The Project Gutenberg EBook of Ironia Pozorow, by Maciej hr. Lubienski

Copyright laws are changing all over the world. Be sure to check the
copyright laws for your country before downloading or redistributing
this or any other Project Gutenberg eBook.

This header should be the first thing seen when viewing this Project
Gutenberg file.  Please do not remove it.  Do not change or edit the
header without written permission.

Please read the "legal small print," and other information about the
eBook and Project Gutenberg at the bottom of this file.  Included is
important information about your specific rights and restrictions in
how the file may be used.  You can also find out about how to make a
donation to Project Gutenberg, and how to get involved.


**Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts**

**eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971**

*****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!*****


Title: Ironia Pozorow

Author: Maciej hr. Lubienski

Release Date: June, 2004 [EBook #6000]
[Yes, we are more than one year ahead of schedule]
[This file was first posted on September 22, 2002]

Edition: 10

Language: Polish

Character set encoding: ISO-8859-2

*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK IRONIA POZOROW ***




Etext produced by Michalina Makowska, Szczecin, Poland, 
Eve Sobol, South Bend, IN, USA, and Julia Jezierska, Stawiszyn, Poland.






Title: "Ironia Pozorów"

Author: Maciej hr. Łubieński



PROLOG


Dniało...

Leniwo, sennie pierzchały mgły przezrocze, tulące się dotąd w niemej
pieszczocie do ścian wielkiego grodu i wodnej, płynącej u stóp jego
fali.

Wreszcie - znikły...

Na wzgórzu ukazało się miasto. Z wysoka, iglicami katedry, licznymi
gmachami i zżółkłą zielenią ogrodów przejrzało się dumnie w nurtach
szarych rzeki, a po szybach okien domów jego zamigotał równocześnie
pierwszy bladawy promyk chmurnego jesiennego świtu.

Na poddaszach krytego cegłą staromiejskiego domku nieprzesłonięte niczem
okno jedno zaśmiało się weselej od innych do matowego porannego światła.
Ciekawie do wnętrza facyatki wśliznął się brzask smętny.

W pokoiku, o paru najniezbędniejszych tylko sprzętach, na razie nie było
nikogo.

Pościel nienaruszona bieliła się dość schludnie, wszystko wokoło zaś
wskazywało wyraźnie, iż właściciela siedziby tej od wczoraj już nie
było, puls bowiem kiełkującej tu jakiegoś jednego życia, zastygły w
panującym wszędzie nieporządku, wyraźnie oczekiwać się zdawał cierpliwie
na swego pana i władcę.

Tymczasem zaś tylko po niezamiecionych kątach błąkały się pustka i nuda,
a nietrudno było domyśleć się, że bieda w swej ziemskiej wędrówce
zaglądać tu nieraz musiała...

Gościnę jej bowiem zdradzało tutaj - wszystko. A więc i ubożyzna mebli i
atmosfera jakaś duszna, wreszcie to coś niewidzialnego, nieokreślonego,
z kątów, ze ścian, zewsząd, wyzierającego, co, jak widma cień, szeptem
jakby, mówi wciąż o sobie i łzawo się skarży.

W przedziwnie zgodnej, panującej tu ogólnie harmonii szarzyzny,
melancholii i smutku, dźwięczała jednak, drgała, niby uśmieszek radosny,
jasny, nuta weselsza. Była zaś nią stojąca w rogu pokoju, na komódce
staroświeckiej, zniszczonej, w inkrustowane, wykwintne ramy oprawna
fotografia gabinetowa młodej dziewczyny, ku której z obok stojącej
szklaneczki małej wychylała się pieszczotliwie w rozkwicie swym śliczna
aksamitna pąsowa świeża róża.

Dziewczę i róża patrzyły na siebie, lecz królowa kwiatów z sąsiedztwa
swego dumną być tylko mogła.

Z martwej bowiem kartki kartonu, spoglądała na świat dużemi oczyma cudna
twarz dziewczyny, a zaklęty w rysach i układzie całej postaci nieujęty
jakiś wdzięk - ta siła największa kobiety, oporna na lata i burze życia,
świeża zawsze, jak kwiecie wiosny - szła na widza i chwytała go za
serce, czarując natychmiast swem słabem bądź co bądź tylko artyzmu
ludzkiego odbiciem.

Odosobnienie zaś wyraźne rogu izdebki, gdzie stała fotografia, od
otaczających i rozrzuconych po pokoju sprzętów, oraz pewna czystość
staranna, cechująca to miejsce - świadczyły sobą również aż nadto, że
nieobecny właściciel mieszkanka tego dbał wielce o ten zakątek,
zdradzając przytem, że i on w biedzie swej miał może jakąś chwilkę
jasną, jakieś swoje marzenie!...

Tak, niewątpliwie!...

Siła bowiem jakby ukryta, a nieujęta jednocześnie i dziwna, biła od tego
kącika pamiątek; zdawał się być on jedynym uśmiechem smutnego zkądinąd
tu bytu i jedyna również kapliczka, nikłego złudnego zapewne jakiegoś
szczęścia, ale zawsze - szczęścia.

W szarą nędzę istnienia "pana", zamkniętej w tych ścianach biedy, życie
wplątało widać jakąś nić złotą, rzuciło na osłodę hojnie i litościwie
pęk duchowych promieni!...

Tymczasem w ciszy izdebki nie przerywało nic zgoła... Przez małe okienko
widać tu było spiętrzone dachy z czerwonej cegły, kominy; dalej, w dole,
srebrzyła się rzeka, a środkiem niej cicho sunęła właśnie berlinka,
zdążając ku miejskiej przystani.

Z wieży którejś z poblizkich świątyń w ogólnem milczeniu melodyjnie
rozległ się niebawem dźwięk sygnaturki porannej. Monotonne nieco
popłynęło w dal echo z dzwonu, a zawtórowały mu wkrótce świstawki
licznych fabryk, turkot wozów z mlekiem i pieczywem, oraz inne, płynące
zewsząd odgłosy.

Powolnie budziło się już miasto.

Krętymi uliczkami staromiejskiej dzielnicy zdążał krokiem równym i
szybkim ku opisanej powyżej siedziby swojej młody mężczyzna, rosły i
gibki, ubrany w jesienne palto i pognieciony miękki kastrowy kapelusz,
nadający śniademu obliczu jego i bujnemu zarostowi wyraźny typ jakby
południowca z Zachodu. Szedł on, pogwizdując z cicha, z rękami w
kieszeniach, zamyślony, a po wyminięciu kilku przechodniów, skręciwszy w
uliczkę wązką i głuchą, znalazł się na niej sam zupełnie.

Po chwili jednak z poza węgła staroświeckiego domu, tworzącego róg tej
ulicy, wysunęła się pewna postać i poczęła iść w ślad za nim.

Była to biedna jakaś babina, a snać nieco podpita, bo zataczając się z
lekka, krzykliwie podśpiewywała coś sobie. Mała, krępa, okręcona
czerwoną wełnianą chustką i w takiejże spódnicy, kołysała się ona
zabawnie, przystając co kroków kilka, i niby baletnica szybko wykręcając
się na jednej nodze.

W swe kościste ręce spódnicę ujmowała przytem pociesznym ruchem, a z
pełną komizmu gracyą unosząc ją wyraźniej i głośniej powtarzała ostatnią
piosenki zwrotkę, i szła dalej, aby w parę minut ponownie wykonać też
same identycznie produkcye.

Idący ulicą mężczyzna przystanął i patrzał ciekawie na babinę, wkrótce
jednak, znudzony, obojętnie odwrócił się i począł iść dalej.

W tej samej chwili posłyszał za sobą wołanie:

- Hej, panoczku, panoczku! Stójcie-no ino tam, stójcie!...

Młody człowiek odwrócił się  i ujrzał zmierzającą ku niemu kobiecinę;
trzymała coś w ręku i kiwała nań. Zdziwiony podszedł bliżej i zapytał:

- Cóż to, czegóż ode mnie chcecie?

Babina zaś, podając mu jakiś przedmiot, objaśniła:

- A dyć zgubiliśta to panoczku!... Przez mała psewróciłabym se bez tę
torbę...

Nieznajomy machinalnie ujął w rękę, co mu dawano.

Trzymał pugilares duży, ciężki i elegancki; był on ze skóry koloru
wiśniowego i mile dotknięciem swem pieścił.

Na ten widok zarumienione od porannego chłodu oblicze młodzieńca
zbladło, ręka mu zadrżała nerwowo, a na ustach, które z lekka poruszyły
się niedostrzegalnie, zamarły, jakby niewypowiedziane jakieś słowa.

Jednocześnie spojrzenie jego dużych ciemnych oczu obrzuciło badawczo
uliczkę: wokół nie było nikogo, tylko zapuszczone story licznych okien u
domów patrzyły przed siebie martwem okiem - w ciszy uśpienia jeszcze
drzemało tu miasto.

Przenikliwy, rozumny wzrok nieznajomego spoczął z kolei na twarzy
stojącej przed nim kobieciny, i zatrzymał się na niej długą chwilę...

Zdawała się ona być ze wsi, a Bogu duszę winna, ucierała w tej chwili
swój nos zamaszyście, nieestetycznym i prymitywnym, ludowi naszemu
właściwym sposobem, mrugając równocześnie małemi, zaszłemi krwią, jak u
królika, oczkami. Niewątpliwie była przytem poweselałą od trunku, a nie
pijaną przed chwilą widać śpiewającą tylko - tak sobie, gwoli
zadośćuczynienia nastrojowi swemu, czy też może zbytkowi przyrodzonego
temperamentu.

- Dziękuję wam! - Lakonicznie rzucił nagle nieznajomy, prosto w
piegowatą i czerwoną twarz babiny i odwróciwszy się z pośpiechem,
podniósł kołnierz paltota, wtulił w niego głowę, nasunął na oczy
kapelusz i począł iść bardzo szybko, wkrótce zaś puścił się prawie że
biegiem.

- A to ci leci!... Niby ta elektryka, zrozumienia nijakiego niemająca, -
zawyrokowała głośno do siebie, wzruszając ramionami, kobiecina.

Raźno z miejsca ruszyła i śpiewać znowu poczęła, echo zaś jej piosenki,
odbiwszy się o mury charakterystycznych, przygarbionych wiekiem kamienic
Starego Miasta - pognało za niknącym już w głębi uliczki mężczyzną,
ostatnią swą, dwukrotnie powtórzoną, zwrotką:

                    "A kto kocha, ten jest zdrów,
                     A kto kocha -  ten jest zdrów..."

Zgrzytnął klucz w zamku cichej facyatki, otworzyły się gwałtownie
drzwiczki, i na progu stanął właściciel tego mieszkanka. Od powiewu,
wywołanego prądem powietrza, zadrżały firanki u małego okienka, ze
szklanego zaś kielicha pochyliła się ku fotografii młodej dziewczyny
róża aksamitna, jakby pragnąc z nią wspólnie powitać pana swego.

- Nareszcie!... - wyszeptały z ulgą usta przybyłego i ruchem nerwowym,
zamknąwszy cicho drzwi za sobą, przekręcił klucz w zamku.

Rzecz dziwna - natychmiast w czterech ścianach smutnej dotąd izdebki
zrobiło się jakoś weselej i jaśniej!...

Młodość bowiem i siła szły, biły od młodego mieszkańca facyatki, i niby
brakujący promień światła, ożywiły, zda się, wnętrze poddasza.

Rzuciwszy kapelusz i paltot na krzesło, młodzieniec bacznie rozejrzał
się po swym pokoiku, a zmarszczywszy brwi i jakby coś rozważając,
pozostał w pozycyi stojącej dłuższą chwilę.

Poruszył się jednak niebawem i podszedł do drzwi, nadsłuchując
równocześnie. Postawszy zaś tam minut parę, zbliżył się następnie do
okna, a wpatrzywszy się w nie przez sekundę może, po krótkiem wahaniu,
powolnym ruchem spuścił roletę.

Szarawa ciemność zaległa izdebkę.

Młodzieniec podszedł do kanapy, przed którą stał stoliczek mahoniowy, i
usiadł. Wkrótce w ciszy rozległ się zgrzyt zapałki. Po chwili mała
lampka oświetlała już poddasze, młody człowiek zaś, raz jeszcze
obejrzawszy się wkoło, szybko, sięgnął do kieszeni swego ubrania.

Nerwowo, śpiesznie wydobył stamtąd wręczony niedawno portfel skórzany i,
z błyskiem ciekawości w oczach roztworzywszy go, położył na stole.

Z sześciu, zapiętych małemi klapkami, przedziałów złożony, z wielką
spodnią, idącą przez całą długość jego kieszenią, w oczekiwaniu, cicho,
pugilares patrzeć się zdawał na siedzącego mężczyznę...

Ręce jego jednak, dotknąwszy się tylko pobieżnie wypełnionych kryjówek,
zatrzymały się chwilę bezczynnie, a na nerwowej twarzy odbiło zdumienie,
połączone jakby z przestrachem.

- Jak to, więc tak dużo tu czegoś? -mówiły wyraźnie wielkie, wyrazu
pełne oczy młodzieńca, i jednocześnie pytać się zdawały niepewne: - Czy
tylko to aby pieniądze?..

I dziwna reakcya odbywała się w duszy jego.

Gdy krętemi uliczkami leciał do swego mieszkanka, paliła go chęć
ujrzenia, co zawiera portfel, a obecnie?... Lęk oto jakiś
niewytłumaczony zawładnął nim nagle.

Przeczucie mówiło mu wyraźnie, że tu, przed nim, w pugilaresie tym,
ukryty na razie od oczu ludzkich, mieścił się majątek może, tkwił
pieniądz - ten talizman ludzkiego dobrobytu i szczęścia, drzemała świata
tego potęga - złoto...

A jednak nie poruszył on dotąd wcale portfelu... Dlaczego?

Bo z przeczuciem bogactw, które czekać się zdawały tylko dotknięcia
jego, czuł dobrze, zdawał sobie on sprawę z czegoś innego również.

To była własność cudza!...

Upomną się o nią niewątpliwie; on zaś, nie wiedząc, co się tam znajduje,
możeby mógł jeszcze, pomimo swej nędzy, zwrócić właścicielowi ten oto
przedmiot, czy uczyni to jednak, unurzawszy ręce w zawartości jego?

Z ręką na portfelu opartą mężczyzna zamyślił się bardziej jeszcze.

Wszak, choć z pozoru wesół i syty, nie posiadał on w istocie na razie
złamanego szeląga przy duszy. Ostatnie pieniądze wydał na bilet
kolejowy, który pozwolił mu wrócić w ściany poddasza z wczorajszej
zamiejskiej wycieczki, związanej z nadzieją otrzymania posady.

Nie otrzymał jej - wracał z niczem; głodne dzisiaj już teraz pytająco
zaglądało mu w oczy zimnem nieubłaganem spojrzeniem.

A tu, przed nim!...

Młodzieniec zerwał się z kanapki i przebiegł pokój kilka razy. Nagle,
wytrzymać snadź już nie mogąc, pochwycił w drżące ręce leżący portfel i
rozpiął ruchem gwałtownym po kolei wszystkie jego kieszonki...

I oto z jednego przedziału natychmiast z przyciszonym brzękiem posypały
się na wyszarzałą serwetę stolika rulony złota, błyszczące, nowe -
zamigotały w niepewnem świetle lampy i ułożyły się cicho... W ślad za
nimi z innych kieszonek portfelu z szelestem wypadły pliki storublówek,
w opaskach, a z kryjówki jego spodniej wysunęły się do połowy wielkie
kwadraty pięćsetrublówek!...

