™ na bocznym trakcie obÅ‚ok kurzawy. - A kto ich znaje!.. Pewno zwitkiÅ› *) pany! - odburknÄ…Å‚ furman, który zlazÅ‚szy także z kozÅ‚a i poprawiajÄ…c uprząż u koni, czÄ™stowaÅ‚ wÅ‚aÅ›nie jednego z nich energicznem w pysk uderzeniem. [*) SkÄ…dsiÅ›.] Krasnostawski nie zauważyÅ‚ tego znÄ™cania siÄ™ nad ulubionymi dotÄ…d przezeÅ„ koÅ„mi... - Dlaczego pany? - spytaÅ‚ z roztargnieniem, a później zaraz w tym samym jÄ™zyku dorzuciÅ‚: - A, prawda, poznajesz po turkocie... Odmienny bowiem rzeczywiÅ›cie od furkotu kół bryki, czy też innego pojaździku, stÅ‚umiony, jednostajny i nieco gÅ‚uchy przerywaÅ‚ ciszÄ™ przestrzeni turkot powozowy, regularny. Niebawem też zgrabny faeton wyÅ‚oniÅ‚ siÄ™ z obÅ‚oków pyÅ‚u; konie siwe, w angielskich szorach, zaprzężone w leje, i dwoje ludzi siedzÄ…cych na koźle, ubranych w liberyÄ™ granatowÄ…, ze zÅ‚otymi guzikami. ZaprzÄ…g w parÄ™ minut stanÄ…Å‚ przy moÅ›cie. Krasnostawski wydaÅ‚ okrzyk zdziwienia, taki sam drugi podpowiedziaÅ‚ mu z zewnÄ…trz powozu i odemknÄ…wszy z haÅ‚asem drzwiczki, wyskoczyÅ‚ z niego zapylony ÅadyżyÅ„ski. - No, goniÅ‚em pana, ale nie spodziewaÅ‚em siÄ™, że go zÅ‚apiÄ™! - zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ wesoÅ‚o pan Emil i uÅ›cisnÄ…Å‚ wyciÄ…gniÄ™tÄ… dÅ‚oÅ„ Krasnostawskiego. - Witam, witam!.. - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej. - Cóż to, buÅ‚anki kapryszÄ… i przez most nie chcÄ… przejść? ObserwowaÅ‚em... no, siadaj pan ze mnÄ…; zobaczysz, jak hrabiowskie angliki przejdÄ… spokojnie. ÅadyżyÅ„ski pociÄ…gnÄ…Å‚ Krasnostawskiego do powozu. - Cóż to, pan także na kolej, czy tylko po mnie? - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ Krasnostawski, nieco zmieszany i zaskoczony widokiem pana Emila. - Wyjeżdżam - odrzekÅ‚ tenże krótko, i dorzuciÅ‚ swobodnie, zauważywszy wyraz twarzy mÅ‚odego czÅ‚owieka: - Nie bój siÄ™ pan, nie trwóż!.. Nie myÅ›lÄ™ wcale i nie mam polecenia zawracać pana z drogi do dawnych obowiÄ…zków... Przeciwnie, mojem zdaniem czynisz pan bardzo dobrze, iż rzucasz te kÄ…ty... W Gowartowie nie doszedÅ‚byÅ› nigdy do niczego, a szkoda mÅ‚odość swojÄ… zamykać tu i tracić!.. I ÅadyżyÅ„ski wyciÄ…gnÄ…Å‚, przy tych sÅ‚owach, rÄ™kÄ™ do Krasnostawskiego, a Å›cisnÄ…wszy jÄ… silnie, rzekÅ‚ jeszcze. - Powinszować mogÄ™ tylko, żeÅ› siÄ™ pan otrzÄ…sÅ‚ ze skrupułów, i życzyć powodzenia na przyszÅ‚ość!.. Krasnostawski skÅ‚oniÅ‚ siÄ™, milczÄ…c. Pan Emil zaÅ›, przechodzÄ…c natychmiast na inny temat, już mówiÅ‚: - Wiesz pan co?.. Siadaj pan ze mnÄ…!.. Mam panu X rzeczy ciekawych do opowiedzenia. Cóż, zgoda? Krasnostawski usÅ‚uchaÅ‚; bryka cofnęła siÄ™ nieco, a powóz, przejechawszy spokojnie przez mostek, potoczyÅ‚ siÄ™ znów równo i szybko dalej. - SÅ‚użę panu! - rzeki ÅadyżyÅ„ski, czÄ™stujÄ…c Krasnostawskiego cygarem. Zapalili... OparÅ‚szy siÄ™ wygodnie o poduszki i zaciÄ…gnÄ…wszy cygarem, pan Emil rzekÅ‚. - Nadstawiaj pan uszu!... Tandem tÄ™dy, zaczynam... - SÅ‚ucham, sÅ‚ucham! - potwierdziÅ‚ mÅ‚odzieniec, kontent w duszy, że go coÅ›, choć na chwilÄ™, odrywa od smutnych myÅ›li. - Przedstaw pan sobie zatem, panie kochany, że jesteÅ› w teatrze na jednoaktowej szaradzie. Uważa pan: sza - ra - dzie... Rzecz dzieje siÄ™, mówiÄ…c wÅ‚aÅ›ciwym stylem, za naszych czasów, na Ukrainie, w SzczÄ™snojej, majÄ…tku grafa Topola - Topolskiego. PopoÅ‚udniowa, przedobiednia godzina - cisza... PaÅ‚ac pogrążony w milczeniu... W tej samej jednak chwili stojÄ…cy na ganku strzelec, w pokornym zgiÄ™ty ukÅ‚onie, podaje coÅ› mężczyźnie, ubranemu w smoking. MówiÄ…c nawiasem to ja - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ pan Emil, po chwili ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej: - Kurtyna spada, nastÄ™puje odsÅ‚ona druga: Sala portretowa jadalna, do stoÅ‚u zasiada ze trzydzieÅ›ci eleganckich osób... Jedno tylko krzesÅ‚o wolne... Wchodzi ten sam mężczyzna w smokingu, trzymajÄ…c coÅ› w rÄ™ku. Wita tam i ówdzie osób parÄ™, zbliża siÄ™ do mÅ‚odej nadobnej damy i wrÄ™cza jej z ukÅ‚onem portfel, mówiÄ…c coÅ› objaÅ›niajÄ…co... Nagle siedzÄ…cy obok sam "graf" zrywa siÄ™ od stoÅ‚u, jak oparzony, i robiÄ…c arcygÅ‚upiÄ… minÄ™, wpatruje siÄ™ w portfel... Zaintrygowanie ogólne, sytuacya jednak wyjaÅ›nia siÄ™ wkrótce... W tej chwili spojrzawszy na zasÅ‚uchanego towarzysza, pan Emil rozÅ›miaÅ‚ siÄ™ serdecznie. - No, dosyć ma już pan tych efektów scenicznych, dokoÅ„czÄ™ panu zatem tÄ™ szaradÄ™ zwyczajnemi tylko sÅ‚owy... - Dziwi pana zapewne - mówiÅ‚ dalej, - arcygÅ‚upia mina Topolsia, gdy ujrzaÅ‚ portfel, z poÅ‚yskujÄ…cÄ… koronÄ…, symbolem jego wielkoÅ›ci!.. - Otóż w tem ma siÄ™ rzecz caÅ‚a, że portfel ten nie Dzierżymirskiego, i nie jego pieniÄ…dze, ani pani Oli, lecz, ni plus ni minus, tylko Topolskiego... - Nie może być! - wykrzyknÄ…Å‚ Krasnostawski, szczerze zdziwiony. - No, cóż! szarada dobra... co? - rzuciÅ‚ wesoÅ‚o ÅadyżyÅ„ski. - NiezÅ‚a - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ z kolei mÅ‚odzieniec - bo dotÄ…d przynajmniej nic a nic jej nie rozumiem. - CierpliwoÅ›ci! Zaraz pan pojmiesz wszystko - uspakajać zaczÄ…Å‚ pan Emil swego sÅ‚uchacza. - Zapalić musimy poprzednio cygara, bo i paÅ„skie zgasÅ‚o, nieprawdaż? - rzekÅ‚ w Å›lad za tem, a wydobywszy zapaÅ‚ki, zapalić jednÄ… z nich usiÅ‚owaÅ‚, lecz wietrzyk swawolny zgasiÅ‚ mu jÄ… i nastÄ™pnych kilka. - Sapristi! - zaklÄ…Å‚ z cicha. - StaÅ„cie-no, hej! tam! - krzyknÄ…Å‚ na furmana. Konie zatrzymane stanęły; wspomagany przez mÅ‚odego plenipotenta, ÅadyżyÅ„ski zapaliÅ‚ wreszcie cygaro, a podniósÅ‚szy gÅ‚owÄ™, spojrzaÅ‚ przed siebie. - Cóż to? Wyżyczpol? - zapytaÅ‚ sÅ‚użby. - A tak, proszÄ™ jaÅ›nie pana! - potwierdziÅ‚ lokaj, zdejmujÄ…c liberyjnÄ… czapkÄ™. - Tiens, tiens, widzi pan jak to czas leci - zwróciÅ‚ siÄ™ do Krasnostawskiego; - za jakie pół godziny bÄ™dziemy na stacyi, patrz pan, - i wskazaÅ‚ rÄ™kÄ… krajobraz. BÅ‚yszczÄ…c w mroku, lÅ›niÅ‚a siÄ™ opodal wstÄ™ga rzeki, na górze malowniczo rozrzucone dość duże miasteczko mrugaÅ‚o dziesiÄ…tkami Å›wiateÅ‚ek... - Jechać! - rozkazaÅ‚ ÅadyżyÅ„ski. Powóz ruszyÅ‚; pan Emil, po chwili milczenia, przemówiÅ‚ nagle: - Przepraszam stokrotnie, że widzÄ…c ciekawość w oczach paÅ„skich, nie koÅ„czÄ™ opowiadania... Pozwolisz pan, że mu zadam dwa pytania: czy masz pan dobrÄ… pamięć i dokÄ…d pan jedziesz? - JadÄ™ do rodzinnego miasta, a pamięć mam wybornÄ…! - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ Krasnostawski. - Otóż to - bardzo dobrze. NapisaÅ‚em, bo widzi pan, list do Romana, ze szczegółowym opisem tego, co teraz tu opowiadam. Mam pamięć jednak fatalnÄ…... ZapomnÄ™ listu wrzucić na pewno! Mój panie kochany, weź go i wrzuć na dworcu... Cóż, dobrze? Przy tych sÅ‚owach, ÅadyżyÅ„ski wyjÄ…Å‚ pospiesznie z surduta gruby list i podaÅ‚ go Krasnostawskiemu. Ten machinalnie schowaÅ‚ go do kieszeni, gdzie spoczywaÅ‚o i jego do Romana pismo. - No, wiÄ™c koÅ„czÄ™!.. - zaciÄ…gajÄ…c siÄ™ dymem, rzekÅ‚ pan Emil. - SÅ‚ucham i to bardzo ciekawie - przerwaÅ‚ z zainteresowaniem Krasnostawski. - DziwiÅ‚ wiÄ™c pana fakt, - ciÄ…gnÄ…Å‚ ÅadyżyÅ„ski - że pugilares i tysiÄ…czki sÄ… wÅ‚asnoÅ›ciÄ… hrabicza, choć znalazÅ‚y siÄ™ w szufladzie Romka?.. W tem sÄ™k wÅ‚aÅ›nie, że Topolski dziÅ› dopiero przekonaÅ‚ siÄ™, iż sÄ… one w innem, niż przypuszczaÅ‚, rÄ™ku. Wyobraź pan sobie bowiem, jaki byÅ‚ przebieg zguby tych pieniÄ™dzy... - Temu lat sześć, czy oÅ›m, Topolski miaÅ‚ przyjaciółkÄ™ w teatralnych sferach.. Otóż pewnego wieczora, zaprzysiÄ™gajÄ…c sobie w duszy uroczyÅ›cie, że puÅ›ci w trÄ…bÄ™ swojÄ… magnifikÄ™, idzie Topolski do niej na ostatnie randez vous... Naturalnie w kieszeni kilka tysiÄ…czków majÄ…c w zapasie - ÅadyżyÅ„ski urwaÅ‚, zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ i puÅ›ciwszy z ust kółko dymu, mówiÅ‚ dalej. - Lecz i tym razem spotyka pana na SzczÄ™snojej niepowodzenie... Nadobna córa Melpomeny nie chce nawet sÅ‚yszeć o rozstaniu... Scena wiÄ™c z tego naturalnie, pÅ‚acze! On przeprasza - ona w koÅ„cu daje siÄ™ przebÅ‚agać - amor vincens tuszuje wreszcie wszystko!.. Pan Emil odsapnÄ…Å‚ - i swobodnie po chwili ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej: - Nad ranem, z