Więc nie było to urojeniem, marzeniem, mrzonką!.. Rzeczywiście zatem
drzemał tu pieniądz w swym majestacie!..

Młody człowiek odskoczył od stołu i wpatrzył się w nagromadzoną kupę
grosza.

Na twarz jego wystąpił wyraz chciwości i oszpecił ją, oczy głębokie,
duże, przybrały połysk koci i wpiły się uporczywie w banknoty i złoto.

Po chwili zbliżył się ponownie do stolika. Lubieżnym ruchem swej
delikatnej ręki przesunął po nagromadzonych pieniądzach, a po ciele jego
równocześnie przeleciał dreszcz.

Jak włosy pięknej kobiety, jak ciało jej zmysłowe, aksamitne, pieściły
go banknoty... Zanurzył rękę głębiej i dotknął się złota.

Z cichym brzękiem rozsypało się ono w strumyk błyszczący, a nim do głębi
ponownie wstrząsnął dreszcz.

Nigdy w życiu swem nie miał tyle pieniędzy u siebie. Fortuna zawsze
impertynencko odwracała się od niego, szczęście dotychczas uciekało odeń
również, jak od zapowietrzonego, pieniądz zaś, drwiąco unosząc się w
niedostępnych dlań wyżynach, niepochwytny, szyderczy - stronił od niego
stale.

Młodzieniec przesuwał wciąż machinalnie ręką po storublówkach. Przed
oczyma migały mu wizerunki, podpisy na banknotach, złote imperyały
zimnym dotykiem głaskały jego dłoń...

Wyrwawszy rękę wreszcie z pieszczotliwego uścisku złota, mężczyzna
pochwycił nagle pliki storublówek i liczyć począł.

Drżące ręce jego brały i porzucały co chwila zwitki banknotów; szelest
papieru, zduszony dźwięk monety zagrały w ciszy izdebki, zdziwiły te
biedne ściany, tak zdawna odwykłe od brzęku pieniędzy, wyganiając,
zdawało się, biedę, przykucłą gdzieś w kącie, z legowiska swego. I widmo
jej w łachmanach zniknęło przestraszone, wygnane szmerem poddanych
Złotego Cielca - umknęło, szukając gdzie indziej schronienia.

A młody człowiek wciąż liczył... Teraz dłoń jego dotykała zwitka
pięćsetrublówek. Było ich dwadzieścia.

Ciemny rumieniec powoli występował na śniadą twarz młodzieńca, oczy zaś
jego paliły się bezustannie chciwości niezdrowym blaskiem.

W papierach i złocie, z pewną, drobną tylko różnicą, było wszystkiego
dwadzieścia siedem tysięcy.

Młodzieniec odstąpił od stołu i wolno z rozmysłem począł przechadzać się
po izdebce.

- Dwadzieścia i siedem tysięcy!.. Dwadzieścia i siedem...

Powtarzając się bezustanku, w głowie jego huczała i wracała myśl jedna,
a dziesiątki innych ginęły, topiły się tylko w niej, jak w chaosie,
zanikały - milkły...

On zatem, który prócz jedynego na sobie odzienia i tych paru sprzętów
wokoło, nie posiadał nic na świecie, on - za jednym zamachem mógł stać
się oto właścicielem owych, rozsypanych przed nim pieniędzy?..

Młodzieniec zadrżał.

- A moralność? a etyka? To własność nie twoja, to zguba czyjaś tylko, ty
powinieneś pieniądz ten zwrócić, zwrócić, zwrócić!.. jak rój owadów
nagle zabrzmiały w uszach mężczyzny jakieś szepty i głosy.

- Oddać? ha-ha-ha!.. A to dlaczego? ciekawym? - zadrwił rozsądek zimny
natychmiast. - "On prend son bien, ou on le trouve." - Znalazłeś - to
twoje! A zresztą, gdyby to samo, co ty, znalazł był kto inny, czy
myślisz, że postąpiłby on inaczej?

- Oddałby, oddał na pewno, bo chciałby pozostać uczciwym!.. - silny głos
prawości rozległ się śmiało w duszy mężczyzny.

Wstrząsnął się młody mieszkaniec facyatki i przetarł ręką czoło, po
chwili zaś zmęczony usiadł na jednym z koszlawych fotelików i,
podparłszy głowę dłonią, zadumał się głęboko.

A rozum drwił dalej bezlitośnie, zjadliwie, sącząc się kroplami ironii:

- Nie słuchaj bredni i sentymentalnych mrzonek! - szeptał. - Uczciwość -
frazesa!.. Któż naprawdę uczciwym jest w czasach obecnych? Obejrzyj się
tylko i wpatrz uważnie w ludzi, walczących o byt obok ciebie. Czyń
wreszcie, jak chcesz... odtrąć łaskawy uśmiech fortuny!..

Los, odbierając może naumyślnie drugiemu, co miał zanadto w swym
trzosie, pragnie dobrotliwy, obdarzyć ciebie, nie chcesz-li?

- Ha, to bądź sobie zatem wspaniałomyślnym, szlachetnym, wielkim!
Umieraj z głodu, bądź głupim!.. Ale pamiętaj, że gorzkiemi łzami żałować
kiedyś będziesz chwili swojego szału - pamiętaj, żeś biednym!
 
Zaśmiał się jeszcze rozum szyderczo i umilkł, mężczyzna zaś, zadumany,
pochylił się na krześle, jakby przygnieciony do ziemi, oparłszy przytem
łokcie na kolanach, ukrył twarz w dłonie.

Tak, niestety, był on biednym!..

Straciwszy matkę lat temu parę, uczył się następnie za granicą: w
Niemczech i we Francyi. odebrawszy kosztem bogatego stryja wykształcenie
nie fachowe, lecz ogólne i staranne, zdecydował się rok temu właśnie
powrócić do miasta, gdzie ujrzał był światło dzienne, by zbliżyć się do
dotychczasowego opiekuna swego, a brata rodzonego nieżyjącego już ojca.

W młodzieńczej wyobraźni studenta roiła się nawet podówczas nadzieja
śmiała owładnięcia sercem starego bogacza, aby po najdłuższem życiu
zapisał mu mienie.

Tembardziej zatem śpieszył się z swoim wyjazdem, lecz przybył za późno
niestety; stryja swego już nie zastał.

Łożący tylko z obowiązku na studya bratanka, a nie przywiązany doń zgoła
innym, serdeczniejszym węzłem, parę tygodni temu właśnie starzec
przeniósł się był do wieczności, zapisawszy cały majątek na dobroczynne
cele.

Nie zastawszy więc w mieście nikogo na razie, kto by go znał lub
pamiętał, odważnie z biedą wziął się on wówczas za bary.

Przepisywał referaty, polisy ubezpieczeniowe, dawał lekcye, czynił, co
tylko mógł i zdobywał miejsce przy biesiadnym, ogólno ludzkim, a tak
zazwyczaj niegościnnym stole...

0 chłodzie i głodzie mijały mu w ten sposób dnie całe, gorycz jednak do
życia, w walce o byt ciągłej, nie rozgaszczała się w duszy jego, nie
mającego po prostu czasu w bezbarwnej swej biedzie i gorączce zarobku
analizować ciemnych stron swego żywota. Miesięcy parę temu dopiero siła
okoliczności i ludzi, o których ocierać się począł, żal wykluł mu się w
duszy do świata, sącząc z niej niezadowolenie i gorycz.

Traf ślepy zrządził pewnego dnia, iż spotkał rówieśnika swego z lat
dawnych.

Przy wspomnieniu tem ostatniem, młody mieszkaniec poddasza zmarszczył
brwi i zamyślił się jeszcze głębiej, niż przedtem.

Dawny jego kolega szkolny z kraju i zagranicy, Edmund R-ski, potrosze
nawet kuzyn i towarzysz zabaw dziecinnych - dziś bywalec stolicznych
salonów, chłopiec zamożny, zbliżył się do niego pierwszy wówczas. Było
to podczas karnawału, w zimie, w jednej z kawiarń, bardziej
uczęszczanych w mieście.

Po dłuższej gawędzie i rozpamiętywaniu młodzieńczych lat ubiegłych,
Edumund R-ski rzekł mu wtedy:

- Wiesz co, mój drogi? Dobrze się nazywasz, ładne masz maniery, które
pozostały ci po rodzicach i wychowaniu starannem, notabene wcale dobrze
i z akcentem mówisz po francusku, tandem tedy zaproponowałbym ci coś...
tylko nie obraź się na mnie przypadkiem... Gdyby cię tak ubrać
elegancko, bardzo dobry i okazały byłby z ciebie tancerz... He, cóż ty
na to? Proszony właśnie jestem o młodzież do państwa W. na bal,
pojutrze, chodź ze mną... Siedzisz i marnujesz się gdzieś w kącie, qui
lo sa, przystojnym jesteś, a nuż podobasz się komu?.. Ja ci pomogę i
ułatwię wszystko...

Od słowa do słowa, dał się namówić wtedy. Otrzymawszy od bogatego i
hojnego, oraz uprzejmego kuzyna pożyczkę, wyekwipował się i poszedł na
bal z nim razem.

Edmund R. przeprowadził rzecz całą bardzo zręcznie. Przedstawiwszy
protegowanego swego, nie omieszkał przypomnieć wszystkim z osobna o
stryju jego, filantropijnym zapisodawcy, a także o rodzicach, ongi,
przed laty, zamożnych i wpływowych. Dobrze wychowanego, eleganckiego i
miłego tancerza zapraszać poczęto chętnie, tembardziej, iż powszechnie
wiedziano o przyjaźni jego z Edmundem R., znanym i cenionym bywalcem.

Młody mieszkaniec skromnego poddasza poruszył się niespokojnie na
krześle i spojrzał przed siebie wzrokiem zamglonym, zapatrzonym we
wspomnienia własne.

Wówczas to, po owym pierwszym balu, przestąpił on zaczarowany dlań dotąd
próg salonów i zapamiętale bawić się począł. Życie, które prowadził,
upajało go. Niepomny jutra - szalał.

Trwało to tygodni parę, i nagle skończyło się wszystko... Edmund R-ski,
wezwany telegraficznie do umierającej siostry za granicę, wyjechał,
pieniądze wyczerpały się równocześnie, a zaniedbana czasowo jego własna
zarobkowa praca wysunęła mu się z rąk; ktoś inny, także potrzebujący
biedak, zastąpił go.

W okienko facyatki karnawałowicza zajrzał głód; po wizytach i balach
pozostał w pamięci jego tylko chaos ogólny - wrażenie chwil rozkosznie
jakby prześnionych, i jedno wspomnienie trwałe.

Oczy młodego mężczyzny zadumane, w tej chwili błyszczące i jakby tkliwe,
skierowały się w róg izdebki, gdzie w półświetle lampy majaczyła
fotografia.

Nabył ją u fotografa i niemal codziennie stroił w kwiaty; przedstawiała
zaś ona elegancką pannę z towarzystwa, córkę ukraińskiego magnata,
błyszczącą ubiegłego karnawału w salonach pięknością, dowcipem, otoczona
rojem wielbicieli, a którą pokochał uczuciem miłości pierwszej -
prawdziwej.

Dla niej rzucił się w wir czczych zabaw bez środków po temu, bez
pamięci...

Odepchniętemu twardą ręką biedy od rydwanu bawiącego się świata -
przesłoniętego w pamięci jego gazą ułudną, mieniącego się setkami
odcieni i blasków - pozostały tylko wspomnienia dręczące, rozkoszne,
kilkunastu rozmów, tańców, uścisków dłoni, spojrzeń... i - nabyta za
pieniądz własny fotografia pięknej dziewczyny.

Mydlana bańka złudna - marzenie!..

Siedzący wciąż w zamyśleniu przed stolikiem młodzieniec głowę pochylił i
ponownie ukrył ją w dłonie. Niby na jawie, przed oczyma żywo stanął mu
bal ostatni... W jarzącej się świateł powodzi, wśród kołyszących się w
takt melodyjnego walca par, sunęli oni wówczas po szklistej posadzce
salonów...

Ona miała spuszczoną główkę cudną i opierała się z wdziękiem na jego
ramieniu, on zaś, tuląc nieznacznie tancerkę swą do piersi, pożerał
wzrokiem jej twarz, nagie ramiona i szyję kształtną, a długą i giętka,
jak kwiat, o łodydze wysokiej.

Od czasu do czasu piękna panna wznosiła na niego swoje głębokie,
mieniące się źrenice, i spojrzenia ich spotykały się na chwilę...

Potem śliczne dziewczę przykrywało znów oczy długiemi rzęsami; on rzucał
słówko, przyciskał machinalnie kibić jej do siebie, czekając ponownie
niemej źrenic rozmowy. Nagle uciszyło się w balowej sali...

To muzyka ustała była, a oni walcowali jeszcze, ciągle przytuleni do
siebie - zrośli skrytem jakby pragnieniem.

Później odprowadził znużoną swą tancerkę, a ona leciuteńko, dziękczynnie
paluszkami drobnemi ścisnęła jego dłoń...

Młodzieniec zerwał się z krzesła, potrącił je gwałtownie, i dużymi
krokami zaczął przebiegać szybko swój pokoik. Jednocześnie z wyrazem
miłości bezgranicznej spojrzenie jego pobiegło do komódki małej, gdzie
stała fotografia z różą.

Z kryształowego kielicha delikatnie wychylał się kwiat purpurowy,
dotykając warg prawie dziewczyny. Usteczka jej małe uśmiechały się
rozkosznie, pocałunku zda się spragnione...

Młody człowiek pozostawał chwilę w niemej kontemplacyi ubóstwianego
przez się kącika izdebki, aż wreszcie powoli wzrok swój przeniósł w
stronę stolika, gdzie leżały cicho banknoty i złoto.

Wyraz marzenia, ekstazy błyskawicznie znikł z jego oblicza - przypomniał
sobie chwilę obecną.

Zwolna do stolika zbliżać się począł; utkwiwszy spojrzenie w rozsypanych
pieniądzach, jednocześnie myślał:

- Niemi tylko może zdobyć bym mógł swe marzenie, one pozwolą mi i
ułatwią zbliżenie do ukochanej! A potem...

I mimo woli znowu spojrzał młodzieniec w róg pokoiku.

Oczy dziewczyny kuszące patrzyły zalotnie, paliły go, obiecywać się
zdawały rozkoszy ułudę, miłość - szczęście!.. Rumieniec oblał twarz
mężczyzny.
 
- Ach, mieć ją, posiadać, i żyć jej życiem, zlać się z nią istnieniem i
duszą!.. - zawirowała mu w głowie myśl uporczywa.

- Przecież to córka magnata; książęta, hrabiowie ubiegają się o nią,
czemże ty jesteś dla niej? - zerem, nie otrzymasz jej nigdy, -
uspakajała mózg, nerwy wzburzone, trzeźwa, zimna logika. - Chyba, że
pieniędzy tych oto posiądziesz wiele... wiele...

- Z małych strumieni tworzą się rzeki; weź to, a może ci więcej
przybędzie!.. - szepnął rozum podstępnie.
 
Młody mieszkaniec facyatki schwycił się nagle za głowę.

Boże, Boże! - wyszeptał - cóż jednak uczyniło ze mnie to, tak krótkie
zetknięcie się z światem zbytku, to zbratanie się, otarcie z ludźmi
szychu i złota! Jakże innym byłem dawniej! Jakże - lepszym!..

Mężczyzna smutnie zwiesił głowę.

Teraz, przyjrzawszy się niedawno ludziom bogatym, ich trybowi życia,
czuł w sobie, poza uczuciem miłości, dziesiątki związanych z niem
pragnień. Złoto, ten bożek dumny i wspaniały, przed którym korzyły się
miliony, olśniewał go, mamił... Przedsmak zaś możliwych w dalekiej
przyszłości bogactw, użycia, a kto wie, może znaczenia i wpływów, wespół
z osiągnięciem najprzód ukochanej kobiety, za pomocą tego oto,
rozsypanego przed nim grosza - odbierał mu równowagę duchową, mieszał
myśli.

Porwał się znowu z miejsca i po pokoju biegać począł, niebawem jednak
rzucił się na krzesło, wyczerpany, uporczywie, ponownie wpatrzywszy się
w fotografie ukochanej.

Od czasu do czasu odrywał wzrok od drogich rysów kobiety i przenosił go
z wolna na stos banknotów i złota. Później spojrzenie jego, wewnętrznej
pracy myśli jakby posłuszne, wracało powtórnie do lubego wizerunku.

Przy samych wargach dziewczyny drżał kwiat purpurowy obecnie - dziewczę
i róża całowały się teraz lubieżnie...

A w izdebce tymczasem lampa powoli dogasać poczęła stopniowo, niepewnem,
migocącem światłem kłócąc się jakby z rąbkiem radosnego słońca, poprzez
rolety zaglądającego co chwila do wnętrza facyaty.

I półcienie jakieś, tajemnicze, mgliste wsunęły się równocześnie na
poddasze - zaludniły cicho puste, zakurzone kąty jego...

Siedzący młody człowiek zrywa się nagle z krzesła swego.

Bo oto niespodzianie dwoić mu się w oczach zaczyna...

Rozsypane na stole złoto zalewa izdebkę całą, a z komódki starej
zstępować zaczyna z wolna ona sama, zamglona i powiewna postać...
Dotykając stopkami drobnemi złota, idzie ku niemu ona, z zalotnym
uśmiechem, piękna niewinna - chyli się rozkosznie w jego ramiona!..

Mężczyzna ku zjawisku temu wyciąga instynktownie ręce, na wpół
przytomnie naprzód pochyla...

Lecz oto nagle czar pryska...

Wypełniająca wnętrze izdebki złocista przestrzeń znika, zjawisko
eteryczne zaś zaczyna oddalać się coraz bardziej, unosi w górę,
niepochwytne, a za niem tylko na ciemnawem tle facyatki, jak wąż
ognisty, wije się struga błyszcząca ścieżka, dotyka stóp jego - pomostem
złota łącząc go w ten sposób z uchodzącym cieniem ubóstwianej przezeń
kobiety.

Wreszcie znika wszystko.

Młody mężczyzna przeciera dłonią czoło, rozgląda się...

Niema nikogo!

Cóż to więc było?

Hallucynacya zapewne naprężonych nerwów i rozigranej wyobraźni,
rzucająca mu na ekran półcieniów izdebki fantasmagoryczny obraz
noszonego ciągle w duszy dziewczęcia! Wpływ to rozprzężonych wrażeń i
myśli, skutkiem wysiłku, szumiącego jak potok, nawałem zwątpień i pytań
mózgu. Zapewne...

I młodzieniec powtórnie przeciera dłonią zmęczone czoło, a jednocześnie
żałuje jakby, że widzenie już pierzchło. Przed oczyma stoi mu ciągle,
jak żywy, obraz jej, ukochanej - chłonie w siebie jej postać wdzięczną,
całuje myślą oczy jej i usta.

W przelocie zarazem, po raz nie wiadomo już który, wzrok jego dotyka
banknotów i złota, a w duszy bunt mu się zrywa.

- Jak to?.. On miałby odtrącić od siebie ten grosz, i w ten sposób
stracić, na zawsze może, środki ku zdobyciu drogiej sercu kobiety?..
Zniszczyć bezpowrotnie pomost złocisty, łączący go z nią jakby w
widzeniu proroczem?

Nie, przenigdy. Tak naiwnym nie będzie...

Pieniądz ten potroi, majątek zrobi, fortunę - złotem przełamie, zwalczy
przeszkody wszelkie.

- Zrobić majątek, czyż to tak łatwo? - na dnie duszy gdzieś zatajone
zwątpienie nagle ironicznie pyta, jakby ostudzić pragnąc przedwczesną
radość.

Chmura niezadowolenia przelatuje po czole mężczyzny.

- Tak, zaiste, prawda, to nie tak łatwo. Lecz z potęgą pieniędzy w dłoni
tak, czy też inaczej, do wszystkiego zawsze dojść łacniej w życiu; -
klucz złoty otwiera wszystkie bramy!..

I ostateczna, przełomowa walka odbywać się w tej chwili zdaje w duszy
mężczyzny. Na wysokiem czole naprężają mu się żyły, oczy ciemnieją, a
twarz bledszą się staje... Z nęcącą pokusą zawładnięcia cudzem mieniem,
po raz ostatni stają do boju wpojone w młodocianych latach jeszcze
zasady.

Powrotną falą z daleka cicho płyną i płyną coraz potężniejsze, bliższe i
zalewają stopniowo umysł młodzieńca. Szemrzą coraz donośniej, silniej...

A z przypływem ich jednocześnie mięknąć poczyna coś w duchu młodego
mężczyzny, bo oblicze jego wzburzone uspakaja się stopniowo. Co myśli, z
rysów twarzy odgadnąć jeszcze trudno, domyśleć się jednak można, że
poryw jakiś, szlachetniejszy od poprzednich, czystszy, opanowywać go - w
swoje posiadanie bierze.

Po chwili machinalnie ujmuje on w ręce porzucony na stoliku obok
pieniędzy pugilares i milcząc, zgarniać poczyna rozsypany stos banknotów
i rulonów monety.

Przy czynności zaś tej, zagadkowej jeszcze, bezustannie tak samo
zamyślony młodzieniec odwraca niebawem w dłoni trzymany portfel, a
równocześnie spojrzenie jego pada na coś, czego nie zauważył dotąd
wcale.

W rogu pugilaresu, u góry, maleńka, dziewięciopałkowa rzuca mu się w
oczy korona hrabiowska; wdzięcznie granacikami oprawionemi w złoto mieni
się ona, szyderczo zda się patrzy... Na ten widok poprzedni spokój i
wyraz pierzchają nagle z rysów mężczyzny, i rzuca się w tył gwałtownie.

Źrenice jego, zmatowane dotychczas cichem zamyśleniem, złowrogim teraz
błyszczą ogniem, a jednocześnie w duszy następuje momentalnie przewrót
nagły.

Znowu poczyna biegać po pokoju wzdłuż i wszerz...

I jak kępa drzew gdzieś w polu samotna, co ugina się pod gwałtownym
naporem wichru ku ziemi, zwyciężona, pokorna - tak duch młodzieńca,
miotany ponownie burzą myśli, kołysać i giąć się poczyna.

Gdy ujrzał on bowiem emblement ludzi utytułowanych, żywo stanęły mu
przed oczyma salony, których miesięcy temu parę był gościem i sylwetki
hrabiczów, kręcących się koło jego ukochanej.

Widzi ich jak na dłoni, wszystkich, niby na jawie!..

Widzi dumnego ojca pięknej dziewczyny, zazwyczaj traktującego go z góry
- dla nich, potomków starożytnych rodów, chociaż częstokroć biednych -
pełnym uprzejmości wyrafinowanej i uniżonej niemal grzeczności. Widzi
wreszcie siebie samego bezkarnie i dotkliwie obrażanym przez tychże
arystokratów, lecz tak zręcznie, że na pozór nieraz nie można zda się
było winić ich, czynili to bowiem oni, z tą subtelnością, oraz
jubilerskiem jakby wykończeniem, jak dotknąć potrafią tylko ludzie
"bardzo dobrze wychowani."

I przy tem wspomnieniu ostatniem, jakby zraniony, mieszkaniec małej
izdebki, wzdryga się i wyrzuca szeptem:

- Jak to? te dwadzieścia parę tysięcy należy do jakiegoś hrabiego? Zatem
los ślepy i ironiczny zarazem wsuwa mi w ręce część mienia jednego z
tych właśnie, którym tak często zazdrościłem bogactwa, znaczenia i
tytułów!..

I ja, wobec jednostki takiej, miałbym grać rolę szlachetnego, zwracać mu
to, co dlań może kropla w morzu tylko, fundusikiem, przeznaczonym
zapewne na hulanki nocne i zabawę?

- Ha-ha-ha!.. - rozlega się po pokoiku szyderczy, szatański prawie
śmiech mężczyzny, i odbija od ścian niemiłem dla ucha brzmieniem.

- Ha-ha-ha, niedoczekanie twoje, panie hrabio!.. - szepcze dalej
półgłosem, a krew w żyłach kipi mu nieustannie - wre niespokojna,
burzliwa.

I z duszy jego jednocześnie pierzchają bezpowrotnie, zda się, nikną, jak
ułuda i marzenie, wszelkie dobre zamiary, wszystkie, tak niedawne
jeszcze, wahania pomiędzy prawami uczciwości i ich pogwałceniem.

Zwycięzka, jedyna, jedna rozgaszcza się tam nienawiść tylko do kasty
uprzywilejowanej i wyróżnianej w społeczeństwie. Wypielęgnowana
cierpieniem i biedą, wysubtelniona wykształceniem, a szczególniej
przestawaniem jeszcze za granicą w kołach różnych zapalonych głów, o
przekonaniach skrajnie demokratycznych - rozogniona wreszcie
nadczułością nerwową w zbliżeniu się i czasowem powierzchownem zżyciu z
przedstawicielami tej sfery - buchała obecnie gorącym płomieniem,
wszystko sobą przewyższając i tłumiąc.

- Za moje upokorzenia, tak niedawne - zaszeptały znów cicho usta
mężczyzny - za moje cierpienia i biedę - za to, że ja nie mam takich
przodków, jak ty, panie hrabio, ani twych bogactw, blasku i złota - mam
życie całe w nędzy cierpieć, i to, gdy los sprawiedliwie bez wątpienia,
odbiera ci cząstkę mienia, przypadkiem, i mnie nią w zamian obdarza?..
0, nie, panie hrabio!.. Żydowi, cyganowi, wrogowi - każdemu bym zwrócił
może, lecz tobie - nigdy!..

Ostatnie słowa mieszkaniec poddasza wymówił w zapamiętaniu głośno
całkiem i z mocą jakąś dziwną. Twarz zaś jego dziko po prostu wyglądała
w tej chwili; pociemniawszy, jakby od wewnętrznego ognia, demonicznie
piękna i straszną zarazem była ona, a zajadły płomień szczerej
nienawiści do tak zwanych powszechnie "arystokratów" zajaśniał na niej
pełnym blaskiem.

Odruchem nagłym zbliżył się do stołu i obie dłonie położył na plikach
banknotów i złocie. Czego nie zdołały stanowczo uczynić okoliczności
inne, sprawiła chęć dokuczenia w czemkolwiek wyżej postawionej
społecznej jednostce, jedna chwilka nienawiści i szału.

- Moje, moje!.. - wyszeptały usta mężczyzny zwycięzko, jakby z
mimowolną, ukrytą w sobie radości nutą, a echo słów tych, urywanych,
cichych, dziwną mocą rozbrzmiało w martwem milczeniu facyatki.

Cisza nastała znowu.

Tylko w piersiach mieszkańca poddasza przelęknione jakby swym czynem
serce poczęło bić przyciszonym tętnem, a szelest ten miarowy, jak zegaru
wahadło, mierzyć się zdawało te chwile przełomową w duszy człowieka,
depczącego uczciwość prawą dla miłości, nienawiści i złota!..

Nagle martwotę pokoju przerwało coś gwałtownie. Były to czyjeś kroki
silne, przyśpieszone, idące po schodach, a coraz wyraźniejsze,
bliższe... Niebawem rozległy się tuż za drzwiami, ucichły, i jakaś ręka
wstrząsnęła lekko klamką, w ślad zatem zaś rozległo się trzykrotne
pukanie.

Gdyby w kataklizmie niespodzianym runęła ziemia, zapadając się gdzie w
niezmierzone głębie wszechświata - mniejsze to chyba uczyniłoby wrażenie
na stojącym przed stołem mężczyźnie, niż chwila obecna...

Nogi zadrżały mu, a bojaźliwa trwoga ścięła krew w żyłach, coś zaś, niby
gad obślizły, przemknęło po krzyżach i za kark chwyciło despotycznie,
zaparłszy dech w piersiach.

W półświatłach dogorywającego właśnie płomyka lampy twarz pochylonego
nad pieniędzmi młodzieńca nabrała strasznego, a zarazem dojmująco
trupio-bladego wyrazu, ręce zaś, jak kleszcze, wpiły się w leżące pod
niemi banknoty.

- Nie oddam was, nie zwrócę za nic w świecie! - mówić się zdawały
wyraźnie kurczowo zaciśnięte palce, drżące w zwojach papierów i złocie.

Z ekranu izdebki, majaczącego coraz bledszymi cieniami, światło w tej
samej chwili znikło; zapanowała tu szarawa ciemność, a w ślad zatem
rozległo się powtórne, tym razem silniejsze pukanie, poza drzwiami zaś
jednocześnie dały się słyszeć słowa, wyrzeczone głosem męskim,
dźwięcznym i młodym.

- Widać, że śpi, lub go nie ma...

- Ale to oryginalne - zauważył ktoś drugi, ciszej nieco. - Zaręczam ci,
iż przed chwilą paliła się wewnątrz pokoju lampa, przez szpary u drzwi
ślizgało się światło! - słowo!

- Ha, jeśli tak, to może Romanek ma u siebie jakąś dyskretną, a wesołą
wizytkę - snać z rozmysłem donośnie rozległ się głos pierwszy. - Nie
przeszkadzajmy mu. Chodź, Hermanie!..

- Wesołej zabawy! - krzyknął ironicznie nazwany Hermanem, nachyliwszy
się do drzwi, zapewne blizko, bo echo głosu jego wstrząsnęło ścianami
poddasza, poczem kroki przybyłych oddalać się zaczęły.

Westchnienie ulgi podniosło pierś mężczyzny.

Kilka kropel zimnego potu upadło mu na rozpostarte dłonie; zbudzony tem
jakby, odstąpił od stołu i rzucił się w wycieńczeniu na kanapkę.

Poznał po głosie tych dwóch, dobijających się doń przed chwilą,
poczciwych studentów uniwersytetu - widział w wyobraźni swej teraz
niemal obok siebie wyraźne postacie ich, w wytartych mundurach i
spłowiałych od słót i słońca czapkach, pokrzywionych butach... Biedni
chłopcy!

Przypadkowo zaprzyjaźnił się z nimi, jak tylko przybył tu, do miasta -
oni, zacne serca, pierwsi uczynnie nastręczyli mu zarobkową pracę...

Dawno już nie widział ich. Ba, parę razy nawet w epoce owego
kilkutygodniowego światowego szału, spotykając ich na ulicy, a będąc w
towarzystwie eleganckich karnawałowiczów, mimo woli powstydził się ich i
udał, że nie dostrzega. Nie pamiętali mu tego - przyszli.

Mieszkaniec poddasza w zamyśleniu przesunął dłonią po jedwabistych swych
włosach.