miÅ‚oÅ›ciÄ… gruntownie odegrzanÄ… w sercu, przysiÄ™gajÄ…c sobie, iż przyjaciółki nie porzuci nigdy, powraca Topolski do siebie... Nagle, dotknÄ…wszy siÄ™ kieszeni surduta, nie znajduje tam - pugilaresu! Ona, ta nieprzejednana, zagraÅ‚a z nim komedyÄ™; za maÅ‚o jej byÅ‚o dziewiÄ™ciu tysiÄ™cy, które jej pono dawaÅ‚, najbezczelniej okradÅ‚a go wiÄ™c, po prostu na caÅ‚e dwadzieÅ›cia i siedm, znajdujÄ…ce siÄ™ w portfelu. Topolski jednak wobec powyższego faktu, po gÅ‚Ä™bszem wnikniÄ™ciu w siebie, decyduje, że bÄ…dź co bÄ…dź pozbyÅ‚ siÄ™ baby... OddychajÄ…c zatem peÅ‚nÄ… piersiÄ… - swobodny wyjeżdża do dóbr swych "krzyżyk na Å›wiÅ›niÄ™tym pugilaresie postawiwszy" - jak powiedzieliby bracia nasi, Litwini... Tu pan Emil przerwaÅ‚ opowieść raz jeszcze, zapaliÅ‚ na nowo zgasÅ‚e cygaro i koÅ„czyÅ‚. - Od tej chwili minęło lat oÅ›m, a tych dwoje nie widziaÅ‚o siÄ™ wcale. SkoÅ„czyÅ‚em... ÅadyżyÅ„ski odetchnÄ…Å‚ i umilkÅ‚. - DziÄ™kujÄ™ panu za opowiadanie - poÅ›pieszyÅ‚ z odpowiedziÄ…, Krasnostawski. - RzeczywiÅ›cie, szarada prawdziwa... Ale w SzczÄ™snojej zdziwienie byÅ‚o wielkie? - Ogromne! - odparÅ‚ pan Emil. - Notabene, wyobraź pan sobie, w SzczÄ™snojej peÅ‚no goÅ›ci... Mieszka tam wiÄ™c stale: primo jakaÅ› poważna wielce krewna Topolskiego, zapewne dlatego, by do kawalerskiej siedziby pana na SzczÄ™snojej mogÅ‚y przybywać i damy; secundo, prócz mÄ™skiego towarzystwa, przybyÅ‚ego niespodzianie z kolei dziÅ› z rana - a w których to gronie nie brakowaÅ‚o i jednego prezesa, spoÅ‚ecznego koleżki Romana - znajdowaÅ‚o siÄ™ też w siedzibie Topolska kilka osób, które przyjechaÅ‚y specyalnie do naszych: paÅ„, z kondolencyÄ… po pożarze. WiÄ™c powiadam panu! - mówiÅ‚ wesoÅ‚o dalej ÅadyżyÅ„ski - gdy to co mówiÅ‚em, nam, mężczyznom, opowiedziaÅ‚ Topolski po kolacyi przy cygarze, i kiedy wiadomość ta do paÅ„ siÄ™ przedostaÅ‚a, Topolski zostaÅ‚ bohaterem dnia!.. - No, a pani Ola nic o istnieniu tego portfelu nie wiedziaÅ‚a? - Ależ, nic zupeÅ‚nie! - podchwyciÅ‚ ÅadyżyÅ„ski. Tem wiÄ™ksze zaintrygowanie, domysÅ‚y!.. Wszyscy, a szczególniej panie, wsiadÅ‚y na mnie, bym natychmiast opisaÅ‚ to wszystko Romanowi, chciaÅ‚y nawet, bym specyalnie w tej sprawie pojechaÅ‚ do niego... Prezes zaÅ›, książe SzydÅ‚owiecki, zrobiÅ‚ nawet w liÅ›cie moim dopisek, żeby Romek powiadomiÅ‚ go telegraficznie o swym przyjeździe, to on wyprawi wówczas raut na cześć jego i Topolskiego, jako bohaterów tej zagadkowej sprawy... Jednem sÅ‚owem, powiadam panu - komedya... ÅadyżyÅ„ski mówić przestaÅ‚, strzepujÄ…c popiół z cygara. Lecz trwaÅ‚o to krótko... Rozmowa wkrótce potoczyÅ‚a siÄ™ znowu bÅ‚yskotliwa, lekka... A powóz tymczasem dudniÅ‚ wÅ‚aÅ›nie teraz po moÅ›cie, rzuconym przez rzekÄ™, i wtoczyÅ‚ siÄ™ w wÄ…skie brudne uliczki żydowskiego miasteczka; niebawem wyminÄ…Å‚ je i znalazÅ‚ siÄ™ na szerokim trakcie, prowadzÄ…cym do kolejowego dworca. JednoczeÅ›nie w oddali ukazaÅ‚y siÄ™ trzy gorejÄ…ce Å›wiatÅ‚a: - to pociÄ…g zbliżaÅ‚ siÄ™ już do stacyi. Pierwszy dojrzaÅ‚ go Krasnostawski. SiÄ™gnÄ…Å‚ szybko po zegarek i spojrzaÅ‚: - Oho, już po dziewiÄ…tej! to paÅ„ski pociÄ…g... - Do djaska! - zżymnÄ…Å‚ siÄ™ pan Emil i - wytężyÅ‚ wzrok w kierunku pociÄ…gu. - Janie! galopem! - krzyknÄ…Å‚, zwracajÄ…c siÄ™ energicznie do furmana... Dam ci na mohorycz... nocować tu ani myÅ›lÄ™!.. Może zdążymy! Jazda, a ostro!.. Stangret trzasnÄ…Å‚ z bicza, czwórka puÅ›ciÅ‚a siÄ™ pÄ™dem po gÅ‚adkim szlaku. Zziajane już konie, galopujÄ…c, sapaÅ‚y i tak dojechano aż pod sztachety drewniane, okalajÄ…ce stacyÄ™... Tu peÅ‚no już byÅ‚o wozów, bryk, obywatelskich czwórek, oczekujÄ…cych na swych panów. Gdy elegancki ekwipaż pana Emila wtoczyÅ‚ siÄ™ na brukowany placyk przed stacyÄ…, jednoczeÅ›nie na platformie rozlegÅ‚ siÄ™ dzwonek i wpadÅ‚ tam, z hukiem pociÄ…g, zatrzymujÄ…cy siÄ™ tu tylko parÄ™ minut. - Zuch z ciebie! - pochwaliÅ‚ ÅadyżyÅ„ski furmana, i rzuciwszy mu półimperyaÅ‚a, wyskoczyÅ‚ szybko. Rzeczy, przytwierdzone za powozem, odwiÄ…zywano już; dwaj panowie, zarzÄ…dziwszy poÅ›piech, pobiegli do sali. Tu ruch panowaÅ‚ nielada.. Pasażerowie przyjezdni wysypywali siÄ™ z wagonów i tÅ‚oczyli do wnÄ™trza dworca; jadÄ…cy kupowali bilety, sÅ‚użba kolejowa nosiÅ‚a rÄ™czne bagaże, zdawaÅ‚a kufry, biegaÅ‚a gorÄ…czkowo, krÄ™ciÅ‚a siÄ™, jak w ukropie. PrzecisnÄ…wszy siÄ™ energicznie przez tÅ‚um, pan Emil zdobyÅ‚ bilet pierwszej klasy i w minutÄ™ potem, wychylony z wagonowego okna, rozmawiaÅ‚ z żegnajÄ…cym go Krasnostawskim. UderzyÅ‚ trzykrotnie dzwonek, konduktor gwizdnÄ…Å‚, lokomotywa odpowiedziaÅ‚a mu przeciÄ…gle - pociÄ…g ruszyÅ‚ powoli z miejsca. - Do widzenia!... Powodzenia na nowej drodze życia!..- mówiÅ‚ pan Emil, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ przyjaźnie, serdecznie Å›ciskajÄ…c dÅ‚oÅ„ Krasnostawskiego. Ten ostatni zaÅ›, widocznie pod wpÅ‚ywem jakiejÅ› nagÅ‚ej myÅ›li, puÅ›ciÅ‚ szybko rÄ™kÄ™ ÅadyżyÅ„skiego, skÅ‚oniÅ‚ siÄ™, i wydobywszy szybko z kieszeni dwa listy, podbiegÅ‚ ku uchodzÄ…cemu wagonowi pocztowemu. DogoniÅ‚ go i zrÄ™cznie wrzuciÅ‚ w otwór wÅ‚aÅ›ciwy oba pisma. - Addio... dziÄ™kujÄ™! - posÅ‚yszaÅ‚ jeszcze gÅ‚os pana Emila, i pociÄ…g znikÅ‚ niebawem. Krasnostawski pozostaÅ‚ sam. NastÄ™pny pociÄ…g miaÅ‚ przyjść już wkrótce, poszedÅ‚ wiÄ™c do kasy, kupiÅ‚ bilet, a wróciwszy na platformÄ™, usiadÅ‚ na Å‚aweczce samotny. ZamyÅ›liÅ‚ siÄ™... Poza nim zamykaÅ‚ siÄ™ teraz na zawsze jeden okres dotychczasowego jego życia. PÅ‚atny sÅ‚uga bogatszych od siebie ludzi zżyÅ‚ siÄ™ on jednak, zbrataÅ‚ z ich życiem - z nimi... I po co?.. Po to, by obrachunek ten pożycia wspólnego zakoÅ„czyć tak marnie?.. Krasnostawski pochyliÅ‚ gÅ‚owÄ™, ujÄ…wszy jÄ… w dÅ‚onie. JakiÅ› bunt mimowolny podnosiÅ‚ siÄ™ w nim przeciwko życiu, losowi i ironii jego. Po co tu przybyÅ‚ lat temu kilka, po co przywiÄ…zaÅ‚ siÄ™ do tego cudzego kÄ…tka ziemi, po co tak gorÄ…co ukochaÅ‚ OlÄ™? Dlaczego to wcielenie wdziÄ™ku, czaru, wiosny, miÅ‚oÅ›ci i piÄ™kna, w osobie tej kobiety, stanęło, jak cieÅ„ niepochwytne, na drodze jego życia?.. Krasnostawski pochyliÅ‚ siÄ™ bardziej jeszcze i dÅ‚ugi czas pozostaÅ‚ nieruchomy. Nagle drgnÄ…Å‚ caÅ‚em ciaÅ‚em i podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™. Gwizd donoÅ›ny przeszyÅ‚ powietrze, na dworzec z hukiem, szumem, w kÅ‚Ä™bach pary wpadÅ‚ pociÄ…g kuryerski. Krasnostawski poczÄ…Å‚ szukać miejsca w wagonach. Ulokowawszy siÄ™ wreszcie, zbliżyÅ‚ siÄ™ do okna wagonu i wyjrzaÅ‚. Zamykano już wÅ‚aÅ›nie z poÅ›piechem drzwiczki, wÅ›ród zgieÅ‚ku rozlegaÅ‚ siÄ™ trzeci dzwonek. Krasnostawski ostatniem spojrzeniem smutnem objÄ…Å‚ raz jeszcze wszystko i cofnÄ…Å‚ siÄ™ w gÅ‚Ä…b wagonu... ZagraÅ‚a w tejże chwili trÄ…bka drożnika, mignęły latarnie sygnałów i pociÄ…g kuryerski znikÅ‚, pochÅ‚oniÄ™ty cieniami nocy. Na dworcu zagoÅ›ciÅ‚ znowu spokój. Wszyscy rozeszli siÄ™ teraz na dobre, pogaszono latarnie, a w oknach stacyi niebawem również znikÅ‚y Å›wiatÅ‚a. Na bagnach chór żabi graÅ‚ tylko swÄ… pieśń jednostajnÄ… gdzieÅ› w dali, w pobliskim lesie sÅ‚yszeć siÄ™ dawaÅ‚y jakieÅ›, szmery i senna noc cicha, zasiadÅ‚szy, jak królowa, na tronie z tkanego zÅ‚otem szafiru - rozpostarÅ‚a panowanie nad Å›wiatem... Cisza zupeÅ‚na zawÅ‚adnęła okolicÄ…. MierzÄ…c tylko mknÄ…cy chyżo czas, olbrzymi zegar stacyjny wydzwaniaÅ‚ godziny miarowo... W milczeniu ogólnem, jak szept czÅ‚owieka, gÅ‚os jego odzywaÅ‚ siÄ™ bezustannie: Tik - tak! tik - tak! tik - tak!.. ------------- W centrum Medyolanu, na placu "Del Duomo," w powodzi jaskrawych promieni upalnego, koÅ„czÄ…cego siÄ™ już popoÅ‚udnia, leniwie snuÅ‚y siÄ™ po chodnikach sylwetki niezbyt licznych przechodniów, kryjÄ…c siÄ™ od sÅ‚oÅ„ca pod kolumny frontowe i oszklonÄ… galeryÄ™ "Vittorio Emanuele." WokoÅ‚o klombów, zajmujÄ…cych Å›rodek placu, i otaczajÄ…cych stojÄ…cy tam pomnik, krÄ™ciÅ‚y siÄ™ jednostajnie elektryczne tramwaje, dzwoniÄ…c co chwila, rozbiegajÄ…c siÄ™ i ginÄ…c w sieci ulic miasta, sam zaÅ› na koniu majestatyczny Wiktor Emanuel II, z brÄ…zu, z piedestaÅ‚u pomnika, wpatrywać siÄ™ zdawaÅ‚ ciekawie w otwarte drzwi królujÄ…cego tu na placu katedralnego tumu, pociÄ…gajÄ…cego z oddali tajemniczÄ… wejÅ›cia