- Gdybyż oni wiedzieli i czytać mogli w duszy jego?

Rumieniec palącego wstydu i upokorzenia zakwitł na twarzy młodzieńca, a
wyraz cierpienia i wewnętrznego bólu rylcem swym żłobić mu począł rysy
wyrazistego oblicza.

Długo jeszcze przesiedział tak w zadumie...

A gdy po niejakim czasie słońce zajrzało znów do poddasza, nie było już
złota na stole; schowane - znikło, młody zaś człowiek, śmiertelnie
znużony moralną walką, na wpół ubrany, cicho zdawał się drzemać na
łóżku.

Niebawem zasnął.....

I sen oto, przed wewnętrznym wzrokiem duszy młodzieńca, w tem
tajemniczem jej życiu marzeń i rojeń, snuć mu zaczął przedziwne
obrazy...

A więc najprzód zdało się śpiącemu, iż leci on w przestrzeń bez końca,
ciemną i mroczną, unoszony niewidzialną jakąś siłą...

Tuli w objęciach swych przytem jakąś powiewną kobiecą postać... Podobną,
choć nie identycznie i całkiem, jest ona do ukochanej przezeń
dziewczyny, a objąwszy pieszczotliwie szyje jego nagiemi ramiony, tak
zawisła, ustami lgnie do jego ust rozkosznie - on zaś, jak z kielicha
pieniące się, musujące wino, pije nektar warg tych wilgotnych, tonąc w
pocałunku ciągłym, nieustannym, zda się - wiecznym.

Upajający wreszcie jednak zawrót głowy i osłabienie omdlewające jakieś i
dziwne z wolna poczyna go ogarniać.

Za wiele, zanadto upajającej, oszałamiającej słodyczy dają mu już te
kobiece usta, jak pieczęć do warg jego bez końca przylgnięte.

Lecz oto nagle ciemnieje mu w oczach wszystko dokoła i sił swoich nie
czuje już prawie. Przymyka wiec powieki i leci znów tak samo dalej w
przestrzeń, niczego niepomny i nic zgoła w okrąg siebie nie widząc.

Trwa tak dość długo...

Wreszcie, wypocząwszy w ten sposób po swem wyczerpaniu, nie czując już
ani ciężaru zwisłej na jego szyi kobiety, ani zawrotnego czasu jej
tchnienia... otwiera oczy...

Tamte, widziane przed chwila obrazy, bezpowrotnie pierzchły; obecnie
znajduje się zupełnie sam. Stoi teraz na ziemi, a stopy jego dotykają
jakiejś kamienistej płaszczyzny, szarej, bezludnej i smutnej. Promienie
zachodzącego słońca złocą ją i krwawią swym dogasającym, zamierającym
blaskiem...

On zaś nieporuszony stoi i bezustannie patrzy.

Nagle promienie gasną... Mrok szary pokrywa płaszczem swym wszystko
dokoła, a w cieniach tych tajemniczych, cichych, szeptać i ruszać się
coś poczyna.

Z rumowisk i kamienistych szczelin podstępnie wypełzły oto jakieś
postacie, mary, i jak duchy nie z tej jakby ziemi, skrzydlate -
rozpierzchają się po równinie, z przytłumionym szelestem. Nad głowami
ich lecą wielkie czarne złowróżbne ptaki, szumem swych skrzydeł mącąc
martwotę rozlanej wokoło pustki i ciszy.

On, nic zgoła nie pojmując, spogląda wciąż, przelękły, zdziwiony... Po
chwili dopiero zdaje się rozumieć...

To - posłuszne niewidzialnemu, a nadprzyrodzonemu skinieniu - lecą tak
zapewne żerować na padół ziemski - wyrzuty sumienia!...

Tymczasem szmer lotu ptaków - olbrzymów cichnie, zmierzch pochłania ich
postacie - nikną.

On z ulgą oddycha i instynktownie postępuje parę kroków naprzód.

Nagle wyrywa mu się z piersi przenikliwy krzyk!... Nad jego głową
wisząc, chwieje się ptak czarnopióry, a zniżywszy lotu swego, wkrótce
siada mu na ramionach, niemiłosiernie wpiwszy w nie swe szpony,
równocześnie zaś w głowie uczuwa uderzenia miarowe.

To ptak ów straszny i wielki, niby dzięcioł w pień drzewa, stuka jemu
tak w czaszkę jednostajnie...

W ślad za tem jedna z pierzchających wokoło postaci zjawia się przed nim
blizko. Ubrana w łachmany, czarna i brudna, przyskakuje doń obcesowo,
drapieżna, i utkwiwszy w oblicze ofiary swej palące żarem, płomienne,
dzikie źrenice, nachyla się bardziej jeszcze i plwać mu w samą twarz
poczyna.

Z ust jej, wykrzywionych, wstrętnych, leją się strumienie lawy złotej i
palą, bolą...

A jednocześnie tańczą oto w krąg, z szelestem widziane niedawno w
portfelu zwitki storublówek i innych banknotów. Dwojąc się, trojąc w
oczach, przybierają one fantastyczne kształty, a niektóre,
przedzierzgnięte jakby w jakieś karły złowrogie, szponami drobnemi rwą
mu ciało bez litości. Inne znowu, z głowami wężów obrzydliwych, sycząc,
kąsają go zewsząd.

Napastowany, nieprzytomny, opędzając się rozpaczliwie, rękami, nogami -
ciągle, tarzając się nawet od jakiegoś czasu po kamienistych zrębach -
uciekać w końcu zaczyna równiną, jak szalony. Potyka się co chwila, pada
i ucieka znowu, gnany czeredą karłów i olbrzymików, o głowach, szyjach
gadów, z błyszczącemi żądłami ze złota.

Nad głową, z ramion przemocą spędzony, wisi wciąż ptak olbrzymi, a
postać główna, mglista, leci z nim wespół w mroczną dal...

Nagle, niewiadomo jak, skąd i kiedy zjawia się znowu poprzednia kobieca
postać.

Śpiący, w swem majaczeniu sennem - odczuwa niewysłowioną radość; a ona,
podawszy swą rączkę drobną, z uśmiechem zalotnym na ślicznie wykrojonych
usteczkach, towarzyszyć mu zaczyna.

Razem bezustannie biegną teraz po kamienistej równinie. Czarowna
towarzyszka jednak nie czuje, jakoby, co dolega mężczyźnie, i nie widzi
roju prześladowców jego.

Dziewczę to, czy kobieta, ubrana cała w bieli, zasypana kwieciem róż i
konwalii - cudna, lecz lekko, dotykając się zaledwie stopkami swemi
ostrych kamieni. Nad główką jej, jakby w przeciwieństwie ptakiem
czarnym, lecącym obok - chwieje się duży ptak biały...

Zjawisko śnieżnego ptaka trwa jednak bardzo krótko, bo oto jemu,
wpatrzonemu uporczywie w swą towarzyszkę, zdaje się nagle, że pióra u
skrzydeł tych mlecznych z lekka szarzeć poczynają, stopniowo ciemniejszą
przybierając barwę...

Wytęża wzrok coraz bardziej, ale niebawem nic wokoło, nawet
prześladujących go mar, rozpoznać nie jest w stanie.

Noc czarna, despotyczna, rozpinać właśnie poczyna nad płaszczyzna ponurą
swą oponę.

Naraz znika wszystko...

On równocześnie czuje, że leci w przepaść bez dna, treści, oraz w chaos,
z którego ocuca go dopiero uderzenie silne o coś całem ciałem.

Spogląda...

Przed nim obecnie wznosi się sfinks olbrzymi; o niego to w rozpędzie
uderzył się przed chwila. W jasnościach aureoli gorzeje fosforycznym
blaskiem, uśmiechając się zagadkowo. Na olbrzymich barkach jego, na
tułowiu - obliczu, wszędzie, niedostrzegalne zrazu dla ludzkiego oka,
wiją się, ruszają miryady drobnych lilipucich postaci.

Jedne z nich rodzą się tu z uśmiechem na ustach i piskiem, innych do
grobu zanoszą; ci walczą, depczą po sobie, zabijają się, wzajem w
przepaście spychają - tamci w ramionach drugich piją miłości rozkosze, a
tam znów inni jeszcze głodne twarze i ręce wynędzniałe wyciągają po
datek, sąsiadując z blizka z takimi, co w bogactwie i zbytkach nurzają
się po uszy, lub grzęzną ciałem w rozpuście, jak w błocie.

A środkiem - rozbite na tysiące strumieni, na kropel miliony rozprysłe,
płynie, faluje złoto...

I przed promienistymi jego potoki, jak przed świętością - korzy się
pokornie, służalczo, wszystko dokoła.

Czołem lilipucie biją przed nim miryady - to też ono nadaje owemu
sfinksowi tajemniczemu blask fosforyczny - ono króluje tu, bezpodzielnie
panuje.

Lecz oto nagle olbrzymia głowa sfinksa ujrzała snać nowego przybysza.

Usta jego, wyniosłe i dumne, rozchylają się szerzej, i miast zwykłego
uśmiechu zagadki, sardoniczny, szyderczy, wstrząsa przestrzeniami
śmiech.

Ha-ha-ha!... Ha-ha-ha!... sfinks śmieje się - śmieje szatańsko i
zwycięzko jakby - wyniośle - strasznie!...

............................................

Głuchy jęk wyrwał się z piersi uśpionego człowieka. Wstrząsnął on murami
pogrążonej w ciszy izdebki, krając zali serce swem echem smutnem, cichł
i gasł, zamierając powoli...

............................................

Obudził się śpiący.

Wylękłym, zamglonym jeszcze wzrokiem szklanym popatrzył zaspany wokoło
siebie bezprzytomnie i niebawem przymknął na powrót ociężałe powieki,
obróciwszy się równocześnie do ściany.

W kilka zaś minut później, blada twarz mieszkańca facyatki, spokojna,
nieruchomo spoczywała na poduszce, pogrążona w twardem uśpieniu. Dusza
tym razem zdrzemnęła się w nim zapewne również, oddech bowiem śpiącego
miarowy rozlegał się już swobodnie całkiem w samotnej, cichej izdebce.



CZĘŚĆ PIERWSZA.


Zdążając do poblizkiej Wenecyi, wpadł pociąg kuryerski w morze, i
hucząc, leciał, płynął niby po powierzchni fali. W przedziale wagonu
drugiej klasy było tylko dwoje ludzi. Kobieta młoda, ubrana w strój
lekki, dystyngowany, z szarego materyału, drzemała, czy spała, wciśnięta
w głąb, z główką opartą o poduszkę boczną - mężczyzna zaś, siedzący
naprzeciw, trzymał delikatnie w dłoniach pozostawioną w uścisku jej
rączkę drobną, i pochylony z lekka, patrzył z miłością w znużone rysy i
bladą twarzyczkę kobiety.

Od czasu do czasu wzrok jego odrywał się od oblicza towarzyszki, biegł
poprzez otwarte okno, ścigając, zda się, pogrążone w ciemnościach
bezgwiezdnej nocy, niewidzialne tuż poza mknącym pociągiem Adryatyku
fale.

I wtedy, za każdym razem przesuwała się chmurka jakby po czole jego,
osiadał tam jakiś cień niepochwytny, a usta jednocześnie drgały
skrzywieniem goryczy, czy bólu pełnem.

Gdy jednak wzrok zniżał ponownie, to w zetknięciu się z obliczem młodej
kobiety, pogrążonem w cichem uśpieniu - oczy smutkiem zamglone
łagodniały mu prawie natychmiast, a choć pomimo woli i bezustannie myśl
rozpamiętywać się coś zdawała - z ust momentalnie znikało zagięcie
cierpienia i powoli przeistaczało się w uśmiech, oraz zapatrzenie się w
ukochane rysy.

Siedzący tak w zamyśleniu nieruchomo - a w widocznej obawie zbudzenia
towarzyszki - podróżny posiadał cechy zewnętrzne dość interesujące.

Był to przede wszystkiem mężczyzna piękny bardzo; ciemny brunet, o
wytwornej powierzchowności i układzie, charakterystycznej owalnej głowie
i czole wypukłem, upiększonem łukiem brwi czarnych, wąziutkich i
regularnych, miał on pociągłą, śniadą twarz, okoloną średniej wielkości
brodą. Nerwowe, wyraziste rysy oblicza tego wyraźnie zdradzały przytem
pochodzenie południowe, zarówno jak i piękne, duże oczy, patrzące na
świat gorąco, z rozmarzeniem nieokreślonem, aksamitnem spojrzeniem
dziecka Italii.

Do drugiej ojczyzny swej poniekąd rzeczywiście dążył tak lat trzydzieści
zaledwie mający młody człowiek.

Noszący jedno ze staroszlacheckich nazwisk, Roman Dzierżymirski, był
synem nieżyjącego już, a dawniej bogatego bardzo i znanego w szerokich
kołach własnego kraju, Oskara Dzierżymirskiego, oraz żony jego, rodem
Włoszki, a byłej przed swoim ślubem śpiewaczki.

Pochodzenia pono wątpliwego bardzo, choć niezwykłej urody i wdzięku,
była ta matka Dzierżymirskiego Romana, będąca, jak mówili jedni,
dzieckiem miłości wolnej pewnego dorobkiewicza rzymskiego - jak
twierdzili drudzy, podrzutkiem tylko, z mętów społecznych dzisiejszej
Romy, wychowanem i uposażonem przez tegoż przemysłowca włoskiego.

Po niej piękność odziedziczył syn, po ojcu zaś niewątpliwie tę
wytworność, która cechowała najmniejsze nawet poruszenie siedzącego
podróżnika, i postawę jakby pańską, mimo woli nieco wyniosłą.

Roman Dzierżymirski jechał właśnie z małżonką swą w podróż poślubną, a
raczej z kraju uciekał, ojciec bowiem śpiącej cicho naprzeciwko niego
kobiety, szatynki, o ślicznych rysach, January Gowartowski, bogaty i
dumny magnat kresowy, odmówił był jemu jej ręki...

Lecz miłość namiętna nie pyta, gdy idzie o posiadanie kobiety!

Roman zdobył swą żonę dzisiejszą, porwawszy ją za jej zgodą. Ślub ich
tajemny, w małej wioseczce, w zaciszu Karpat - odbył się właśnie dwa dni
temu...

Przyszło mu to wszystko z łatwością. Ola kochała go, ubóstwiała, nic
zgoła nie widząc poza nim, na stronę materyalna zaś i koszta, wynikłe z
takiego niespodzianego obrotu rzeczy, zwracać on uwagi nie miał
potrzeby.

W rodzinnem mieście wiadomem było powszechnie, iż rok, czy dwa lata temu
odziedziczył Roman Dzierżymirski fortunkę w kapitale, po dalekim
krewnym, osiadłym i zmarłym w Stanach Zjednoczonych.

Jechał zatem dziś młody i ostatni potomek dogasającej już w nim rodziny
Dzierżymirskich, ze skarbem swym, drogą sercu małżonką, do Włoch,
ojczyzny matczynej. Wzrok jego, błąkający się bezustannie pomiędzy
twarzą żony, a skrytym cieniami nocy krajobrazem, zamglony, myślący, w
dalszym ciągu wspominać się coś zdawał.

Poza oknami wagonu fale morza nieustannie szemrały wciąż cicho, w dali
zaś, na czarnem tle widnokręgu, stopniowo, coraz bliższe, błyszczały już
światełka Wenecyi.