gÅ‚Ä™binÄ…... Koronkowej roboty marmurowe jego Å›ciany, dach, kilkadziesiÄ…t wieżyc i zdobiÄ…ce go statuy, w liczbie okoÅ‚o dwóch tysiÄ™cy, wznosiÅ‚y siÄ™ dumnie, i wystrzelaÅ‚y wysoko w niebo wÅ‚oskie, szafirowe, czyste, zadziwiajÄ…c misternem wykoÅ„czeniem, dajÄ…c sobÄ… najlepsze nieÅ›miertelne Å›wiadectwo genialnej pracy czÅ‚owieka. Po marmurowych stopniach schodów tej okazaÅ‚ej, gotyckiej katedry, mogÄ…cej w swojem wnÄ™trzu pomieÅ›cić do 40,000 ludzi, co chwila wchodziÅ‚ ktoÅ› do jej Å›rodka, lub wychodziÅ‚ na ulicÄ™ - z kojÄ…cej ciszy Å›wiÄ…tyni wpadajÄ…c nagle w haÅ‚aÅ›liwy wir miasta, i natrÄ™ctwo jego mieszkaÅ„ców, w osobie spacerujÄ…cego po trotuarze tuż koÅ‚o tumu przekupnia, cisnÄ…cego w rÄ™ce każdemu gwaÅ‚tem mozaikowe wyroby weneckie. - Uno liro, signore, solamente uno liro! - na pół rozpaczliwym, na pół przekonywajÄ…cym gÅ‚osem napieraÅ‚ siÄ™ wÅ‚aÅ›nie ten ostatni, Å›niady WÅ‚och, o przebiegÅ‚em spojrzeniu, i trzymajÄ…c w rÄ™ku jakÄ…Å› podejrzanej roboty broszkÄ™, zagradzaÅ‚ drogÄ™ mÅ‚odemu mężczyźnie, wstÄ™pujÄ…cemu, w zamyÅ›leniu; po stopniach katedry. Dzierżymirski przystanÄ…Å‚; podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™, i spojrzaÅ‚ w oczy natrÄ™towi, a żachnÄ…wszy siÄ™ niecierpliwie, rzuciÅ‚ mu coÅ› energicznie po wÅ‚osku. PrzestÄ…piwszy próg koÅ›cioÅ‚a, zdjÄ…Å‚ kapelusz i odetchnÄ…Å‚ z ulgÄ…. Przyjemnym chÅ‚odem w przeciwstawieniu do panujÄ…cego na dworze upaÅ‚u; powiaÅ‚o naÅ„ z wnÄ™trza tumu i milczeniem skupionem, powagi i - majestatu peÅ‚nem... CieÅ„, pustka i tajemniczość niewytÅ‚umaczona objęły go zarazem niepodzielnie. W ciszy; po mozaykowej posadzce, z marmuru, donoÅ›nie, rozlegÅ‚y siÄ™ kroki Romana. Poza amfiladÄ… 52 kolumn olbrzymich, kolosów, szesnaÅ›cie kroków każda obchodu majÄ…cych - w perspektywie, daleko, widniaÅ‚ wielki oÅ‚tarz, chór i rzÄ™dy plecionych krzeseÅ‚ek Å›wieciÅ‚y przyćmionym blaskiem kolorowe szkÅ‚a okien, ponad gÅ‚owÄ… zaÅ› Dzierżymirskiego, opiekuÅ„czo jakby, wznosiÅ‚y siÄ™ marmurowo wyniosÅ‚e gotyckie arkady; z wierzchoÅ‚ków kolumn, zdobiÄ…c je grupami każdÄ… z osobna, patrzyÅ‚y na niego dziesiÄ…tki statuetek maÅ‚ych... Odblask sÅ‚oneczny dotknÄ…Å‚ delikatnie piÄ™knych rysów przybysza, jego smagÅ‚ych policzków, wypukÅ‚ego czoÅ‚a, i oÅ›wietliÅ‚ je przelotnie.. Rażony Å›wiatÅ‚em w oczy, Roman usunÄ…Å‚ siÄ™ w cieÅ„, i spuÅ›ciwszy gÅ‚owÄ™ na piersi, zadumaÅ‚ siÄ™ gÅ‚Ä™boko. Godzin temu dwie zaledwie odebraÅ‚ jednoczeÅ›nie dwa listy... Pierwszy od Emila ÅadyżyÅ„skiego, sarkastyczno - szyderski, opisujÄ…cy mu szczegółowo i swobodnie fakt znalezienia pugilaresu, - powaliÅ‚ go w pierwszej chwili, niby uderzenie obucha. Drugi, przepeÅ‚niÅ‚ miarÄ™ jeszcze!.. Ze słów tak szczerych, iż nie mogÅ‚y nasunąć nawet momentalnej wÄ…tpliwoÅ›ci, wyrwanych prosto z bolejÄ…cej duszy ludzkiej, dowiedziaÅ‚ siÄ™ Dzierżymirski o zdradzie Oli... Chwili tej nie zapomni do grobu!.. OtchÅ‚aÅ„, zda siÄ™, gÅ‚Ä™boka i bezdenna rozwarÅ‚a mu siÄ™ pod stopami, dusić go w gardle poczęło, w gÅ‚owie powstaÅ‚ zamÄ™t - w piersiach dotkliwy ból!.. WybiegÅ‚ jak nieprzytomny na ulicÄ™... PółobÅ‚Ä…kany prawie przybyÅ‚ pod stopnie marmurów katedry po ukojenie... Za progiem Å›wiÄ…tyni, rzeczywiÅ›cie cudem po prostu jakimÅ›, powróciÅ‚a mu samowiedza i wzglÄ™dna równowaga umysÅ‚owa.. I oto teraz Roman porzÄ…dkować zaczyna uciążliwie myÅ›li. Wzrok jego machinalnie bÅ‚Ä…dzi po wspaniaÅ‚ych freskach, z dzieÅ‚ami mistrzów, oÅ‚tarzach, marmurowych rzeźbach i pomnikach, zatrzymuje siÄ™ instynktownie na siedmioramiennym kandelabrze olbrzymim, kosztownej roboty, w ksztaÅ‚cie drzewa... Potem oczy jego spoczywajÄ… bezmyÅ›lnie na kopule, przed chórem i znajdujÄ…cej siÄ™ pod niÄ… podziemnej kaplicy Å›wiÄ™tego Karola Boromeusza, ozdobionej bogato drogimi kamieniami i zÅ‚otem... Dzierżymirski siÄ™ga nagle do kieszeni i wyjmuje otrzymane listy... usiÅ‚uje przeczytać je po raz wtóry... Przed nim, przeÅ›wiecane bÅ‚yÅ›niÄ™ciem sÅ‚oÅ„ca, zmatowanym blaskiem Å‚agodnie Å›wiecÄ… w zmierzchach katedry wspaniaÅ‚e trzy okna chóru, jak mówiÄ…, najwiÄ™ksze na Å›wiecie caÅ‚ym. Niby żywe, patrzÄ… na Romana z okiennych witryn miniaturowe postacie Å›wiÄ™tych; malowane barwnie na szkle, na maÅ‚ych kwadratowych tafelkach - 350 obok siebie reprodukcyj scen religijnych, wzorowanych na najsÅ‚awniejszych mistrzach wychyla siÄ™, pÅ‚onie setkami kolorów i cieni... Dzierżymirski wypuszcza listy z rÄ™ki i ukrywa twarz w dÅ‚onie... Pod wpÅ‚ywem bowiem jednego rzutu oka tylko na pisma, cierpienie bezbrzeżne i rozpacz tÅ‚oczÄ…cÄ… falÄ… zalewajÄ… mu duszÄ™... WiÄ™c zdradziÅ‚a go!.. ZdradziÅ‚a nikczemnie, dla zmysÅ‚owego upojenia - dla szaÅ‚u!.. ZdeptaÅ‚a jego miÅ‚ość, uczucia, oszukaÅ‚a go - zapomniaÅ‚a!.. WiÄ™c takim ironii zgrzytem nagradza jego los szyderca, za to, co dla kobiety tej niegdyÅ› uczyniÅ‚!.. Ależ on dla niej przecież poÅ›wiÄ™ciÅ‚ wszystko!.. Siebie oddaÅ‚!.. SwÄ… cześć, uczciwość - sumienie!.. - Przez ciebie wszystko tom uczyniÅ‚, przez ciebie! - gÅ‚uchy jÄ™k unosi pierÅ› mężczyzny. - O, Olu!.. Olu!.. przez ciebie!.. I milknie skarga... A potem niezrozumiaÅ‚ego już coÅ› coÅ› tylko, niedosÅ‚yszalnego poczynajÄ… naraz szeptać cicho do siebie Dzierżymirskiego usta. KlÄ™ka i jakieÅ› bóle i żale pÅ‚ynąć siÄ™ zdajÄ… pod strop milczÄ…cego tumu, biegnÄ… trwożnie pod wyniosÅ‚e jego arkady, odbijajÄ… siÄ™ o statuy, rzeźby i pomniki - na kolana padajÄ… u oÅ‚tarzy - lecÄ…, tam, gdzieÅ› wysoko... do Boga!.. Lecz oto nagle spokój Å›wiÄ…tyni brutalnie przerwanym zostaje... - Yes, yes, yes!.. - odzywa siÄ™ co chwila i dowcipy francuskie wtórujÄ… angielszczyźnie, - z przewodnikami Baedeker'a w rÄ™ku przesuwa siÄ™ tuż koÅ‚o Romana garstka osób, z udanem znawstwem oglÄ…dajÄ…c wszystkie zabytki tumu. GwarzÄ…c wesoÅ‚o, dzielÄ… siÄ™ turyÅ›ci na dwie poÅ‚owy. Jedna z nich zmierza zobaczyć wnÄ™trze kaplicy Å›w. Karola Boromeusza, druga, pobrzÄ™kujÄ…c pieniÄ™dzmi, kupuje niebawem prawo obejrzenia dachu katedry, przy stoliku, postawionym we wnÄ™trzu Å›wiÄ…tyni, na prawo, w gÅ‚Ä™bi, u wejÅ›cia do prowadzÄ…cych tamże schodów. Roman powstaje i z koÅ›cioÅ‚a uchodzi poÅ›piesznie. Na ulicy wskakuje do dorożki, i rzuca gÅ‚oÅ›no jakiÅ› rozkaz woźnicy. Powozik rusza... Stopniowo, coraz szybciej wymija ulice, uliczki, place targowe; starożytne koÅ›cioÅ‚y i paÅ‚ace... Ruch miejski wokoÅ‚o zmniejszać siÄ™ poczyna i powóz wjeżdża niebawem w szerokÄ… alejÄ™, gdzie, oprócz biegnÄ…cych gdzieniegdzie tramwai, nie ma zgoÅ‚a nikogo. W Å›lad za tem również roztwiera siÄ™ perspektywa... Poza obszernym placem, bieleje kwadrat wielkiej kolumnady, zieleÅ„ Å›wieża ramuje jÄ… wdziÄ™cznie. To już miasto umarÅ‚ych, - jeden z najpiÄ™kniejszych wÅ‚oskich pomnikowych cmentarzy, medyolaÅ„skie "Cimitero Monumentale." Powóz podjeżdża bliżej nieco, Dzierżymirski wysiada i idÄ…c piechotÄ…, kieruje siÄ™ ku rysujÄ…cej siÄ™ teraz caÅ‚kiem już wyraźnie i okazale, cmentarnej kolumnadzie wejÅ›ciowej. KroczÄ…c zaÅ› tak powoli, myÅ›li: Nareszcie... tu, u grobu matki, dadzÄ… mi spokój przynajmniej ludzie!.. Tu zdobÄ™dÄ™ samotnoÅ›ci chwilÄ™ z jej prochami tylko i z samym sobÄ…!.. WstÄ™pujÄ…c po stopniach schodów, Dzierżymirski znajduje siÄ™ niebawem pod dachem kolumnady, kwadratowym frantom, ozdobionym wieżycami, zamykajÄ…cej z zewnÄ…trz widok i wejÅ›cie na cmentarz. U stóp Romana obecnie, w potokach sÅ‚onecznych promieni, na tle zieleni gaju, bielejÄ… setki marmurów, wystrzelajÄ… w niebo dziesiÄ…tki gotyckich wieżyczek, mauzoleów i pomników... Nie patrzÄ…c nawet na nie, obojÄ™tny, Dzierżymirski, skrÄ™ca w lewo, a wzrok jego przesuwa siÄ™ machinalnie po maÅ‚ych zadrukowanych tabliczkach marmurowych wprawionych gÄ™sto obok siebie w Å›cianÄ™ kolumnady, a oznaczajÄ…cych miejsce trumienek, z popioÅ‚ami nieboszczyków. I Roman w ten sposób dochodzi do kÄ…ta frontowego czworoboku, widzÄ…c zaÅ› naprzeciw siebie mur, skrÄ™ca, idÄ…c wciąż jeszcze pod dachem kolumnady, posÅ‚usznie, na prawo... Zadumany, mija wprawiony w Å›cianÄ™ pomnik rodziny Volonte, peÅ‚ny artyzmu, piÄ™kny bardzo w oddaniu grozy i bólu... Na ciaÅ‚o już oto martwe piÄ™knego mężczyzny i leżące w poÅ›cieli na Å‚ożu z kamienia, w zgiÄ™ciu bolesnem postaci caÅ‚ej, rzucona w szale rozpaczy, klÄ™czy mÅ‚oda kobieta i caÅ‚uje drogÄ… dla siÄ™ twarz zmarÅ‚ego... CaÅ‚uje, pieÅ›ci w zapamiÄ™taniu Å›lepem, upojeniu strasznem, bo ostatniego, a nieodwoÅ‚alnego już pożegnania!.. Roman, wszedÅ‚szy po schodach bocznego skrzydÅ‚a kolumnady, jest już na cmentarzu. Idzie wolno, kierujÄ…c siÄ™ bezwiednie alejÄ… znanÄ…, wiodÄ…cÄ… ku mogile matczynej. WkoÅ‚o niego wznoszÄ… siÄ™ zewszÄ…d wspaniaÅ‚e grobowce: Verazzich, Sonzognich, Nasonich, Turatich, Brambillich, Pagnonich i innych wÅ‚oskich rodzin i rodów. PieÅ›cideÅ‚ka kamieniarskiej, rzeźbiarskiej i budowlanej roboty, mauzolea, w ksztaÅ‚cie gotyckich kapliczek, z piÄ™knymi oÅ‚tarzykami, mozaykÄ…, obrazami i innemi ozdobami wewnÄ…trz Å›liczne, odcinajÄ… siÄ™ licznie na tle zieleni drzew cmentarza... Po wsze strony zaÅ›, gdzie okiem rzucić tylko, w tych wszystkich biaÅ‚ych grobowych sylwetach pochwycony artystycznie, w kamieÅ„ martwy i marmury rzeźbiarskim dÅ‚utem zakuty, drży, zdawaÅ‚o by siÄ™ wszÄ™dzie... ból!.. SÅ‚oÅ„ce, zniżajÄ…ce siÄ™ już stopniowo coraz bardziej, zÅ‚oci teraz rzÄ™siÅ›cie rój biaÅ‚ych postaci... W pobliżu Dzierżymirskiego, z krawÄ™dzi odÅ‚amu - na wpół obrosÅ‚ego zieleniÄ…, a doskonale imitowanej skaÅ‚y górskiej - z jej szczytu, iskrzÄ…cy siÄ™ w blaskach sÅ‚oÅ„ca, spoglÄ…da wynioÅ›le dokoÅ‚a wspaniaÅ‚y orzeÅ‚ z bromu. To odznaczajÄ…cy siÄ™ od drugich oryginalnoÅ›ciÄ… pomysÅ‚u, grobowiec Poggich... Dalej zaÅ› nieco pomnik rodziny Rusconi; rzeźba kobiety, o oczach, peÅ‚nych wyrazu, wpatrzonej smutnie w dal, z testamentem nieboszczyka w rÄ™ku, na którym wyryte widniejÄ… zapisy.. W innej znów stronie, wdowa w półleżącej pozycyi, zapÅ‚akana; twarzy jej nie widać wcale - ukryta w dÅ‚onie. CaÅ‚a postać wyraża ból niezmierny. W swej wÅ›ród grobowców wÄ™drówce, Dzierżymirski przystaje nagle... W zamyÅ›leniu - zbÅ‚Ä…dziÅ‚... OryentujÄ…c siÄ™, zawraca, i ponownie mija mnóstwo grobowców, okazalszych, skromniejszych - przechodzi mimo piÄ™knego nader pomnika. Na grób z marmuru rzucona duża kotwica; pod krzyżem siedzi na mogile anioÅ‚-kobieta, o przeÅ›licznym wyrazie twarzy, pogrążona w smutnem zamyÅ›leniu, z wieÅ„cem w dÅ‚oni... Niebawem, tuż obok idÄ…cego wciąż Romana, wyrasta znów pomnik z kamienia. Na wierzchoÅ‚ku jego, z rÄ™koma wzniesionemi do góry, modli siÄ™ wielki AnioÅ‚, z piÄ™knymi bardzo rysami twarzy, u stóp grobu klÄ™czy kobieta, ze wzrokiem spuszczonym wdziÄ™cznie, w ekstazie jakby bólu, odziana caÅ‚a w zwoje subtelnie odrzeźbionych koronek. Wkrótce przed grobowcem, banalnym nieco, a w porównaniu z innymi nader skromnym, Dzierżymirski pochyla siÄ™, zdejmuje kapelusz i klÄ™ka, oparÅ‚szy gÅ‚owÄ™ o zimny kamieÅ„ pomnika Na grobie wyrzeźbiony subtelnie w biaÅ‚ym marmurze biust piÄ™knej kobiety, oczyma wielkiemi, peÅ‚nemi wyrazu, z odcieniem litoÅ›ci, czy bólu, patrzeć siÄ™ zdaje badawczo na pochylonÄ… postać i gÅ‚owÄ™ mężczyzny... Tymczasem rozsiana dokoÅ‚a cisza, tchnÄ…ca spokojem, momentalnie ukajać poczyna Romana. Z chaosu, dotychczas panujÄ…cego mu w mózgu, jedna po drugiej wyÅ‚aniajÄ… siÄ™ doniesione mu fakta, ustawiajÄ… rzÄ™dem w symetrycznÄ… caÅ‚ość i niby ogniwa, logikÄ…, rozumu spojone, wiążą siÄ™ ze sobÄ…, grupujÄ…... I kara życia, nieubÅ‚agana, zimna, choć moralna tylko, staje Dzierżymirskiemu teraz przed oczyma wyraźnie... Pozornie otrzymaÅ‚ on wszystko: W obliczu Å›wiata pozostaÅ‚ bezkarnym; byÅ‚ bogatym, wpÅ‚ywowym i wielkim, kÅ‚aniano mu siÄ™, żebrano jego Å‚aski, protekcyi. Å»ycie caÅ‚e dotÄ…d opromieniaÅ‚a mu Ola miÅ‚oÅ›ciÄ… swÄ…, bez granic... PosiadaÅ‚ skarb najwiÄ™kszy - kochaÅ‚ i byÅ‚ kochanym... To byÅ‚o wczoraj jeszcze, a dziÅ›?.. Dzierżymirski, pod ciężarem cierpienia, pochyliÅ‚ siÄ™ w tej chwili bardziej jeszcze, skuliÅ‚ siÄ™, zmalaÅ‚... I w jasnowidzeniu jakby nagÅ‚em, ujrzaÅ‚ on równoczeÅ›nie, co innego jeszcze... PrzyszÅ‚ość wÅ‚asnÄ…!.. On wiÄ™c, w spoÅ‚eczeÅ„stwie swem jeden z pierwszych niemal; on, stojÄ…cy na jego Å›wieczniku, nie skażony moralnie, "na zewnÄ…trz" - niczem, sponiewierany może, zbrukany posÄ…dzeniem, lub domysÅ‚ami, a wreszcie, - kto wie, czy nie stojÄ…cy w obliczu tÅ‚umów, pod prÄ™gierzem prawdy, tajonej skrycie do dziÅ› dnia na dnie duszy? - O Boże!.. Boże! - jÄ™k mimowolny wydobywa siÄ™ z piersi Romana, oczy zaÅ› jego wznoszÄ… siÄ™ jednoczeÅ›nie i spotykajÄ… na grobie, z wizerunkiem matczynym. Oblicze rodzicielki patrzy teraz na niego, z wyraźnem współczuciem, współboleje z nim jakby. Jak żywa, spoglÄ…da na Romana matczyna, twarz smutna; kilka kropelek rosy, czy deszczu, ukrytych dotÄ…d w zaÅ‚omach kamienia, spÅ‚ywa nagle po wykutem obliczu piÄ™knej kobiety... ZachodzÄ…ce sÅ‚oÅ„ce zakrwawia je swym blaskiem... I krwiÄ… oto serdecznÄ…, zdaje siÄ™ matka pÅ‚akać nad synem - Å‚zami litoÅ›ci i bólu. A Roman jednoczeÅ›nie, w porywie cierpienia, wyciÄ…ga ramiona do rzeźby twarzy drogiej, obejmuje niemi gÅ‚owÄ™ z marmuru i krzyż pomnika, a dotknÄ…wszy czoÅ‚em czoÅ‚a matki, szepce coÅ› jak dziecko, kwili... - Matko... mateÅ„ko! - sÅ‚ychać dokÅ‚adnie, i cicha skarga z piersi mu siÄ™ wyrywa! Z bólem jutra, Å‚Ä…czy siÄ™ w nim zarazem jakiÅ› bunt niewytÅ‚umaczony do Å›wiata, do ludzi - do życia!... I w szepcie słów urywanych, zmieszanych, wymówka wnet cierpka sÅ‚yszeć siÄ™ daje. - Matko! - szepcze Roman, z wyrzutem. - Dlaczegoż że po tobie odziedziczyÅ‚em gorÄ…cÄ… krew tej ziemi? Czemu, ach, czemu, z mlekiem twem wyssaÅ‚em zapalczywy ogieÅ„ pragnieÅ„, zmysÅ‚owego szaÅ‚u, który zniweczyÅ‚ we mnie wszystko, któremu oprzeć siÄ™ nie zdoÅ‚aÅ‚em, i upadÅ‚em tak nisko... tak... nisko! Nie mogÅ‚em odmówić sobie posiadania kobiety, którÄ… ukochaÅ‚em, bo w żyÅ‚ach mych pÅ‚onęła, jak lawa twych, matko, ojczystych wulkanów, krew dzieci poÅ‚udnia, bo natura ich gwaÅ‚towna, przewrotna, bez niezÅ‚omnych uczciwoÅ›ci zasad, zakorzeniÅ‚a siÄ™ w mej istocie... PodeptaÅ‚em wszystko... wszystko... - Matko, tyÅ› temu niewinna, ja wiem, tyÅ› niewinna! - skarżyÅ‚ siÄ™ dalej Roman, przepraszajÄ…c jakby, - ale, czemuż twym wpÅ‚ywem, kiedy ojca straciÅ‚em tak wczeÅ›nie, nie staraÅ‚aÅ› siÄ™ zÅ‚agodzić we mnie tej natury narodu twego? Dlaczego nie mogÅ‚aÅ› wytÄ™pić ze mnie zÅ‚ego ziarna? Czemu?.. czemu?.. czemu?.. I pytanie to Dzierżymirskiego ostatnie, rozpaczliwe, uleciaÅ‚o, półpokorne, półgroźne jakby i zamarÅ‚o w ciszy! A rodzicielka Romana mówiÅ‚a piÄ™knym, wyrazistym w biaÅ‚ej rzeźbie wzrokiem - odpowiadaÅ‚a mu, zda siÄ™ również: - Nie bluźnij, synu, nie rozpaczaj!.. Nie ja tu winnam!.. Wierz mi!.. CzyniÅ‚am, co mogÅ‚am... WpajaÅ‚am w twÄ… duszÄ™ niezÅ‚omne zasady, wzmacniaÅ‚am twój umysÅ‚, twe serce! Nie miej żalu do mnie, me dzieciÄ™!.. PopsuÅ‚ siÄ™ Å›wiat, co skala, zbruka niejedno swem bÅ‚otem!.. ZbÅ‚Ä…dziÅ‚eÅ›... A tymczasem zbielaÅ‚e usta Dzierżymirskiego, wijÄ…cego siÄ™ wciąż u stóp grobowca, w bólu i niepewnoÅ›ci jutra, zaszeptaÅ‚y znów rozpaczliwie, z cicha... - Co czynić? co czynić? - Wszak tam wszyscy czekajÄ… teraz ode mnie wyjaÅ›nienia o pieniężnej zgubie, którego dać im, niestety, nie potrafiÄ™. Cóż im powiem? co wymyÅ›lÄ™, a zresztÄ…, cóż mi po tem? Gdybym po wysiÅ‚ku mózgowym i znalazÅ‚ może przemÄ…dre nawet rozwiÄ…zanie jakie, czyż nie takiem samem, nie do zniesienia piekÅ‚em, staÅ‚oby siÄ™ to moje jutro! - odpowiadaÅ‚y w duchu Romana: bezmierne zniechÄ™cenie i gorycz. - W ciÄ…gÅ‚ej, podwójnej jeszcze, niż dotÄ…d, obawie skandalu, z tajonÄ…, tÅ‚umionÄ… w duszy tajemnicÄ…, bez miÅ‚oÅ›ci, bez niej, bez Oli, sam, opuszczony, z widmem wyrzutu sumienia?.. - Nie! - wyrzuciÅ‚ z siebie Dzierżymirski, z mocÄ…. - Ja tak żyć nie potrafiÄ™!.. Szept urywany Romana ustaÅ‚. TulÄ…c wciąż w ramionach ciemny marmur grobowca, milczÄ…cÄ… snać już teraz z rodzicielkÄ… swÄ…, a może i z Panem Wszechrzeczy, prowadziÅ‚ on rozmowÄ™. Nagle jednak w stÅ‚oczonej piersi Romana cierpienia dÅ‚użej nie zdoÅ‚aÅ‚o już siÄ™ ukryć - spazmem Å‚kania wydobyÅ‚o siÄ™ na zewnÄ…trz! Milczenie cmentarnego zacisza wstrzÄ…snÄ…Å‚ pÅ‚acz mÄ™ski, przejmujÄ…cy, gÅ‚Ä™boki i przykrem nader echem rozlegÅ‚ siÄ™ dokoÅ‚a. ********************************************************** A