- Oto tam - mówiły niejako marzące oczy mężczyzny - za godzin kilka
czekają mnie uśmiechy pierwsze i rozkosze ziemskiego szczęścia w
objęciach ukochanej ponad wszystko kobiety! Oto tam, wymarzony od tak
dawna, oczekuje na mnie raj własny ułudnego podziału wzajemnego uczucia,
w zupełnem oddaniu się niepokalanego niczem dotąd kwiatu - niewinnego
dziewczęcia...

Wzrok Romana z zachwytem spoczął na twarzy śpiącej kobiety. Równocześnie
pociąg, pozostawiwszy morze za sobą, wpadł w jakieś gaje, brzęczące
rojem owadów. Jednostajna, monotonna ich muzyka wpadała uporczywie w
uszy podróżnego, a on, cały zasłuchany, spojrzeniem swem znowu ogarnął
ciemną przestrzeń poza oknem wagonu.

- Co, zagadkowa przyszłości, niesiesz mi w darze?.. Czy zapłacisz mi za
to, com przebył dotąd, przecierpiał, dla zdobycia drogiego dzisiaj? Czy
wynagrodzisz, czy skarzesz? - pytać się zdawały czarnej nocnej dali
posmutniałe nagle chwilowo oczy mężczyzny.

I ponownie w kąciku warg jego pojawiło się bolesne, przelotne zagięcie
ust, a snać usiłując odpędzić myśl przykrą, Dzierżymirski powstał
ostrożnie, nie wypuszczając wciąż z dłoni rączki uśpionej swej
towarzyszki. Wychylił przez otwarte okno głowę... Na tle ciemności
połyskiwały już teraz rzęsiście światła - pociąg wjeżdżał właśnie na
stacyę. W sekundę, z nagła szarpnięte, gwałtownie zatrzymały się wagony.

Dzierżymirski o mało nie upadł, straciwszy na razie równowagę, i
pociągnął za sobą rączkę żony, ściskającą jego dłoń lewą - prawa zaś
oparł się silnie o ramę okna.

- Ach!.. ach!.. - z trwogą, wyrwało się z ust młodej kobiety, i
otworzyła szeroko oczy, zdziwiona.

Szybko Roman pochylił się ku niej i przemówił miękko:

- Przepraszam cię, kochanie, przestraszyłaś się, prawda?.. Ale to wina
nie moja - wagony szarpnęły tak silnie...

- To ty... Romanie!.. - szepnęła kobieta i zarzuciwszy w ślad za tem, z
niewysłowionym wdziękiem, obie ręce na szyję mężczyzny, przytuliła się
doń czule, składając równocześnie pocałunek na pięknem czole.

- Wysiądziemy, złotko, już Wenecya! - rzekł Roman, wysuwając się
delikatnie z objęć młodej żony uniósłszy ją w ramionach, postawił na
równe nogi.

- Nareszcie!... - wykrzyknęła Ola radośnie, oprzytomniawszy całkiem na
widok jaśniejącego dworca.

- We-ne-cya! - zabrzmiało donośnie pod samem oknem wagonu, gdzie ukazała
się kędzierzawa głowa i śmiejąca twarz konduktora.

- Statione Ve-ne-tia!.. - przeciągle, śpiewnie odpowiedział głosowi
pierwszego konduktora okrzyk drugi, dalszy, i zginął.

Pociąg, którym jechali Dzierżymirscy, zatrzymujac się tylko kilka minut,
jechal dalej wprost do Medyolanu - należało się śpieszyć...

Roman pobiegł do przeciwległego okna, otworzył gwałtownie drzwiczki od
wagonu, i począł wołać donośnie:

- Facchino!.. facchino!.. *)
[*) Po włosku tragarz.]

Za mężem zręcznie wyskoczyła z wagonu Ola Dzierżymirska. Niebawem zjawił
się pożądany tragarz i ruszono z bagażem do dworca. Tu obstąpiono
przyjezdnych.

Cały rój przeróżnych figur hałaśliwie ofiarowywać im począł swoje
usługi, rząd zaś służby hotelowej, w galonach, z ożywieniem i
gestykulacyą namawiał ich każdy z osobna do siebie. Gadatliwość Włochów
oszołomiła na razie Dzierżymirskich.

Po chwili dopiero Roman, znający kilka włoskich wyrazów, zdołał się
porozumieć i wybrawszy hotel, kazał się prowadzić do przystani.

Niebawem młoda para podróżnych sadowiła się już w wygodnej, na czarno
pomalowanej gondoli, obsługiwana z natarczywością przez różnorodnych
oberwańców i gapiów, stojących w pobliżu.

- Pysznie się siedzi! - zawyrokowała głośno Ola, wyciągnąwszy się na
miękkiem, czarną skórą obitem, siedzeniu.

Roman usiadł przy niej - gondola zakołysała się lekko...

Powoli odpychano już ją od brzegu, gdy oto z kilkunastu stron naraz
wyciągnęły się ku mającym odjeżdżać proszące dłonie z kapeluszami, i
chórem zabrzmiała prośba o datek. "Soldo, soldo!" choć uniżenie, lecz z
odcieniem lekkiej jakby groźby, rozlegało się dokoła ustawicznie
powtarzane na wszystkie tony.

- A to złodzieje!.. - mruknął Dzierżymirski; zmuszony jednak wyjąć z
kieszeni portmonetkę, rzucił tam i ówdzie z humorem drobne monety.

Gondola ruszyła już - płynęli...

Młodą kobietę zabawiła ta scena. Perlisty śmieszek jej, wesoły, rozlegał
się wokoło, gdy oto nagle, jakby czemś zmrożony, ucichł. I Ola, objąwszy
wzrokiem roztaczający się przed nią krajobraz, ruchem wdzięcznym
przytuliła się do męża.

- Jak tu czarno, Romanie, nieprawdaż? - szepnęła.

Dzierżymirski, milcząc, opiekuńczo objął ramieniem kibić żony i
przycisnął ją miękko do piersi, rozejrzawszy się zarazem.

Rzeczywiście, czarno tu było.

Wenecya już spała. Skłębione chmurami niebo odbijało się w mętnej wodzie
kanałów i powlekało je kirem ciemności, po którym tylko błędnym ognikiem
przeświecało, wiło się czerwone światełko latarni, umieszczonej u
spiczastego, zębatego końca gondoli.

Płynęli przez Canale Grande*).
[*) Po włosku : Kanał Wielki.]

Jak gdyby śniąc o swej dawnej potędze i chwale, wokoło nich zadumane,
ciche stały wyniośle rzędem weneckie pałace. W żadnem oknie nie paliło
się już światło, otulało je milczenie zupełne.

Gondola, kołysząc się z lekka, unosząc co chwila swe przednie i tylne
dzioby, płynęła spokojnie, z jednostajnym pluskiem wioseł i szmerem
rozstępującej się pod nią fali.

Przytuleni do siebie, dłuższą chwilę z ciekawością patrzyli
Dzierżymirscy wokoło. Z ustek pierwszej Oli niebawem posypały się
rozliczne uwagi.

- Patrz, patrz, Romanie! - wołała ona co chwila, wskazując z zajęciem na
wznoszące się zewsząd budowle.

Dzierżymirski potakiwał żonie, objaśniał, i półgłosem prowadzona
swobodna pomiędzy jadącymi rozmowa zbudziła milczenie śniące - rozniosła
się echem wyraźnem po grodzie weneckim, o tej porze tak bardzo cichym.

Tymczasem po obu stronach kanału kolejno przesuwały się, jak w
kalejdoskopie, cudne swą archaiczną strukturą pałace.

A więc, najpiękniejszy może z prywatnych siedzib Wenecyi, własność
książąt della Grazia, wychylał się z cieni "Palazzo Vendramin-Calergi",
z roku 1841 w stylu początkowego odrodzenia; z nim sąsiadował skromny,
sięgający XV wieku, pałac "Erizzo" - dalej zwracał znów uwagę inny, z
pozłacanym niegdyś frontem, do dziś dnia zwany "Ca Doro".

Opodal bardzo piękny wznosił się majestatycznie dzisiejszy lombard
miejski, pałac "Corner della Regina", wzniesiony w r. 1724 na tem samem
miejscu, gdzie ujrzała świat królowa Cypru, wenecyanka, Katarzyna
Cornaro.

Wkrótce, tuż poza dzisiejszą pocztą w Wenecyi, zajmującą dawniejszy
niemiecki magazyn towarów "Fondaco de Tedeschi", zamajaczył olbrzymi
most "Ponte di Rialto", w kształcie murowanego łuku wzniesiony.

Wsunąwszy się pod jego arkady, gondola Dzierżymirskich cichutko
prześliznęła się tamtędy i skręciła wkrótce na lewo, w wązki kanalik,
stanowiący arteryę boczną "Canale Grando". Szeroka taśma wielkiego
kanału znikła wkrótce z oczu i jadąca barka, zagłębiając się coraz
bardziej w szyję wodnej uliczki, wymijać poczęła coraz ciaśniejsze i
węższe zaułki. Ściany domów odrapane, ponure, szły, zdawało się, na
płynących w gondoli, a ścieśniając się coraz bardziej, pragnęły
pochłonąć, gubić ją niejako w swym labiryncie.

Ciemności nocne panowały tu jeszcze większe. Gdzieniegdzie tylko lśniła
zółtawo mdłym światłem latarnia - żywego ducha zaś nigdzie dopatrzeć się
nie można było.

Umilkła od paru minut Ola trwożnie przylgnęła główką do ramienia Romana.

- Brr! straszno tu jakoś... - szepnęła.

- Nic, kochanie - odparł Dzierżymirski, musnąwszy pocałunkiem jej włosy
- zaraz dojeżdżamy.

Nieprawdaż, że już blizko? - zwrócił się do gondoliera łamanem włoskiem
narzeczem.

- Si, signore. - odparł żywo zapytany, a nudząc się znać, bo z
cudzoziemcem gawędzić nie mógł, zanucił półgłosem jakąś smętną piosenkę.

Ubrany całkiem biało, wahadłowym ruchem przechylając się bezustannie
przy wiosłowaniu w prawo i lewo, na tle otaczających ciemności, czynił
on wrażenie fantastycznego zjawiska, głos zaś jego monotonny błąkał się
po kątach i odbijał dziwnem echem o mury, oraz zakratowane okna w swym
śnie zaklętych jakby domów. Roman milczał.

Ujmując dłoń i tuląc miękko w objęciu Olę, wsłuchiwał się w ten śpiew
jednostajny, mrukliwy, i dziwnego doznawał wrażenia. Zdawało mu się
mianowicie, że on nie do cywilizowanego, dzisiejszego, ale jakiegoś
zbójeckiego z zamierzchłej przeszłości dojeżdża grodu; że ucieka, kryje
się tu ze swym porwanym, czy też skradzionym łupem... Oto z ciemnych
zaułków i kątów śpiącej Wenecyi wysuwają się po prostu jakby wyraźne
jakieś cienie, mary, czy odbicie dawnych zbrodni, mordu i gwałtów, tak
licznych w historyi krwawej tego dziwnego miasta...

- A ňel! *) - rozległ się nagle tuż za Dzierżymirskim krzykliwy głos
gondoliera, i łódź jednocześnie zboczyła w zaułek ciemny.
[*) Uwaga!]

- Sia-stali! *) - przeciągle odpowiedział ktoś z innej gondoli.
[*) Na prawo!]
Roman i Ola spojrzeli ciekawie.

W nadpływającej weneckiej barce siedział mężczyzna czarno ubrany, w
białym kapeluszu, brunet, o ponurem wejrzeniu.

Gondola, otarłszy się prawie o napotkaną łódkę, prześliznęła się cicho -
znowu byli sami.

- Patrz, tam się świeci, co się stało?... - rzekła półgłosem Ola, kręcąc
główką i wskazując piętro jednego z domów.

Roman spojrzał.

- A, rzeczywiście - odparł - przecież choć jeden jakiś znak życia...

Na brudną wodę kanału, porysowaną ścianę i kołyszący się kadłub pustej
gondoli, przywiązanej u stopni marmurowych wielkich kutych drzwi, kładło
się cieniem przyćmione czerwonawe światło, idące z okna oświetlonej
komnaty. Jednocześnie płynęły melodyjne, ciche akordy fortepianu,
wydobywane znać miękka kobiecą rączką. Wtórował im nieśmiały brzęk
mandoliny.

Rozpływając się powoli, w milczeniu, muzyczne tony łączyły się zgodnie
co parę minut ze śpiewem, męskim, silnym tenorem, i szły ponad dachy,
kanały, leciały daleko, drżące...

Poruszony muzyką i śpiewem, Dzierżymirski silniej przycisnął do siebie
Olę. Wsłuchani w melodyę miłosnej pieśni południa, zbliżyli się oni
instynktownie, a twarze ich, parte ku sobie, pochyliły się.

Pocałunek gorący złączył usta mężczyzny i kobiety; nie odrywając warg, w
dreszczu wzajemnej rozkoszy, wśród deszczu spadających, jak drobne
krople rosy, dźwięków - przepłynęli Dzierżymirscy pod oknami domu. Coraz
cichsze fale granej melodyi goniły ich, powodzią zalewały jeszcze czas
jakiś, aż umilkły.

Gondola w tej samej właśnie chwili wjechała na kanał ś-go Marka; plac
tejże nazwy, gdzie w całej pełni ogniskowało się jeszcze życie miasta,
zamigotał rzęsiście w oddali dziesiątkami niebieskawych i żółtych
świateł - przewoźnik oznajmił głośno podróżnym, że są już na miejscu.

- Dojeżdżamy, Oluniu! - poinformował Roman i z uśmiechem wpatrzył się
namiętnie i czule w twarz swej towarzyszki.

W ciemnościach nawet nocy, widoczny rumieniec objął płomieniem twarz
kobiety, i wzrok w zawstydzeniu spuściła przed palącem spojrzeniem
mężczyzny, które zapewne swym blaskiem mówiło coś nad wyraz śmiałego.

W tej chwili właśnie przedni dziób gondoli stuknął o marmurowe stopnie
hotelowego balkonu, a w parę minut później Roman i Ola znajdowali się
już w obszernym, o marmurowych ścianach i posadzce pokoju,
rozbrzmiewającym w ciszy stłumionem, głuchem brzęczeniem mustyków.

Odprawiwszy natarczywego sługę, proponującego im przysłać natychmiast
przewodnika, w celu obejrzenia powierzchownego na przechadzce placu San
Marco, bazyliki i pałacu Dożów -Dzierżymirscy wkrótce pozostali zupełnie
sami.....



W Wenecyi wszędzie pogasły już światła. Noc zupełna, czarna, zawisła
chwilowo nad grodem. Nie trwało to jednak długo; stopniowo chmury na
niebie rozstępować się poczęły i rąbek księżyca nieśmiało wychylił się z
poza nich.

Zamigotał na wieżycach kościoła ś-go Marka, złotawym brązie czterech
rumaków, królujących na szczycie tej katedry - musnął swym blaskiem
ściany pałacu Dożów, a przeszedłszy się po jego galeryach ponurych,
zajrzał w zakratowane okna wiszącego mostu, łączącego pałac z dawnem
więzieniem, a znanego powszechnie pod nazwą "Mostu Westchnień".

Wyjrzawszy zaś już odważniej nieco, trącił srebrzysty lśniącą taflę
laguny, zadrgał siecią światła na powierzchni wód, a niebieskawą
ścieżyną dotknąwszy się ich pieszczotliwie, otworzył nagle perspektywę
daleką, hen! aż ku Lido-na morze...

W niezamąconej niczem ciszy, starożytne zegary licznych kościelnych i
klasztornych wieżycach wybijać poczęły rytmicznie którąś godzinę. Jedne
z nich brzmiały basem, inne kwiliły wiolinem, lub brzęczały melodyjnie,
łącząc w sobie te dwa melodyjne klucze, a bijąc w ten sposób, zdawały
się mierzyć w milczeniu chwile czyjegoś może szczęścia...

Niedyskretne, ciekawe, promienie księżyca zaszkliły się jasnem światłem
na taflach szyb hotelowych, dawnego pałacu Dandolo. Zatrzymały zda się
dłużej przy jednem oknie i pomknęły znowu obojętne w dal...

A posągowo uśmiechnięte, wiecznie tak samo szerokie oblicze księżyca nie
zmieniło wcale wyrazu.

Bo cóż go zaiste, obchodzić mogło tych dwoje ludzi, którzy przybyli aż
tutaj po ułudę rozkoszy? Cóż znaczyły dlań dwa serca, zrywające wspólnie
kwiat miłości i zapomnienia?

On, filozof, wszak w swem życiu prawiecznem widział podobnych zdarzeń aż
nadto wiele; on znał nicość tych chwil, umiał na pamięć kochanków
zaklęcia i ich nieraz słomiane zapały, gasnące za życia podmuchem - pod
rzeczywistości bezlitosną ręką. Wiedział również, że zapały te same,
odegrzane częstokroć i ożyłe, kiedyś, w przyszłości, obosiecznem cięciem
ranić może będą tych samych ludzi, skierowane do jednostek innych,
zarówno łaknących uczucia i użycia...

Powiewna chmurka pieszczotliwie przytuliła się do twarzy księżyca i
przesłoniła go leciutko, kaskada zaś miesięcznych promieni, zbladłszy,
niepewnym, migotliwym blaskiem zalała uśpioną Wenecyę.

W tej samej chwili dwie jakieś postacie, zbliżone do siebie, zamajaczyły
poza taflą jednego z okien hotelowych, i dwie głowy, dotykając się
wzajemnie, zapatrzyły się we wdzięczny krajobraz laguny i morza,
zamglonych chwilowo półświatłem, oraz cieniami księżyca.

I postawszy tak długą chwilę, jakby rozmarzone, znikły niebawem,
splecione w uścisku, niezdolne napawać się długo poza sobą niczem, nawet
pięknem przyrody...

W ślad prawie zatem nastała ciemność nieprzejrzana i zapanowała nad
miastem pamiątek.

---------


Zadumany i jakby tęskny tulił się zmierzch szary do ścian kamienic
wielkiego miasta, do witryn wspaniałych sklepów jego, pełzał u podnóży
pomników, ścierał kontury gmachów kościołów - wszystko dokoła pogrążał w
mroki i cienie.

W wykwintnie umeblowanem swem pomieszkaniu siedziała na fotelu Melania,
marszałkowa Warnicka, rodzona siostra ojca dzisiejszej Oli
Dzierżymirskiej, a dotychczasowa od dzieciństwa prawie opiekunka tej
ostatniej.

Przez otwarte okno, łącznie z echami wielkomiejskiego gwaru, wciskał się
tutaj wolno zmrok, a ściemniając się stopniowo coraz bardziej,
pocieszająco jakby wygładzać się starał zmarszczone wysokie czoło
wiekowej już matrony, łagodnie muskał jej siwe włosy, i zaglądając
jednocześnie nieśmiało w oczy rozumne, wyraźnie zdawał się współczuć
smutnemu jej zamyśleniu.

Na małym stoliku przed marszałkową leżał otwarty telegram. Opiewał on
zaś lakonicznie: "Przewidzenia słuszne. Ola już po ślubie z
Dzierżymirskim. Przyjeżdżam. Ładyżyński."

Już może pół godziny po przeczytaniu powyższej wiadomości, nieruchomo w
swym fotelu siedziała pani Melania.

Od trzech dni - to jest od czasu gdy Ola zniknęła z domu swej ciotki, by
więcej nie wrócić - marszałkowa Warnicka z niepokoju postarzała się była
o lat co najmniej kilkanaście.

Początkowo nie mogła zrozumieć postępku swej siostrzenicy; tak dobrze
było jej u niej, może zatem powróci ona lada chwila - niewątpliwie.

Musiała wyjechać z miasta na parę godzin, znaglona interesem ważnym...
mówiła sobie, perswadowała staruszka.

Nazajutrz jednak wieczorem, gdy żadnej o Oli nie było wieści, obawa
kochającej dziewczę ciotki wzrosła o nią do tego stopnia, iż myślała, że
zwaryuje. Dom cały był przerażony, latano, szukano rozpaczliwie
nieobecnej po mieście, na chybił trafił - wszędzie, oczekując zarazem z
trwogą wiszącej zda się w powietrzu katastrofy - wiadomości jakiej
strasznej, o nieszczęściu, lub nawet o śmierci.

Zbawcą pełnej niepokoju marszałkowej okazał się wówczas Emil Ładyżyński,
przyjaciel całego domu Gowartowskich, stary kawaler, sprytny wyga
wielkomiejski, a poza tem człowiek rozumny i bystry bardzo. Zebrawszy
naprędce wskazówek tu i ówdzie, wpadł od razu na trop właściwy. Domysły
jego były trafne.

- A ja powiadam pani marszałkowej, że panna Ola używa już miodowych
miesięcy! Młodość nie żartuje, gdy kocha... były to ostatnie słowa jego
i sprawdziły się, niestety...

Przez samego ojca panny, Januarego Gowartowskiego, pogardliwie odrzucony
konkurent, inaczej poradził sobie.

Marszałkowa w zadumie westchnęła cicho, ciężkie bowiem, zaiste, czekały
ją niebawem przejścia. Brat jej, January, którego, o niczem jeszcze nie
wiedząc, powiadomiła, wzywając go, natychmiast po zniknięciu Oli, lada
oto chwila nadjedzie...

Cóż ona, na Boga, powie ubóstwiającemu córkę ojcu, jak się potrafi
wytłumaczyć przed nim ze wszystkiego? Wszak to na jej opiece pozostawił
on był, wyjeżdżając, jedyne swe dziecię...

Lecz czyż mogła przewidzieć podobne rozwiązanie sprawy?

Przenigdy!...

I marszałkowa Warnicka niżej jeszcze pochyliła na piersi głowę swą siwą,
a czoło jej poorały zmarszczki, znacząc jakby ślad męczących ścigających
się myśli.

- A ją, Olę, to dziecię, które wespół z bratem i ona kochała całą siłą
swej duszy, czyż tak znów dalece winić można było?...

Zapewne...

Nie porzuca się od razu wszystkiego, nie ucieka chyłkiem, choćby nawet w
ramiona ukochanego mężczyzny, gdy sprzeciwia się temu wola rodzica,
gdy...

Pani Melania przetarła czoło pomarszczoną dłonią. "Młodość nie żartuje,
gdy kocha!" zabrzmiały jej w uszach słowa Emila Ładyżyńskiego. Miał
słuszność...

I nagle, z początku nieokreślone, później coraz głośniejsze, śmielsze,
zakiełkowały w duszy staruszki wyrzuty sumienia. Bo czyż doprawdy, Ola
nieszczęśliwa tak bardzo była winna?... Miłość oszołomiła ją, porwała, a
reszty niewątpliwie dokonało wychowanie młodej panny, kapryśnej
pieszczotki ojca, ulubienicy również jej, marszałkowej, zawsze dlań
pobłażliwej i słabej.

I pani Melania znów zadawała sobie dalej w myśli pytania...

- Czy Ola posiadała w duszy swej to, coby ją od popełnionego kroku
wstrzymać mogło? Czy wpajano w nią te zasady młodych, takie na przykład,
jakiemi ją karmiono lat temu wiele, w których pokolenie jej podobnych
wyrosło?... Marszałkowa w zadumie spuściła nisko głowę.

- Nie, nie! - odpowiadało coś skrycie na dnie jej duszy.

Ola zasad takich nie miała, a z czyjejże to było winy?

Najprzód, naturalnie, ojca, Januarego, lecz następnie i jej przecie,
zastępującą Oli odeszłą z tej ziemi matkę.

I z szarą godziną, coraz bardziej rozgaszczają się po buduarze - z
mrokiem, pełnym cichej melancholii lipcowego wieczora, wkradające się do
duszy marszałkowej wyrzuty potężniały, rosły... Samokrytyka zaś własnego
postępowania zgryźliwie szarpać poczęła jej mózg, coraz to nowemi
pytaniami ją zasypując:

- Czy starałaś się wniknąć do duszy młodego dziewczęcia, a potem,
zbadawszy ją, formować i ukształcać? - mówiła ona. - Czy wtedy - pytała
dalej - gdy po niewinnem dzieciństwie i młodocianych leciech po raz
pierwszy wstąpiła Ola, już jako dorosła panna, na śliską arenę salonów i
światowego życia, dałaś ty jej, prócz wskazówek powierzchownych,
banalnych, jakie przestrogi inne, głębszej, poważniejszej natury?...

A później - gdy rozbawiona, rozmarzona zabawą, flirtami i tańcem, z
pobudzonymi zmysłami i wyobraźnią, wracała ona do domu z towarzyskich
balów i zebrań - czy zastanowiliście się wy kiedyś, ty i brat twój,
January nad tem, co przechodziło tam przez ową młodą główkę, co zapalało
wyobraźnię jej i w bezsennych nocach może marzeniem ułudnem na
skrzydłach niezdrowych fantazyj nie pozwalało zamknąć źrenic do snu
cichego?...

Uczyniliście wy to wszystko? Zastąpiliścież dziewczęciu temu matkę,
wykonywując wspólnie ten nałożony na was obowiązek, z tą konieczną
drobiazgowością, z którą w istocie częstokroć nie rachują się
rodzicielki same?...

Oblicze zadumanej marszałkowej wyrażało teraz ciche cierpienie, żal
jakby i skruchę, w tym bowiem wewnętrznym, milczącym rachunku sumienia
coraz cięższe odczuwała winy po swojej i brata stronie.

A raz poruszone sumienie znów pytało dalej nielitościwie: - Czy
pochwyciłaś ty również te chwile, gdy do krysztalnej młodej dotąd
jeszcze duszy zapukała miłość, wkradła się tam, i rozkwitła bujnie?
Czuwałażeś razem z ojcem Oli nad sercem swej pieszczotki? Rozumnem
słowem, uwagą głęboką, kształciliścież je? hodowali, strzegąc to serce,
niby kwiat cieplarniany, od temperatury niezdrowej? Myśleliścież wy o
tem, iż tam, zamiast skromnego, pięknego pączka, o barwie łagodnej, może
wzrość ukrycie i bezkształtną zajaśnieć purpurą kwiat namiętności cichy,
wszystko dokoła duszący swą wonią?..

Czy uczyniliście wy to wszystko? - powtórnie, jako konkluzya wątpliwości
wszelkich, szarpnęło pytanie ostatnie duszą marszałkowej.

Przygnębiona oparła znużoną głowę o poduszkę staroświeckiego mebla.

Odpowiedzieć nie mogła obroną na zarzuty, powstałe w jej myślach za
podszeptem sumienia - milczała zatem.

- Nie! - szyderczo odpowiedział z kolei rozum!... Wypieściliście tylko
ulubione swe dziecko, nie odmawialiście mu niczego - osypywaliście
wszystkiem, czego zapragnęło, znosząc nawet kaprysy, zachcianki i
urojenia; ustępując woli, którą rozumnie powinniście byli kształcić;
słuchając - a nie rozkazując!

- O, wy! wychowawcy młodego pokolenia, jakże daleko jesteście od
powinności swoich!.. zaśmiał się w końcu rozum z goryczą.

Marszałkowa Warnicka, nie ruszając się z miejsca, przymknęła powieki,
chwilę dłuższą w jednej i tej samej zostawszy pozycyi, wreszcie wstała
ociężale z miejsca swego i powoli zbliżyła się ku oknu.

Zapalono już latarnie w mieście. Po szerokich - trotuarach
pierwszorzędnej ulicy snuły się tłumy. Pani Melania wpatrzyła się w nie,
a w jej myślach jednocześnie szumiało:

- Uderz się w piersi!... Mea culpa, mea culpa! - boś winna, bardzo
winna!

Zamigotał, zabłysł snopem promieni i iskier miłości płomyk, i dziewczyna
wyciągnęła ku niemu pragnące ramiona, jak łódź bez steru na morzu
rozhukanem - dziewczyna, którą wychowałaś - zdeptawszy uczucia drogich
sobie osób, nie oglądając się nawet za ich błogosławieństwem!

- Zbieracie, coście zasiali! - głos jakiś w uszach marszałkowej
rozbrzmiewał i rósł, pełen potęgi.

Nagle staruszka cofnęła się wstecz całem ciałem i drgnęła nerwowo. W
ciszy apartamentów rozległ się w tej chwili pokilkakroć silnie dzwonek.

To był January Gowartowski. Marszałkowa przeczuciem już zgadywała
przybycie brata, a przetarłszy czoło ręką, z głębokiem westchnieniem
odstąpiła od okna.


W sąsiednim salonie, na odgłos dzwonka, zapalał właśnie mały lokajczyk
światło, w przedpokoju rozbierał się ktoś i rozmawiał ze służącym.

Pani Melania, wsłuchawszy się pilnie, poznała głos brata. Wysiłkiem woli
rozpogodziwszy, jak umiała, oblicze, przestąpiła próg buduaru, i weszła
powolnym krokiem do salonu. W tej samej chwili we drzwiach ukazał się
przybyły.

Był to mężczyzna, lat koło sześćdziesięciu może, chudy, wysoki, i pomimo
wieku, trzymający się jeszcze bardzo prosto, oraz gibki, jak trzcina, o
wyglądzie i układzie delikatnym, zręcznym i dystyngowanym. Twarz January
Gowartowski miał wygoloną starannie, głowę piękną, z przyprószonym nieco
włosem, a wąs sumiasty, biały, okalał mu wargi, wygięte nieco dumnie -
oblicze zaś jego, nacechowane jakby wyrazem wyniosłości, nerwowe,
zmienne, znamionowało człowieka, na. pierwszy rzut oka, nader wrażliwego
i uczuciowego może nad miarę.

Ujrzawszy siostrę, podbiegł ku niej szybko i złożył w milczeniu na jej
ręce pełen uszanowania pocałunek. Przytem spojrzenie Gowartowskiego
spoczęło na jej twarzy pytająco, i dopiero po przelotnej chwili
oczekiwania jakby, widząc marszałkową nieco zmieszaną, odezwał się
pierwszy:

- Odebrałem telegram twój, pani siostro, niepokój przygnał mię tu
natychmiast... Ola wyjechała podobno, gdzie? po co? na co?.. Czy tylko
jej co złego się nie stało? może ona chora, groźnie, broń Boże?..
Powiedz, Melanio, szczerą prawdę, mów prędzej, bo wytrzymać z niepokoju
nie mogę!.. - drżąco wymówił pan January słowa ostatnie, z akcentem
prośby, głosem pełnym obawy, i z troską na wyrazistej twarzy czekał na
odpowiedź.

Tymczasem zmieszanie marszałkowej rosło. Unikając spojrzenia brata,
rzekła:

- Ależ uspokój się, mój drogi, cóż znowu?.. Upewniam cię, iż Ola
najzdrowsza się czuje i że zgoła nic złego jej nie grozi...