tymczasem nad MedyolaÅ„skiom przepiÄ™knem "Campo Santo," w caÅ‚em swym majestacie zachodziÅ‚o sÅ‚oÅ„ce... MieniÅ‚y siÄ™ w odblaskach jego dachy i wieżyczki licznych kapliczek, mauzoleów; przez kolorowe wÄ…skie szyby okienek, drzwi i kraty wÅ›lizgiwaÅ‚a siÄ™ wewnÄ…trz ich cicho czerwieÅ„ promieni, peÅ‚zaÅ‚a po mozayce posadzek, muskaÅ‚a ubrane wdziÄ™cznie kwiatami oÅ‚tarzyki, kandelabry, posÄ…gi i piÄ™kne Å›wiÄ™tych obrazy... WspaniaÅ‚a wejÅ›ciowa kolumnada iskrzyÅ‚a siÄ™ również tÄ™czÄ… blasków; Å›ciany, dach i wieżyczki poÅ‚ożonego na drugim koÅ„cu cmentarza "Tempio di Crematione" gorzaÅ‚y pÄ…sowÄ… grÄ… Å›wiatÅ‚a... A mleczno-biaÅ‚e, ciche i zadumane dotÄ…d sennie posÄ…gi pomników ocknęły siÄ™ po prostu jakby ożyÅ‚y... KsztaÅ‚ty ich, misternie w kamieniu wykute, rysy, odrzeźbione, przebudziÅ‚y siÄ™ niby z martwoty dotychczasowej na drobnÄ…, przelotnÄ… chwilkÄ™ - na mgnienie!.. I nie sÄ… to już allegoryczne postacie, ni podobizny zmarÅ‚ych dawno - nie, to wszak żywi ludzie, z krwi i koÅ›ci! CiaÅ‚o ich przecież, zaróżowione leciutko, drżeć oto zda siÄ™, poruszać, w żyÅ‚ach krew pÅ‚ynie, usta coÅ› mówiÄ…, a oczy ich, rysy, wyrazu peÅ‚ne, bolejÄ…, pÅ‚aczÄ…, smucÄ… siÄ™ - myÅ›lÄ…!.. Patrzcie... patrzcie!.. Tam, na, wspaniaÅ‚ym grobowcu, po obu stronach siedzÄ…cej na szczycie, zadumanej symbolicznej postaci kobiecej, dwaj anioÅ‚owie zalewajÄ… siÄ™ gorzkiemi Å‚zami, szlochajÄ…!.. Tu znów, przy innym pomniku, po stopniach jego porusza siÄ™, kroczy wzwyż niewiasta mÅ‚oda, - ku dwóm posÄ…gom, stojÄ…cym na górze grobowca, prowadzi chÅ‚opczyka, Å›licznotÄ™, w którego dÅ‚oni zaciÅ›niÄ™ty kwiatuszek siÄ™ chwieje... A tam, znów dalej, w innej stronie... W otwarte drzwi maÅ‚ego mauzoleum, po stopniach schodów wchodzi wolno, szeleszczÄ…c jakby faÅ‚dami swej sukni, ze spuszczonym wzrokiem - w trzymany w dÅ‚oni różaniec wpatrzona, cudnej piÄ™knoÅ›ci kobieta... I tak dalej, i tak dalej... DziesiÄ…tki biaÅ‚oskrzydÅ‚ych aniołów, wdów bolejÄ…cych, zaÅ‚amujÄ…cych dÅ‚onie, tarzajÄ…cych siÄ™ gwaÅ‚townie, czy też pogrążonych w martwocie rozpaczy, - setki biustów, postaci - zda siÄ™, w cmentarnej ciszy nucÄ… oto hymn bólu, w zgodnym akordzie z piersi jakby wyrzucajÄ… wszechogólny krzyk cierpienia!.. A promienie zachodu zniżajÄ… siÄ™ tymczasem coraz bardziej... Purpura ich ciemnieje w koÅ„cu, niebawem niknąć powoli zaczyna tam i ówdzie. ZakÄ…tki cmentarza dalsze, pod murem, stojÄ… już w cieniach - Å›rodkowe kÄ…piÄ… siÄ™ jeszcze w ostatnich pożegnalnych drgnieniach czerwieni i zÅ‚ota... WokoÅ‚o klÄ™czÄ…cego Romana, i obejmujÄ…cego wciąż w jednej i tej samej pozycyi pomnik, z posÄ…giem matczynym, palÄ… siÄ™ w caÅ‚ej peÅ‚ni jeszcze dogasajÄ…co sÅ‚oÅ„ca blaski. Dzierżymirski, szukajÄ…c dalej ulgi w cierpieniu, jak nieprzytomny, wciąż szepcze coÅ› niezrozumiaÅ‚ego do skÄ…panej w purpurze promieni rzeźby z marmuru... I niebawem, w ciszy, przerywanej tylko Å‚agodnym szmerem poruszanych u drzew liÅ›ci, drżeć gÅ‚oÅ›niej znów skarga poczyna. - Nie, matko! - szepce Roman - nie, matko! zrozum mnie, nie gaÅ„!.. Ja tam, do nich wrócić nie mogÄ™, to przechodzi siÅ‚y moje!.. Wszak ja jego, kochanka Oli - tÅ‚umaczy siÄ™ dalej Dzierżymirski - jego, mego wroga, zabić powinienem! A jakże ja to uczyniÄ™? Przecież oczyszczać pojedynkiem nawet mego honoru nie mogÄ™! - z goryczÄ… w gÅ‚osie, niby żywej osobie, perswaduje Roman, coraz ciszej, zÅ‚amanym szeptem... - Zrozum, mateÅ„ko!.. Nie... mogÄ™!.. Milknie na chwilÄ™, poczem urywanym gÅ‚osem, z beznadziejnÄ… rozpaczÄ…, mówi, zwierza siÄ™ jeszcze... - Tak, mateÅ„ko! bo honoru wszak ja... sam... nie... posiadam!.. I Dzierżymirski koÅ„czy gÅ‚ucho: - On w twarz mi to rzucić może, jeÅ›li siÄ™ dowie o wszystkiem, a wtedy?.. Nie, matko! - powtarza gÅ‚oÅ›niej Roman nie żądaj tego ode mnie! - Ja, z piÄ™tnem pogardy na czole, bez czci tych tÅ‚umów, które ujarzmiÅ‚em - żyć nie potrafiÄ™!.. A szczególniej z jej... Oli możliwÄ… pogardÄ… - bez jej uczucia żyć - nie mogÄ™!.. I tem koÅ„czy spowiedź przed rodzicielkÄ… syn zbolaÅ‚y, a po chwili dorzuca, z mocÄ…. - I... nie chcÄ™!!! Milknie Dzierżymirski, twarzy nie odrywa jednak od marmuru grobowca, pogrążywszy siÄ™ w jakiemÅ› półodrÄ™twieniu gÅ‚Ä™bokiem. A wkoÅ‚o niego tymczasem gaÅ›nie już caÅ‚kiem Å‚una zachodu... Jak przed chwilÄ…, niby dotkniÄ™te czarownÄ… różdżkÄ…, ożywiaÅ‚y siÄ™ posÄ…gi z marmurów, tak teraz kolejno do martwoty swej powracajÄ…. PoÅ‚ożony tylko tuż obok Dzierżymirskiego symboliczny grobowiec jaÅ›nieje jeszcze... Na wpół różowy od blasków czerwonych, blednieć oto wÅ‚aÅ›nie coraz bardziej poczyna w tyÅ‚ przegiÄ™ty, eteryczny i wielki na grobie tym anioÅ‚ z marmuru, o rysach przecudnych, o rysach kobiecych, dziwnie nadziemsko zadumanych, a postaci caÅ‚ej wiotkiej i ustawionej na piedestale w ten sposób w powietrzu unosiÅ‚ siÄ™, leciaÅ‚... AnioÅ‚ patrzeć siÄ™ zdaje na Romana, ze współczuciem, spod rzÄ™s spuszczonych, oczyma żyjÄ…cego jakby ducha. Nad urnÄ…, którÄ… trzyma w dÅ‚oniach i tuli do piersi i unieść z sobÄ… jakby pragnie w zaÅ›wiaty, odrzeźbiony, palÄ…cy siÄ™ ognik pÅ‚onie rzeczywistem Å›wiatÅ‚em, pieszczony ostatnim promyczkiem sÅ‚oÅ„ca!.. Wreszcie i on zupeÅ‚nie gaÅ›nie. Korowód wieczornych cieni z mrokiem, wodzem na czele, wsuwa siÄ™ teraz cicho na "Campo-Santo" i welonem szarym wkrótce przesÅ‚ania z wolna wszystko... W oczekiwaniu jutrzenki różanej, która ich znowu przebudzi - zasypiajÄ…, symbole snu wiecznego, marmurowe rzeźby biaÅ‚e, doczesnÄ… zda siÄ™ tylko drzemkÄ…... Stopniowo Å›cierajÄ… siÄ™ zarysy posÄ…gów, kapliczek, mauzoleów... Zmierzch ciemnieje. ÅšwiÄ™cÄ…c swój tryumf, a Å›mierć sÅ‚oÅ„ca po coraz bardziej mrocznych zakÄ…tkach "Cimitero" cienie wieczoru plÄ…sajÄ… już obecnie swobodnie caÅ‚kiem - drużyna ich weseli siÄ™, taÅ„czy, pusta, skracajÄ…c godziny do przyjÅ›cia nocy-wÅ‚adczyni. Po pewnym czasie jednak staje siÄ™ wÅ›ród tego grona jej paziów coÅ› niewÄ…tpliwie szczególnego bardzo... Wszystkie sylwety bowiem bawiÄ…cych siÄ™ cieni Å‚Ä…czÄ… siÄ™ oto w jednÄ… grupÄ™, zwartem koÅ‚em otaczajÄ…c któryÅ› z licznych grobowców. ObejmujÄ…c ramionami krzyż i posÄ…g marmurowy, klÄ™czy tu nieruchomo, zlewajÄ…ca siÄ™ prawie z pomnikiem, pochylona, biaÅ‚a sylwetka mężczyzny... Cienie pochylajÄ… siÄ™ ciekawie nad niÄ…, dotykajÄ… jej ciaÅ‚a, zaglÄ…dajÄ… w twarz, dziwnie bladÄ…. I raptownie szept jakiÅ› trwożny przelatuje po szeregu paziów nocy... Bezradni stojÄ… wciąż gromadkÄ…, przelÄ™knieni czemÅ› jakby, przejÄ™ci, cisi... Niektórzy z nich nawet zaÅ‚amujÄ… rÄ™ce, drudzy krÄ™cÄ… z niedowierzaniem gÅ‚owami - inni wpatrujÄ… siÄ™ smutnie w majaczÄ…cÄ… postać ludzkÄ…. Nagle koÅ‚o ich rozprzÄ™ga siÄ™ gwaÅ‚townie, milknÄ… - pozostawiajÄ… w zapomnieniu zupeÅ‚nem pomnik i znajdujÄ…cego siÄ™ u stóp jego czÅ‚owieka. Momentalnie, szybko, ustawiajÄ… siÄ™ skÅ‚adnie w dwa szeregi, pochylajÄ… z gracyÄ… i pokorÄ…, szacunku peÅ‚nÄ…, w powitalnym ukÅ‚onie... To pani ich i królowa - Noc, strojna, wspaniaÅ‚a z wyżyn na ziemiÄ™ zestÄ…piÅ‚a wÅ‚aÅ›nie w tej chwili, w czarnym swym pÅ‚aszczu i w gwiazd aureoli. -------------- Poranek sierpniowy uÅ›miechaÅ‚ siÄ™ tego dnia radoÅ›nie do tÄ™tniÄ…cego zwykÅ‚ym ruchem wielkiego miasta. Pogodny, jasny, niósÅ‚ on jednak w powiewach swych, chÅ‚odniejszych już nieco i Å›wieższych, zapowiedź idÄ…cej wczesnej jesieni, tej czarownej, piÄ™knej jesieni polskiej, tak zadumanej zda siÄ™ i marzÄ…cej cicho, po otulonych mgÅ‚ami pÅ‚aszczyznach i tak peÅ‚nej porywajÄ…cej sobÄ… tÄ™sknoty. Na jednej z głównych ulic miasta uwijano siÄ™ żwawo. Przechodnie, wszyscy skwapliwie spieszÄ…cy w jednÄ… stronÄ™, wymijali siÄ™ gorÄ…czkowo, dzwoniÅ‚y tramwaje, dorożki turkotaÅ‚y gÅ‚oÅ›no - lekko, z cicha przesuwaÅ‚y siÄ™ liczne, na gumowych koÅ‚ach, ekwipaże i karety, dążąc również w tymże, co i piesi, kierunku. Niebawem jednak liczba jadÄ…cych powozów poczęła siÄ™ zmniejszać stopniowo coraz bardziej, w koÅ„cu zaÅ› ustaÅ‚a zupeÅ‚nie. UlicÄ™ ruchu koÅ‚owego zamkniÄ™to. Ostatnie, zabÅ‚Ä…kane dorożki zawracano, zmuszajÄ…c do natychmiastowego skrÄ™cania w pierwszÄ… lepszÄ… bocznÄ… ulicÄ™, a we wzglÄ™dnej, panujÄ…cej obecnie, uroczystej ciszy rozlegaÅ‚ siÄ™ tylko zgÅ‚uszony szmer licznych stóp idÄ…cej po trotuarach gromady ludzkiej. Pół-milczenie to dyskretne trwaÅ‚o dobre pół godziny. Wreszcie z wieżyc jednego z pobliskich koÅ›ciołów odezwaÅ‚y siÄ™ poważnie i rzewnie żaÅ‚obne dzwony i smutne - zabrzmiaÅ‚y donoÅ›nie. Ruch powstaÅ‚ na chodnikach... Zbierano siÄ™ grupami, przystawano, policya i żandarmi na koniach poczÄ™li czynić porzÄ…dek, niebawem zaÅ› w perspektywie wielkomiejskiej, opustoszaÅ‚ej Å›rodkiem ulicy, ukazaÅ‚ siÄ™ kondukt pogrzebowy. Na progach magazynów, balkonach i w oknach domów zaroiÅ‚o siÄ™ od widzów ciekawych... Z kilkunastoma księżmi i licznym klerem, żaÅ‚obny korowód przesuwać siÄ™ zaczÄ…Å‚ z wolna alejÄ…. RamowaÅ‚y go wdziÄ™cznie niewinne główki idÄ…cych regularnie rzÄ™dami chÅ‚opaczków i dziewczynek - a wychowaÅ„ców z licznych miejscowych ochronek, zakÅ‚adów dobroczynnych - za trumnÄ… zaÅ› okazaÅ‚Ä…, zÅ‚ożonÄ… na bogatym szeÅ›ciokonnym karawanie i jadÄ…cymi w Å›lad za tem, uginajÄ…cymi siÄ™ od wieÅ„ców, żaÅ‚obnymi wozami, postÄ™powaÅ‚ tÅ‚um niezliczony - koÅ‚ysaÅ‚o siÄ™ morze głów ludzkich... Hen! daleko zaÅ›, poza ciżbÄ…, ginÄ…c gdzieÅ› w perspektywie ulic miasta, lÅ›niÅ‚ siÄ™ w promieniach sÅ‚oÅ„ca sznur powozów i karet. WÅ›ród uczestniczÄ…cej w pogrzebie rzeszy rozlega siÄ™ stÅ‚umiony gwar ogólnie prowadzonych rozmów. Na wszystkich zaÅ› ustach byÅ‚o teraz jedno tylko imiÄ™! Bez zmazy i skazy wobec Å›wiata zeszedÅ‚ do grobu - Roman Dzierżymirski. W ostatnich dniach lipca spoÅ‚eczeÅ„stwem miasta, w którem żyÅ‚, pracowaÅ‚, któremu na różnych polach dziaÅ‚alnoÅ›ci przewodziÅ‚, wstrzÄ…snęła wiadomość niespodziana, zakomunikowana przez gazety. Telegramem mianowicie doniesiono lakonicznie o Å›mierci prezesa Dzierżymirskiego, we WÅ‚oszech, w Medyolanie, na grobie matki, z anewryzmu serca. Powodem nagÅ‚ego zgonu byÅ‚o, jak mówili jedni, silne wstrzÄ…Å›nienie moralne i bolesna wiadomość z kraju, jak utrzymywali po cichu inni - straty poważne, czysto finansowej natury i poÅ‚ożenie bez wyjÅ›cia!.. CiaÅ‚o sprowadzono do kraju i dziÅ› oto to same miasto, któremu Dzierżymirski tak wiele zasÅ‚użyÅ‚ siÄ™ za życia, oddawaÅ‚o byÅ‚emu przodownikowi ostatniÄ… posÅ‚ugÄ™. StawiÅ‚y siÄ™ wszystkie sfery i stany - wszyscy zaÅ› z niekÅ‚amanym żalem, szli obecnie za trumnÄ… czÅ‚owieka, z którego Å›mierciÄ…, zdaniem ogólnem, ubywaÅ‚a miastu i krajowi nawet poważna spoÅ‚eczna siÅ‚a... A dość byÅ‚o posÅ‚uchać tylko uważnie tam i ówdzie co mówiono o zmarÅ‚ym, by przekonać siÄ™, jak szczerym, jak powszechnym prawdziwie byÅ‚ ten żal po nim! JednogÅ‚oÅ›nie bowiem i wszechogólnie wynoszono po niebiosa czyny prezesa Dzierżymirskiego, poÅ›wiÄ™cenie dla ogółu, zdolnoÅ›ci, rozum, szlachetność i energiÄ™ - jednobrzmiÄ…co ubolewano nad stratÄ… jego niepowetowanÄ…! Czasami, naturalnie, wplÄ…taÅ‚a siÄ™ i tu faÅ‚szywa gdzieniegdzie nuta, lecz ginęła natychmiast w akordzie powszechnego uwielbienia i żalu z przedwczesnego zgonu, tak zasÅ‚użonego spoÅ‚eczeÅ„stwu czÅ‚owieka... Z trudnoÅ›ciÄ… przeciskajÄ…c siÄ™ pomiÄ™dzy dwoma sznurami ciekawych na chodnikach, wspaniaÅ‚y pogrzebowy korowód oddalaÅ‚ siÄ™ tymczasem stopniowo w perspektywie ulicy, - wreszcie księża, karawani i dążące za trumnÄ… tÅ‚umy skrÄ™ciÅ‚y w lewo, i po pewnym czasie znikÅ‚y... Na pierwszorzÄ™dnej ulicy w mieÅ›cie przywrócono ruch natychmiast. Z bocznych ulic wysypaÅ‚y siÄ™ dziesiÄ…tki zatrzymanych dotÄ…d pojazdów, potoczyÅ‚y siÄ™, dzwoniÄ…c, ponownie tramwaje, zadudniÅ‚y dorożki, omnibusy - do spowodowanych Å›ciskiem wypadków kilku, wpadÅ‚o na ruchliwÄ… arteryÄ™ grodu wezwane Pogotowie Ratunkowe, donoÅ›nÄ… na trÄ…bce pobudkÄ… torujÄ…c sobie drogÄ™! Uroczysty nastrój sprzed chwili pierzchÅ‚ bezpowrotnie. Szerokiem korytem życie brutalnie deptaÅ‚o Å›mierci widmo - w codziennÄ… szatÄ™ gorÄ…czka codziennego bytu przyoblekÅ‚o siÄ™ wszystko dokoÅ‚a. Na ustach tylko, snujÄ…cych siÄ™ po trotuarach przechodniów, biernych widzów żaÅ‚obnego konduktu, bÅ‚Ä…kaÅ‚o siÄ™ jeszcze nazwisko Dzierżymirskiego, roznosiciele zaÅ› dzienników zaroili siÄ™ niebawem, a korzystajÄ…c z chwilowego nastroju publicznoÅ›ci, sprzedawać poczÄ™li z powodzeniem nadzwyczajne dodatki do gazet, z portretem i życiorysem zmarÅ‚ego. ************************************************* MinÄ…Å‚ rok czasu... PowodziÄ… Å›wiateÅ‚ w mglisty wieczór pierwszego Listopada gorzaÅ‚ cmentarz miejski rozlegÅ‚y, i roje ludzi tÅ‚oczyÅ‚y siÄ™ na nim. PoukÅ‚adane wzorzyÅ›cie paliÅ‚y siÄ™ na bogatych grobach i ubogich mogiÅ‚kach kolorowe lampiony, kwiaty i wieÅ„ce stroiÅ‚y umarÅ‚ych zakÄ…tek... Przy grobowcach niektórych, ubranych wspaniaÅ‚a, nie byÅ‚o żywej duszy. Przy innych formalne odbywaÅ‚y siÄ™ zebrania. Åšrodkiem zaÅ› ulicy wystrojony, "szykowny", a przeważnie bezmyÅ›lny, wÅ›ród dowcipów brukowych, wygÅ‚aszanych donoÅ›nie, spacerowaÅ‚ tÅ‚um ciekawskich obojÄ™tny. Tu i tam z rzadka czerniaÅ‚a przy Å›wieżym pomniku postać schylona, zadumana tÄ™sknie, cierpiÄ…ca... Tam i ówdzie na skromnej mogiÅ‚ce, w bardziej oddalonej cmentarnej alei, szlochaÅ‚a cicho jakaÅ› kobiecina, gdzie indziej znów klÄ™czÄ…cy syn, czy mąż, samotny, modliÅ‚ siÄ™, lub nie widzÄ…c nic zgoÅ‚a, nie sÅ‚yszÄ…c, zapatrzony w ból wÅ‚asny - poÅ‚ykaÅ‚ Å‚zy. W samotnej bocznej alei cmentarza wesoÅ‚a mÅ‚oda para, pochylona wzajemnie, szeptaÅ‚a sobie czuÅ‚e czule słówka mijajÄ…c obojÄ™tnie groby, a pomiÄ™dzy innymi i mogiÅ‚kÄ™ jednÄ… darniowÄ…, skromniutkÄ…... ZapÅ‚akana dziewczynina kilkunastoletnia, ze zÅ‚ożonemi pobożnie rÄ…czkami, klÄ™czaÅ‚a na niej i sama jedna, biedziÅ‚a siÄ™ w tej chwili z jedynÄ… zapalonÄ…, a gasnÄ…cÄ… za każdym podmuchem wiatru, Å›wieczkÄ…, którÄ…, wespół z dziesiÄ™ciogroszowym z choiny wianuszkiem, i biaÅ‚ym wielkanocnym barankiem - ustroiÅ‚a grobek matuli. Od żebraków, bab i dziadów, mruczÄ…cych modÅ‚y, zawodzÄ…cych żaÅ‚oÅ›nie, roiÅ‚o siÄ™ na cmentarzu. Co chwila ktoÅ› z publicznoÅ›ci zbliżaÅ‚ siÄ™ do nich i dajÄ…c jaÅ‚mużnÄ™, dodawaÅ‚: - Za duszÄ™ nieżyjÄ…cego Piotra, Maryi i.t.d. - LitoÅ›ci godna osobo! - skarżyÅ‚ siÄ™ gÅ‚oÅ›no żebrak stary, wyciÄ…gajÄ…c dÅ‚oÅ„ koÅ›cistÄ… do przechodzÄ…cych wÅ‚aÅ›nie alejÄ… trzech Å‚adniutkich podlotków, rozmawiajÄ…cych wesoÅ‚o. - Czekajcie! - do rówieÅ›nic odezwaÅ‚a siÄ™ żywo jedna z panienek, zatrzymujÄ…c siÄ™ przed dziadem. - Dam mu, niech siÄ™ pomodli za duszÄ™ mego pana StanisÅ‚awa... - Ależ kiedy on żyje! po co? - zadziwiÅ‚a siÄ™ naiwnie najmÅ‚odsza z trójki. - Ha-ha-ha! - zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ pierwsza serdecznie, - a cóż to szkodzi, niech siÄ™ tam za niego, grzesznika, pomodli!.. I wrÄ™czajÄ…c nastÄ™pnie dziadowi szóstaka, rzekÅ‚a: - Macie, dziadku, za StanisÅ‚awa!.. - Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a Å›wiatÅ‚ość wiekuista niechaj mu Å›wieci! - zaintonowaÅ‚ żebrak uroczyÅ›cie. Åšmiech rozlegÅ‚ siÄ™ w alei; koncept podobaÅ‚ siÄ™ figlarnej trójce, a kilka babek i dziadów, znajdujÄ…cych siÄ™ w pobliżu, skorzystaÅ‚o na tem, bo obdzielono ich groszakami na tąż samÄ… intencyÄ™. Pan StanisÅ‚aw zostaÅ‚ za życia pogrzebanym, modlono siÄ™ już z góry za niego, a pusta, niefrasobliwa mÅ‚odość, nie znajÄ…ca zapewne jeszcze, co to ból prawdziwy i żal po drogiej sercu stracie - poszÅ‚a dalej, Å›miech zaÅ› jej srebrzysty odbiÅ‚ siÄ™ raz jeszcze na zakrÄ™cie alei o ukryty w drzew cieniu pomnik okazaÅ‚y. Na wysokiej kolumnie z poÅ‚yskujÄ…cego marmuru widniaÅ‚ jakiÅ› posÄ…g stojÄ…cej osoby... Na grobowcu nie byÅ‚o żadnego kwiatka i żadnych Å›wiateÅ‚... Zapatrzony jakby smutnie sam w siebie, staÅ‚ on ciemny na uboczu, opuszczony i widocznie zapomniany. JarzÄ…cy siÄ™ tylko blask lampek czerwonych, któremi ozdobiono grób sÄ…siedni, rzucaÅ‚ naÅ„ niepewne, dalekie Å›wiatÅ‚o. W półświetle tem, kto znaÅ‚ za życia Romana Dzierżymirskiego, z Å‚atwoÅ›ciÄ… mógÅ‚ go poznać teraz w stojÄ…cej rzeźbie z marmuru. I idÄ…cego przechodnia przykuwaÅ‚o do miejsca zdziwienie nagÅ‚e. - Jak to? - zadawaÅ‚ sobie mimowolnie pytanie. - W powodzi Å›wiateÅ‚, blasków tysiÄ…ca, dajÄ…cych tak wymowne i chlubne Å›wiadectwo, że żywi