Twarz Gowartowskiego natychmiast rozpogodziła się i westchnienie ulgi
podniosło pierś jego, odczuł bowiem szczerość w słowach siostry.

Rzuciwszy opodal kapelusz i podróżna torebkę, usiadł wygodnie na fotelu
i spokojnym już zupełnie głosem zapytał:

- No, więc cóż, na Boga, stało się z Olą? wyjechała - dokąd?...

- Zmęczonym pewnie jesteś i głodnym - przerwała bratu Melania - może
kazać dać ci herbaty, przekąski?... - i mówiąc to, przycisnęła guzik
elektrycznego dzwonka.

- Ależ, ma chčre, - żachnął się trochę niecierpliwie Gowartowski - to
wszystko zrobimy później, po cóż te ze mną ceremonie; co ci się dzisiaj
stało, taka nienaturalna jakaś jesteś? - zatrzymał się pan January i
spojrzał siostrze badawczo w oczy.

- Nakarmisz mnie potem - dorzucił po chwili, z uśmiechem - lecz opowiedz
mi najprzód, co się tutaj stało?...

Marszałkowa i na to nic zupełnie nie odpowiedziała, bo w tej właśnie
chwili na progu salonu ukazał się przywołany lokaj. Wszystko, co dotąd
czyniła, miało za cel zyskać tylko na czasie, po prostu bowiem nie
wiedziała, w jaki sposób podać bratu smutną i wstrząsającą odpowiedź i w
jakiej uczynić to formie. Zwróciła się do służącego.

- Zapal lampę w buduarze, a gdyby kto tam przyszedł, to powiedz, żem
cierpiąca, i nie przyjmuję...

- Wszak prawda - z kolei pytająco na pozór skierowała się do brata - i
ty zapewne nie masz dziś ochoty widzieć gości?...

Za całą odpowiedź Gowartowski wzruszył z lekka ramionami, jednocześnie
jednak z pod oka kilkakrotnie spojrzał na siostrę, a z twarzy jego
pierzchła pogoda.

Coś poza kulisami działo się w tym domu niedobrego, czul to pan January
nerwami, więc czoło zasępiło mu się i brwi przelotnie zmarszczyły.
Powstał gorączkowo z siedzenia, nieobecny myślą, szukający zagadki, nie
rozumiejąc słów siostry, znajdującej się już w oświetlonym buduarze i
mówiącej coś do niego.

- Co mówisz? nie słyszę... - rzucił po chwili. - Może tu przejdziesz,
będzie nam wygodniej rozmawiać... - powtórzyła głośniej tym razem
marszałkowa.

Gowartowski posłusznie podszedł ku drzwiom i przestąpił próg buduaru.

Zamknij drzwi za sobą, mój kochany, i siadaj, proszę cię! -
bezdźwięcznym głosem odezwała się pani Melania, sama zaś skierowała się,
by przymknąć drzwi do pokoju jeszcze jedne.

Pan January tymczasem usiadł i ze wzrastającym coraz bardziej niepokojem
śledził ruchy swej siostry. Teraz był już pewnym, że czeka go coś
niezwykłego, i złego, tak bowiem ostrożnej i dziwnie postępującej
siostry dawno już nie oglądał.

Marszałkowa zbliżała się właśnie ku niemu, a usadowiwszy się obok, na
kanapie, ujęła w obie dłonie ręce brata. Postanowiła w myśli zaraz od
razu przeciąć drażniące pęta wstępnej rozmowy, rzekła zatem łagodnie i
serdecznie, wpatrzywszy się rozumnemi i dobremi oczami w twarz brata.

- Przyrzeknij mi przede wszystkiem, mój drogi, że nie zanadto zmartwisz
się tem, co ci powiem, i zniesiesz wiadomość bardzo smutną, co ci
zakomunikować muszę - prawdziwie po męsku...

- Ależ dobrze, dobrze, moja kochana... Lecz powiedz-że mi nareszcie, o
co chodzi, bo siedzę, jak na rozżarzonych węglach, i po głowie latają mi
wprost niemożliwe przypuszczenia!.. Mów prędzej, błagam - cóż z Olą się
stało?.. - wybuchnął Gowartowski, ostatnie zaś słowa jego drgały wymówką
i prośbą.

Wyraz współczucia przemknął po twarzy matrony siwej, i objąwszy rękami
głowę brata, ucałowała ją czule.

- Ola... już po ślubie... - rzekła równocześnie szeptem.

Gowartowski, jak podrzucony, zerwał się z fotelu, i wzrokiem błędnym na
marszałkową spojrzał. - Kiedy? jak? co? gdzie? - wykrzyknął w pierwszej
chwili. - To być nie może!... - dorzucił i urwał... Wpatrzywszy się
bowiem uważniej w twarz siostry, poznał, iż ona mówi prawdę, po chwili
jęknął więc tylko cicho:

- Z kim?... i cały, zdawało się, zawisł na ustach pani Melanii... Głos
zadrżał marszałkowej, gdy, jak mogła najspokojniej, panując nad własnem
wzruszeniem, odpowiedziała wolno:

- Z Romanem Dzierżymirskim...

- Z Dzierżymirskim... z tym hołyszem... synem tej... tej Włoszki,
śpiewaczki!... - głos załamał się panu Januaremu, i schwycił się on
obiema rękami za głowę. - I bez... bez... - tu głos Gowartowskiego
przeszedł w chrypkę, snać wstrząsająca nowina zatamowała mu dech w
piersiach - bez mego... pozwolenia... błogosławieństwa!... - wykrztusił;
dokończył nareszcie, z bólem i gniewem... Twarz przytem znękanego
otrzymaną wiadomością ojca, dotąd blada bardzo, zakwitła nagle ceglastym
rumieńcem, nogi zaś widocznie zachwiały się pod nim, gdyż ciężko,
bezsilnie, upadł na pobliski głęboki fotel.

Powtórnie, z macierzyńską iście troskliwością, objęła głowę stroskanego
brata marszałkowa Warnicka, jakby ta czuła pieszczota siostrzana ukoić
pragnęła, choć chwilowo, cios, przed chwilą słowami przez nią zadany.

Lecz Gowartowski odtrącił ją prawie że brutalnie, niepomny niczego, a
chwyciwszy w dłoni rękę siostry, przemówił zapalczywie, urywanym głosem.

- Jak to? I ty, Melanio, pozwoliłaś na to? ty, na opiece której, niby
matki rodzonej, zostawiłem moje dziecię? Ty dałaś zezwolenie, nie
zawiadomiwszy mnie o niczem?

I pan January ponownie z miejsca swego się zerwał, i wykrzyknął
wzburzony:

- Wiedząc, że temu młokosowi, awanturnikowi odmówiłem dawniej,
naumyślnie usypialiście czujność moją, by mnie podejść, oszukać, i
myśleliście może, iż ja to przyjmę post factum, "tak sobie!"

- Ależ zmiłuj się, uspokój ! - pospiesznie przerwała marszałkowa. - Nic
jeszcze nie wiesz dokładnie, a już obwiniasz innych na chybił-trafił.
Proszę cię, bardzo proszę, cierpliwości trochę, spokoju, aż opowiem ci
wszystko, - dodała błagalnie.

Pan January mimo woli ucichł i spojrzał pytająco na siostrę.

- Serce-ż ty moje, posłuchaj, a nie martw się tak okrutnie - drżącym od
wzruszenia głosem, ze współczuciem, przemówiła znowu pani Melania, w
nagłem rozczuleniu zatrącając przytem wyraźnie rodzonym ukraińskim
akcentem, od którego odzwyczaiła się była swą ciągłą bytnością w
mieście. - Posłuchaj, jak się rzecz miała - zaczęła marszałkowa, i
ciągnęła tak dalej : - Przede wszystkiem, kiedy już tak boleśnie
dotknąłeś mię przypuszczeniem, że byłam w zmowie przeciwko tobie,
wytłumaczyć się winnam... Tak nie było wcale, jak sądzisz; przeciwnie do
ostatniej chwili ja o niczem zgoła nie wiedziałam...

Jak to? - przerwał siostrze zdumiony Gowartowski.

- Tak, serce, tak, Januarku, ja nic zupełnie nie wiedziałam - powtórzyła
marszałkowa, z widocznym żalem w głosie - a dlaczego? Dlatego, że oni
poradzili sobie bez nas... Roman porwał Olę i natychmiast wyjechali
razem za granicę.

I pani Melania umilkła, wszystko najgorsze już było bratu wiadomem. Pod
nowym ciosem pochyliła się głowa mężczyzny, i odbiło się na niej jeszcze
boleśniejsze cierpienie.

- Olu!... Olu!... dziecko moje!.. Jakże zawiodłem się na, tobie! - z
ciężkiem westchnieniem wymknęło się z ust biednego ojca.

Marszałkowa spoglądała wzruszona na brata. Gniewu jego nie bała się ona;
uniesienie przechodzi. Lecz czego lękała się dotąd najbardziej, to tej
rany właśnie, zadanej kochającemu sercu ojcowskiemu przez córkę,
depczącą przywiązanie do niej silne i bez upamiętania - dla ułudnej
fatamorgany zmysłowych rozkoszy, dla miłości kwiatów i ponęt...

Pan January, z głową na piersi schyloną, milczał teraz, ukrywszy twarz w
dłonie. Ze wzrastającem coraz bardziej współczuciem patrzyła wciąż pani
Melania na brata i myślała:

- 0, dzieci, dzieci, pokolenia młode, jakże wy często i okrutnie ranicie
serca starych! Przywiązuje się ich jesień smutna do waszych wiosen,
pełnych wesela, a wy, jak te ptaki, szukające wciąż ciepła i słońca,
lekkomyślnie rzucacie te serca, tratujecie miłość, zaparcia siebie
pełną, a pogardzając dogasającemi, popielejącemi iskrami - szukacie,
garniecie się do ognia, do młodych!..

Przecież i dla mnie pieszczotka Ola była dotąd wszystkiem, lube dziecię!

Tak, lecz od genezy uczucia jej i brata nie biło słońce miłości młodej,
ptaszyna zerwała jedwabne pęta przywiązań domowych, bo w mroki cichych,
dotychczasowych jej uczuć, do serduszka dziewczęcego, wdarł się
promienisty blask potężniejszy, silniejszy! Zwykła kolej rzeczy tego
świata...

Chcąc przerwać milczenie, pełne dla obojga rozmyślań przykrych, pani
Melania poczęła mówić znowu przyciszonym głosem:

- Podziękujmy Bogu jeszcze, mój drogi January, że ślubem skończyło się
to wszystko. Teraz z wolą Bożą pogodzić się należy, i z przeznaczeniem,
to trudno... - ciągnęła dalej, widząc, że na jej słowa wyrwany z
głębokiej zadumy brat podniósł głowę i słucha - Nie uwierzysz, ile ja
przecierpiałam, nim doniesiono mi o tem, że oni gdzieś w pobliżu
austryackiej granicy, w jakiejś tam wioszczynie ślub wzięli.

- Zkądże masz tę wiadomość? - złamanym i cichym głosem spytał
Gowartowski.

- Marszałkowa ze smutkiem spojrzała na brata. Serce zabolało ją, jakże
bowiem innym, odmiennym całkiem, stał się on nagle teraz, po odebraniu
wiadomości, tak dlań wszechstronnie bolesnej. Powoli, miękko, opowiadać
mu ona poczęła stopniowo wszystko.

A więc, o ucieczce Oli, o własnych cierpieniach, o tem, że z tak
licznych znajomych prawdy nie domyśla się dotąd nikt jeszcze, o
Ładyżyńskim...

Pan January, przybity, słuchał teraz słów siostry pokornie, jak dziecko,
nie odzywał się już wcale, trudno zaś było zaręczyć, czy w myślach
bezustannie zatopiony - słyszał.

Skończywszy swą opowieść, marszałkowa rzekła:

- Bóg mi świadkiem, iż nic winną nie jestem... Po wyjeździe twoim i
odmowie, którą dałeś Dzierżymirskiemu, gdy oświadczył się o Olę przed
paru tygodniami, nie przyjmowałam go wcale. Gdzie widywał się z Olą, jak
i kiedy ułożyli ze sobą wszystko? Dotychczas żadnego o tem nie mam
pojęcia. Cóż robić - wola Boska!..

Gdy marszałkowa wymawiała te ostatnie wyrazy, instynktownie przysunęła
się do brata, chcąc pocieszyć go zapewne, lecz w tej samej chwili
spojrzenie jej padło na drzwi od salonu, i drgnęła nerwowo. Zdało jej
się, że ktoś dotyka właśnie klamki...

Rzeczywiście, w sekundę później rozległo się trzykrotne pukanie, w ślad
za tem zaś służący zawiadomił, że podano kolacyę i herbatę.

- Czy masz ochotę jeść teraz? - spytała łagodnie brata pani Melania.

Pan January, machnąwszy poprzednio ręką, zrobił głową ruch negatywy,
pełny obojętności i zniechęcenia.

Marszałkowa westchnęła cicho.

-Będziemy jedli później! - rzuciła głośno.

Po drugiej stronie drzwi buduaru zaintrygowany lokaj schylił się i
spojrzał przez dziurkę od klucza, poczem jeszcze bardziej zaciekawiony
przyciszoną rozmową, której wątka schwycić nie mógł, postawszy chwilę,
oddalił się na palcach by zakomunikować wiadomość tę pozostałej służbie.

Z dobrą godzinę, a może i więcej jeszcze, minęło nim roztworzyły się owe
drzwi buduaru, i wyszło z niego rodzeństwo. Jakież jednak było zdumienie
domowników, gdy zamiast spożyć wieczerzę, oboje rozeszli się do swoich
komnat, nie tknąwszy jej wcale.

I późno potem w apartamentach marszałkowej Warnickiej paliły się dwa
światła.

Długo, bardzo długo, na klęczkach przed zapaloną lampką i wizerunkiem
Matki Bożej modliła się gorąco polska matrona, zanosząc prośby do nieba.
Ukrywszy głowę w dłonie, rozmyślała ona o ulubienicy swej, Oli, modliła
się za nią, za brata wreszcie, by mu los przyszłość osłodził. W końcu
światło u niej zgasło. Zmęczona wrażeniami ciężkich trzech dni
ostatnich, staruszka zasnęła twardo, pojednana z przeznaczeniem -
wzmocniona modlitwą...

Inaczej się działo w komnacie Gowartowskiego. I on po niejakim czasie,
zmęczony jednostajną po pokoju wędrówką, zgasił lampę, ułożywszy się do
snu.

Lecz sen - ukoiciel daleko odleciał od znękanego starca.

Przez wielkie okno wkradało się półświatło usianej gwiazdami nocy
letniej, sennej i cichej; mrugające na niebie gwiazdy zaglądały do
wnętrza - komnaty, położonej na dole i zwróconej ku ogrodowi, a
zawisłszy nad łożem, wpatrywały się błyszczące, pytań niedyskretnych
pełne, w pobladłe lica bolejącego tu człowieka.

0! jakże noc ta polska, swobodna, zadumana i jasna była inną dla
zapomnianego ojca, a jak inna, choć ta sama, rozpięta na włoskiem
niebie, dla dwojga młodych w Wenecyi!...

Tam, w upojeniu, w miłosnej ekstazie, dwie dusze, dwa młode istnienia
zlewały się w jedno!... Na zegarach ich przeznaczeń teraz właśnie biła
może zgodnie aksamitnymi cichymi tony, ziemska ułudna szczęścia
godzina...