pamiÄ™tajÄ… jednak o umarÅ‚ych, dzisiaj o Dzierżymirskim już zapomniano?.. Czyż to możliwe, by Å›wiat byÅ‚ tak niewdziÄ™cznym, żeby wykreÅ›laÅ‚ z pamiÄ™ci jednostki, tak gÅ‚oÅ›ne za życia - tak możnowÅ‚adne!... I dziwiÅ‚ siÄ™ przechodzieÅ„... DziwiÅ‚ siÄ™ w dalszym ciÄ…gu naiwnie, nie zdajÄ…c sobie sprawy z tego pewnika życiowej ironii, która prawem "teraźniejszoÅ›ci" siÄ™ zowie, a która, z maÅ‚ymi wyjÄ…tkami, uwielbia tylko żyjÄ…cych i na widowni obecnych, umarÅ‚ych zasypujÄ…c pyÅ‚em zapomnienia. I spacerujÄ…cy po cmentarzu widz ciekawy przybliżaÅ‚ siÄ™ do grobowca, z trudnoÅ›ciÄ… odczytywaÅ‚ napisy, a później szedÅ‚ dalej, zamyÅ›lony mimo woli nad nietrwaÅ‚oÅ›ciÄ… doczesnego bytu. Lecz o niewdziÄ™czność tym razem posÄ…dzaÅ‚ ludzi niesÅ‚usznie. Bo los szyderca, któryby może i rzeczywiÅ›cie starÅ‚ u Å›wiata wspomnienie innego, prawdziwie i wszechstronnie zasÅ‚użonego czÅ‚owieka, niezbrukanego życiem, czystego - okazaÅ‚ siÄ™ Å‚askawszym jednak, dla ubranego w togÄ™ pozorów moralnego wykolejeÅ„ca! W kwadrans później, trzy osoby, oglÄ…dajÄ…ce siÄ™ wokoÅ‚o, skupiÅ‚y siÄ™ przed grobem Dzierżymirskiego. Wkrótce, tamże zjawiÅ‚ siÄ™ również mężczyzna, z kobietÄ… mÅ‚odÄ… dość jeszcze i garstkÄ… dziatek. Przed ginÄ…cym w cieniach wieczora pomnikiem Romana, poklÄ™kli oni niebawem wszyscy... Byli to OrlÄ™ccy: ojciec, matka i córka, oraz ZieliÅ„ski Herman, z rodzinÄ…. MÅ‚ody gÅ‚osik dziewczÄ™cy pierwszy przerwaÅ‚ nieÅ›miaÅ‚o milczenie cmentarnego zakÄ…tka. Silny, jÄ™drny zawtórowaÅ‚ mu gÅ‚os mÄ™ski i szept otaczajÄ…cych... WÅ›ród dalekiego echa kroków gromady ludzkiej, ich rozmów, Å›miechu i pÅ‚aczu - popÅ‚ynęła z serc wdziÄ™cznych za duszÄ™ zmarÅ‚ego modlitwa!.. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nazajutrz osamotnienia i zapomnienia żywych wstydzić siÄ™ już nie potrzebowaÅ‚ przed innymi - wspaniaÅ‚y grobowiec prezesa Dzierżymirskiego. CzyjaÅ› troskliwa rÄ™ka ustawiÅ‚a na grobie palmy i Å›wieże kwiaty... W krzyż uÅ‚ożonych różnokolorowych lampionów kilkanaÅ›cie nÄ™ciÅ‚y tu oko i skromny, aczkolwiek gustowny wieniec zielony u pomnikowego tuliÅ‚ siÄ™ podnóża. Tamże bÅ‚yszczaÅ‚ o nieboszczyku napis zÅ‚ocisty, zÅ‚ożony z samych tytułów i godnoÅ›ci... I w blasków powodzi, na szczycie kolumny jaÅ›niaÅ‚a zarówno teraz wdziÄ™cznie odrzeźbiona sylweta piÄ™knego, mÅ‚odego jeszcze mężczyzny. KrólujÄ…c nad wszystkiem dokoÅ‚a, niepokalanie biaÅ‚y, staÅ‚ on i patrzyÅ‚ zamyÅ›lony! Na ustach z kamienia bÅ‚Ä…kać siÄ™ zdawaÅ‚ dyskretny uÅ›miech zwyciÄ™skiej ironii... A poniżej - u stóp posÄ…gu, na czarnem tle marmuru, wielkiemi literami, rzucaÅ‚y siÄ™ w oczy te oto wyryte sÅ‚owa: Uczciwy, szlachetny i prawy, UkochaÅ‚ bliźnich i spoÅ‚eczeÅ„stwu oddal życie caÅ‚e - Nagrodź go, Panie!.. End of the Project Gutenberg EBook of Ironia Pozorow, by Maciej hr. Lubienski *** END OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK IRONIA POZOROW *** This file should be named rnpz10u.txt or rnpz10u.zip Corrected EDITIONS of our eBooks get a new NUMBER, rnpz11u.txt VERSIONS based on separate sources get new LETTER, rnpz10au.txt Etext produced by Michalina Makowska, Szczecin, Poland, Eve Sobol, South Bend, IN, USA, and Julia Jezierska, Stawiszyn, Poland. Project Gutenberg eBooks are often created from several printed editions, all of which are confirmed as Public Domain in the US unless a copyright notice is included. Thus, we usually do not keep eBooks in compliance with any particular paper edition. We are now trying to release all our eBooks one year in advance of the official release dates, leaving time for better editing. Please be encouraged to tell us about any error or corrections, even years after the official publication date. Please note neither this listing nor its contents are final til midnight of the last day of the month of any such announcement. The official release date of all Project Gutenberg eBooks is at Midnight, Central Time, of the last day of the stated month. A preliminary version may often be posted for suggestion, comment and editing by those who wish to do so. Most people start at our Web sites at: http://gutenberg.net or http://promo.net/pg These Web sites include award-winning information about Project Gutenberg, including how to donate, how to help produce our new eBooks, and how to subscribe to our email newsletter (free!). Those of you who want to download any eBook before announcement can get to them as follows, and just download by date. This is also a good way to get them instantly upon announcement, as the indexes our cataloguers produce obviously take a while after an announcement goes out in the Project Gutenberg Newsletter. http://www.ibiblio.org/gutenberg/etext03 or ftp://ftp.ibiblio.org/pub/docs/books/gutenberg/etext03 Or /etext02, 01, 00, 99, 98, 97, 96, 95, 94, 93, 92, 92, 91 or 90 Just search by the first five letters of the filename you want, as it appears in our Newsletters. Information about Project Gutenberg (one page) We produce about two million dollars for each hour we work. The time it takes us, a rather conservative estimate, is fifty hours to get any eBook selected, entered, proofread, edited, copyright searched and analyzed, the copyright letters written, etc. Our projected audience is one hundred million readers. If the value per text is nominally estimated at one dollar then we produce $2 million dollars per hour in 2002 as we release over 100 new text files per month: 1240 more eBooks in 2001 for a total of 4000+ We are already on our way to trying for 2000 more eBooks in 2002 If they reach just 1-2% of the world's population then the total will reach over half a trillion eBooks given away by year's end. The Goal of Project Gutenberg is to Give Away 1 Trillion eBooks! This is ten thousand titles each to one hundred million readers, which is only about 4% of the present number of computer users. Here is the briefest record of our progress (* means estimated): eBooks Year Month 1 1971 July 10 1991 January 100 1994 January 1000 1997 August 1500 1998 October 2000 1999 December 2500 2000 December 3000 2001 November 4000 2001 October/November 6000 2002 December* 9000 2003 November* 10000 2004 January* The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been created to secure a future for Project Gutenberg into the next millennium. We need your donations more than ever! As of February, 2002, contributions are being solicited from people and organizations in: Alabama, Alaska, Arkansas, Connecticut, Delaware, District of Columbia, Florida, Georgia, Hawaii, Illinois, Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Louisiana, Maine, Massachusetts, Michigan, Mississippi, Missouri, Montana, Nebraska, Nevada, New Hampshire, New Jersey, New Mexico, New York, North Carolina, Ohio, Oklahoma, Oregon, Pennsylvania, Rhode Island, South Carolina, South Dakota, Tennessee, Texas, Utah, Vermont, Virginia, Washington, West Virginia, Wisconsin, and Wyoming. We have filed in all 50 states now, but these are the only ones that have responded. As the requirements for other states are met, additions to this list will be made and fund raising will begin in the additional states. Please feel free to ask to check the status of your state. In answer to various questions we have received on this: We are constantly working on finishing the paperwork to legally request donations in all 50 states. If your state is not listed and you would like to know if we have added it since the list you have, just ask. While we cannot solicit donations from people in states where we are not yet registered, we know of no prohibition against accepting donations from donors in these states who approach us with an offer to donate. International donations are accepted, but we don't know ANYTHING about how to make them tax-deductible, or even if they CAN be made deductible, and don't have the staff to handle it even if there are ways. Donations by check or money order may be sent to: Project Gutenberg Literary Archive Foundation PMB 113 1739 University Ave. Oxford, MS 38655-4109 Contact us if you want to arrange for a wire transfer or payment method other than by check or money order. The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been approved by the US Internal Revenue Service as a 501(c)(3) organization with EIN [Employee Identification Number] 64-622154. Donations are tax-deductible to the maximum extent permitted by law. As fund-raising requirements for other states are met, additions to this list will be made and fund-raising will begin in the additional states. We need your donations more than ever! You can get up to date donation information online at: http://www.gutenberg.net/donation.html *** If you can't reach Project Gutenberg, you can always email directly to: Michael S. Hart <hart@pobox.com> Prof. Hart will answer or forward your message. We would prefer to send you information by email. **The Legal Small Print** (Three Pages) ***START**THE SMALL PRINT!**FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS**START*** Why is this "Small Print!" statement here? You know: lawyers. They tell us you might sue us if there is something wrong with your copy of this eBook, even if you got it for free from someone other than us, and even if what's wrong is not our fault. So, among other things, this "Small Print!" statement disclaims most of our liability to you. It also tells you how you may distribute copies of this eBook if you want to. *BEFORE!* YOU USE OR READ THIS EBOOK By using or reading any part of this PROJECT GUTENBERG-tm eBook, you indicate that you understand, agree to and accept this "Small Print!" statement. If you do not, you can receive a refund of the money (if any) you paid for this eBook by sending a request within 30 days of receiving it to the person you got it from. If you received this eBook on a physical medium (such as a disk), you must return it with your request. ABOUT PROJECT GUTENBERG-TM EBOOKS This PROJECT GUTENBERG-tm eBook, like most PROJECT GUTENBERG-tm eBooks, is a "public domain" work distributed by Professor Michael S. Hart through the Project Gutenberg Association (the "Project"). Among other things, this means that no one owns a United States copyright on or for this work, so the Project (and you!) can copy and distribute it in the United States without permission and without paying copyright royalties. Special rules, set forth below, apply if you wish to copy and distribute this eBook under the "PROJECT GUTENBERG" trademark. Please do not use the "PROJECT GUTENBERG" trademark to market any commercial products without permission. To create these eBooks, the Project expends considerable efforts to identify, transcribe and proofread public domain works. Despite these efforts, the Project's eBooks and any medium they may be on may contain "Defects". Among other things, Defects may take the form of incomplete, inaccurate or corrupt data, transcription errors, a copyright or other intellectual property infringement, a defective or damaged disk or other eBook medium, a computer virus, or computer codes that damage or cannot be read by your equipment. LIMITED WARRANTY; DISCLAIMER OF DAMAGES But for the "Right of Replacement or Refund" described below, [1] Michael Hart and the Foundation (and any other party you may receive this eBook from as a PROJECT GUTENBERG-tm eBook) disclaims all liability to you for damages, costs and expenses, including legal fees, and [2] YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE OR UNDER STRICT LIABILITY, OR FOR BREACH OF WARRANTY OR CONTRACT, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE OR INCIDENTAL DAMAGES, EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE POSSIBILITY OF SUCH DAMAGES. If you discover a Defect in this eBook within 90 days of receiving it, you can receive a refund of the money (if any) you paid for it by sending an explanatory note within that time to the person you received it from. If you received it on a physical medium, you must return it with your note, and such person may choose to alternatively give you a replacement copy. If you received it electronically, such person may choose to alternatively give you a second opportunity to receive it electronically. THIS EBOOK IS OTHERWISE PROVIDED TO YOU "AS-IS". NO OTHER WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, ARE MADE TO YOU AS TO THE EBOOK OR ANY MEDIUM IT MAY BE ON, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR A PARTICULAR PURPOSE. Some states do not allow disclaimers of implied warranties or the exclusion or limitation of consequential damages, so the above disclaimers and exclusions may not apply to you, and you may have other legal rights. INDEMNITY You will indemnify and hold Michael Hart, the Foundation, and its trustees and agents, and any volunteers associated with the production and distribution of Project Gutenberg-tm texts harmless, from all liability, cost and expense, including legal fees, that arise directly or indirectly from any of the following that you do or cause: [1] distribution of this eBook, [2] alteration, modification, or addition to the eBook, or [3] any Defect. DISTRIBUTION UNDER "PROJECT GUTENBERG-tm" You may distribute copies of this eBook electronically, or by disk, book or any other medium if you either delete this "Small Print!" and all other references to Project Gutenberg, or: [1] Only give exact copies of it. Among other things, this requires that you do not remove, alter or modify the eBook or this "small print!" statement. You may however, if you wish, distribute this eBook in machine readable binary, compressed, mark-up, or proprietary form, including any form resulting from conversion by word processing or hypertext software, but only so long as *EITHER*: [*] The eBook, when displayed, is clearly readable, and does *not* contain characters other than those intended by the author of the work, although tilde (~), asterisk (*) and underline (_) characters may be used to convey punctuation intended by the author, and additional characters may be used to indicate hypertext links; OR [*] The eBook may be readily converted by the reader at no expense into plain ASCII, EBCDIC or equivalent form by the program that displays the eBook (as is the case, for instance, with most word processors); OR [*] You provide, or agree to also provide on request at no additional cost, fee or expense, a copy of the eBook in its original plain ASCII form (or in EBCDIC or other equivalent proprietary form). [2] Honor the eBook refund and replacement provisions of this "Small Print!" statement. [3] Pay a trademark license fee to the Foundation of 20% of the gross profits you derive calculated using the method you already use to calculate your applicable taxes. If you don't derive profits, no royalty is due. Royalties are payable to "Project Gutenberg Literary Archive Foundation" the 60 days following each date you prepare (or were legally required to prepare) your annual (or equivalent periodic) tax return. Please contact us beforehand to let us know your plans and to work out the details. WHAT IF YOU *WANT* TO SEND MONEY EVEN IF YOU DON'T HAVE TO? Project Gutenberg is dedicated to increasing the number of public domain and licensed works that can be freely distributed in machine readable form. The Project gratefully accepts contributions of money, time, public domain materials, or royalty free copyright licenses. Money should be paid to the: "Project Gutenberg Literary Archive Foundation." If you are interested in contributing scanning equipment or software or other items, please contact Michael Hart at: hart@pobox.com [Portions of this eBook's header and trailer may be reprinted only when distributed free of all fees. Copyright (C) 2001, 2002 by Michael S. Hart. Project Gutenberg is a TradeMark and may not be used in any sales of Project Gutenberg eBooks or other materials be they hardware or software or any other related product without express permission.] *END THE SMALL PRINT! FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS*Ver.02/11/02*END*