A tu?...

Z cierpieniem i bólem sam na sam borykał się starzec, tłumiąc łzy,
cisnące mu się gwałtem do oczu...

Bo czyż, zaiste, to dziecię własne, drogie, nie sponiewierało go
bezlitośnie? Czyż za tyle lat ojcowskich trudów, miłości i zaparcia się
siebie, on, rodzic kochający, jak rzadko który może, zasłużył tego
ostatecznego, pogardliwego zdeptania?

Więc on wobec córki własnej nic nie znaczył? Błogosławieństwo jego jest
niczem, pozwolenie - zerem! On sam zaś, jego własne "ja," którego
odzwierciedlenie niezatartem, zdawało mu się piętnem, odbite było na
duszy Oli, także okazało się tak słabem tylko? 0! do jakiego stopnia
słabem nawet, kiedy nie potrafiło oprzeć się nowemu uczuciu -
intruzowi!...

Uśmiech gorzki, boleści pełny, przemknął się po ustach Gowartowskiego.

- Więc nic trwałego na tym padole! - myślał - wszystko marnością...
rozwiewającym puchem!... Więc drogie kamienie, perły uczucia, powstałe w
ojcowskiej duszy z tysiącznych życia szczegółów, cicho wyrosłe tam
kwiaty trwałego rodzicielskiego przywiązania, z góry już skazane być
muszą niemiłosiernie, by zwiędnąć zapoznane...

Ach, jakże on, naiwny, dalekim był myślą od tego! Jakiemże przykrem
rozczarowaniem była dlań ta naga rzeczywistość, brutalna, bez zasłon,
choćby konwencyonalnych tylko!

Gowartowski ścisnął głowę rękami, zdawało mu się bowiem, iż ona pęknie
od myśli, cisnących się, jak nieproszone tłumy... Subtelny umysł jego
giął się pod ich naporem, szumiał, niby rój brzęczących, dokuczliwych
owadów.

Nagle, jakby dziwnym wpływem reakcyi, w głowie leżącego zapanowała
próżnia...

Gowartowski na małą sekundę tylko przestał myśleć...

I natychmiast zręcznie z chwili tej skorzystała samowiedza.

- Przypomnij sobie własną przeszłość - szepnęła - bądź wyrozumiałym!...
Poszukaj dobrze, a niewątpliwie znajdziesz tam moment, analogiczny z
chwilą obecną!...

Wszak młodość ma swoje silne prawa, każdy w tym czasie korzysta z nich,
a starość, ubrana w pożółkłe, lecące liście jesieni życia, swą głowę
srebrną pochylić zawsze musi przed jej oślepiającym blaskiem, pomna, że
i ona kiedyś taka sama była.

I pan January wysiłkiem woli uprzytomnił sobie nagle minione lata swoje,
wpatrzył się w nie na chwilę...

- Nie, nie!... - wołać poczęło we wzburzeniu całe jego jestestwo.

Tego, co go dzisiaj spotykało, nie było tam zgoła. On szanował sędziwy
wiek, przywiązania starych nie tratował; choć kochał i szalał, jednak
zawsze godził jedno z drugiem.

Tu zaś obecnie działo się zupełnie co innego. I Gowartowski w tej samej
chwili odwrócił się do ściany, a przymknąwszy machinalnie powieki, i
jakby chroniąc słuch od jakichś odgłosów, jak dziecię wcisnął w poduszki
głowę swą siwą. Bo nagle zdało mu się wyraźnie, że czyn Oli przyoblekł
się w słowa i w pustych, cichych ścianach pokoju krzyczy wielkim głosem:

- Idź w kąt, stary niedołęgo! Czyż ja potrzebuję ciebie się pytać? Ja
chcę żyć, kochać! Pragnę za męża mężczyzny drogiego sercu, a tu ty
myślisz mi przeszkodzić?...

W ciszy pokoju, w uśpieniu letniej nocy, rozległo się bolesne, stłumione
łkanie - starzec płakał...

Dawno niezmoczone łzą sędziwe męskie powieki, zaszkliły się rosą -
stroskanego ojca uniósł ból począł rozsadzać piersi.

A jednocześnie przywidziało mu się, jakby w halucynacyi nagłej, że oto
skądsiś nagle, do ciasnych ram sypialni wpada, jak huragan, dziwny
rydwan złocisty... Przytuleni, zrośli jakoby ze sobą, siedzą na nim
Roman i Ola, zapatrzeni w siebie, nie widząc nic dokoła.

Rydwan zaś wspaniały zbliża się coraz bardziej...

Ciągną go ogniste piękne rumaki białe, a po jego stopniach, ozdobach i
kobiercach, wszędzie sypią się kwiaty; zasypują go, pochłaniają...

Muzyka wesoła, skoczna, zagłusza tymczasem tętent koni - nad zakochaną
parą młodych roje cherubów unoszą się w górze, skrzydełka ich szumią
radośnie, a czarowna miłość toruje im
drogę!...

I Gowartowskiemu zdaje się równocześnie, że pojazd ten wprost na niego
wpada.

Tak jest, wyraźnie, wyraźnie!...

Czuje bo oto na piersiach swych bolesne grubijańskie uderzenia kopyt
końskich...

Ach!...

To koła rydwanu przemknęły po nim zwycięsko!...

Zaszumiało... Posypały się znowu wonnym deszczem kwiaty, muzyka głośniej
zabrzmiała.

Minęła chwila...

Ucichło wszystko, znikło i tylko jeszcze w milczeniu echem ostatnim
zadrżał miłośnie pocałunku szmer...

Pojechali.

Zimny pot zaperlił się na czole Gowartowskiego. - Przez myśl przemknęło
mu słowo: Waryuję?...

Lecz niebawem znowu powróciła myśl zbłąkana.

I cierpienie natychmiast ukłuciami drobnemi ranić go ponownie zaczęło.

Powtórnie, umilkłe na drobną chwilę, jak przypływ morza,
niepowstrzymany, powrotny, rozległo się w cichym spokoju komnaty
zduszone łkanie...

Szerokiem korytem rozlewała się boleść upokorzonego, zranionego
ojcowskiego serca, i przez otwarte okno cicho płynęła eterami, w dal...

Na dworze ściemniło się tymczasem; gdzieniegdzie na czystem niebie
pojawiły się małe chmurki, przesłoniły zaglądające ciekawie do pokoju
gwiazdy...

Cienie rozkładały się obecnie w sypialni, a z nimi powoli, zmęczeniem
snać zwyciężane i wyczerpaniem, milkło bolesne łkanie starca,
przechodząc stopniowo w płacz cichy. Cóż stało się powodem tego
ukojenia, działającego łagodnie, jak balsam, na znękaną cierpieniami
duszę stroskanego ojca?

Może to było przywidzeniem tylko, jednak w majaczących, coraz więcej
zasiedlających pokój półcieniach, na ich tle widoczna zarysowała się
niewyraźna jakaś postać, nachylona ze współczuciem...

Któż to był tak niepochwytny, z eterów zaledwie złożony cały? Mara, czy
złudzenie?

Jednocześnie jakiś dziwny szelest jakby rozległ się również po pokoju...
Z przytłumionym szelestem, jednostajnie, kropla po kropelce spadało coś
w pewnych od siebie odstępach, za spadnięciem zaś każdej kropli rozlegał
się w cichej komnacie jakiś pełny, oddzielny, harmonijny ton stłumiony -
grała jednolita, oderwana, melodyjna nuta.

Cichła - i znów to samo czyniła druga, trzecia, czwarta...

Cóż to było na Boga? Czary, czy też tylko igraszka cieni i słuchu?..
Nie. To niewidzialny dla ludzkiego oka, przywołany ze sfer niebieskich
prawdziwem cierpieniem, spłynął był Anioł pocieszenia, a siadłszy cicho
przy łożu szarpiącego się z hydrą bólu starca, niósł mu ukojenie - od
Boga!...

Ściany pokoju tymczasem coraz ciszej grały swą muzykę dziwną...

To ostatnie, do czary konchowej w dłoniach Pocieszyciela, zmieniając się
tam w piękne drogocenne perły, spadały z oczu człowieka-ojca - łzy...




------------


Nad lekko zmarszczoną, a mieniącą się jeszcze w zielonkawe blaski
powierzchnia Adryatyckiego morza, daleko na widnokręgu, łagodniała coraz
bardziej czerwona wstęga zachodu, aż znikła, spełzła zupełnie, wyparta
mrokiem idącego wieczoru.

W zakładzie kąpielowym, na Lido, zapóźnieni, w rozmaitych kostyumach
goście, powoli, stopniowo, zdążali do kabin swych, aż objęta palami i
sznurem ogromna przestrzeń morza, przeznaczona na kąpiel, zupełnie
opustoszała niebawem.

Natomiast na werandzie pośrodku zakładu, na rubieży kąpieli, zaroiło się
od gości, spragnionych wypoczynku.

Odcinając się od innych wysoką, smukłą swą postawą i dystynkcyą,
zmierzający do wolnego miejsca tuż pod balustradą, nad morzem,
przeciskał się pomiędzy licznymi zajętymi już stolikami, Roman
Dzierżymirski, w ubraniu całem białem, licującem bardzo korzystnie z
piękną śniadą twarzą jego i czarnym zarostem. Znalazłszy w korku wolne
miejsce, usiadł i kazał podać sobie napój odświeżający, a zdjąwszy
zarazem biały kapelusz - z tegoż materyału, co odzienie zrobiony -
spojrzał wokoło...

Przytłumionym szmerem rozmów, prowadzonych w przeróżnych językach,
brzęczał w jego uszach, jak rój owadów, zebrany tłum; na pięknego, a
samotnego cudzoziemca spoglądało ciekawie i zalotnie kilka siedzących
opodal, przystojnych Włoszek o grubych zmysłowych wargach i dużych,
błyszczących, czarnych, jak węgiel, oczach.

Dzierżymirski przetarł czoło ręką, i popatrzył z kolei przed siebie.
Otulone już mgłami zmierzchu morze marzyło jakby zadumane. Przyciszonym
łoskotem uderzało o brzeg falą, mówiło coś, szeptało...

Na pokarbowanej, coraz bardziej ciemniejącej jego fali ścigały się teraz
mroki, jakieś cienie tajemniczo pływały po niem, gwarzyły ze sobą gdzieś
w oddali, a tłumione ich głosy niósł echem łagodny szmer fali...

Tęsknym wzrokiem wpatrzył się Dzierżymirski w bezmiar wód Adryatyku,
zdało mu się bowiem, że wśród tych otaczających go, obcych ludzi, ono
jedno brata się z nim obecnie, i przyjacielskiem uchem myśli jego
słucha.

A Roman całkiem swobodnie poddać się im mógł po raz pierwszy od bardzo
dawna; nie oczekiwał bowiem na nikogo, był sam zupełnie; żonę, cierpiącą
na migrenę, pozostawił w hotelu na własne jej żądanie.

Dotąd zaś po prostu nie miał czasu pomyśleć, wniknąć w siebie.

Od chwili przyjazdu Romana do Wenecyi mijało dwa tygodnie, a w całym tym
okresie, upojony haszyszem miłości dzielonej, przykuty do Oli złotymi
łańcuchy uczucia, wprzągnięty w oszałamiające, ułudne jarzmo chwil
miodowych - śnił on, spał, żyjąc życiem nie rzeczywistem, ale jakiemś
innem, oderwanem, lśniącem się li tylko jasnością, promieniami i
blaskiem.

Prócz tego, jednocześnie doznawał on i wrażeń innych, subtelniejszych.
Były zaś niemi: po pierwsze, wrażenia czysto zewnętrzne, a więc ciągłe,
bezustanne pobudzenie poczucia piękna, wyzwane zetknięciem się z sztuką
tego zakątka pamiątek Italii; - wewnętrzne, a tym razem również w
ścisłej pozostające łączności z osią wszystkiego dlań teraz - z Olą.

Dzierżymirski z licznych dotąd miłostek obeznany był dobrze z kobietami,
po raz jednak pierwszy odczuwał to, co dziś...

Bo dotąd tak zwykle zdarzało się zazwyczaj; że on był w miłości zawsze
prawie nastrojonym na silniejszy diapazon, a kobieta bierniejszą była -
poddawała się tylko sile jego uczucia.

Teraz zaś działo się wręcz przeciwnie: to on czuł się więcej pragnionym
i kochanym - to on poddawał się sile szałów, pożądań...

Po stronie kobiety była widoczna przewaga, Roman zaś nurzał się w tej
czystej toni niepokalanego dotąd niczem uczucia, jak w źródle świeżem,
krynicznem nowego złotego życia, odmładzał się w niem, orzeźwiał, i
upojony, odurzony - zasypiał życie, marzył i śnił, wchłaniając w siebie
całą moc i potęgę skierowanej ku niemu miłości.

A jednak, wszak i on kochał Olę: Któż by wątpił o tem, gdyby tylko mógł
spojrzeć na ukrytą, starannie od ludzkiego oka, a zapisaną kartę jego
tak niedawnej jeszcze przeszłości.

W tej chwili Roman, przeżywając jakby w myślach swych, poza
teraźniejszością i lata minione, wzdrygnął się, brwi zmarszczył, i
machinalnie spojrzał przed siebie.

Zupełnie spowił już morze mrok ciemny. Hen, daleko, błyszczały światła,
pozapalane na niewidzialnych prawie gołem okiem parowcach. Trzy z nich
mrugały już na kołyszącym się wodnym obszarze, po chwili zabłysło
czwarte, piąte...

Lekki wietrzyk wionął po fali, poruszył się zadumany wód olbrzym,
zakołysał, zaszumiał tajemniczo głośniejszym, niż dotąd, chórem
podszeptów, szelestów i szmerów - melodyjnie zagrał...

U stóp Romana silniej zapluskały fale.

W uderzeniach zaś ich, teraz już zupełnie bliskich, wyraźnych,
powtarzających się co chwila, jakiś ukryty, szyderczy, szemrzący jakby
głos wołał, zda się, gdzieś z głębin dalekich:

- No, i cóż, przywłaszczycielu cudzego złota, dobrze ci z niem, co,
nieprawdaż? Ubóstwiają cię, grasz rolę milionera!

Ha-ha!-ha-ha!.. z kolei zaśmiały się nagle wody.

- Myślisz może, że teraz, dotykając się już pieniędzy innych,
wytłumaczonym przez to jesteś? Że zapomniano, zagrzebano twą tajemnicę?

- Ha-ha!-ha-ha!.. - śmiało się morze ironicznie, i dalej znowu szydziło:

- A widzisz - zbladłeś! Ty dotychczas pewnym byłeś, że nikt nic nie wie
o tem!..

- A ja wiem, dobrze wiem!... - szyderczo zaśmiało się morze, a śmiech
ten wód ogromy coraz głośniej przedrzeźniać poczęły.

Teraz już całe morze bezlitośnie drwiło.

Naraz głos Adryatyku ustał i cichym szeptem zaszemrała fala:

- Nie bój się! ja żartuję tylko... nie trwóż się, ja cię nie zdradzę...

- Patrz, jakie głębie kryją się w mem łonie jak wielkiem jestem ja!..

- Tajemnicę twą zachowam, zginie ona w obszarach, w bezdnach utonie...

- Nie powiem, ci... cho będę... ci... cho... - zaszeptała znów fala, i
szept ten powtórzyły fal miliony...

I jak śmiech szyderczy, tak i teraz ten półszept cichy, stłumiony,
drżący, szedł znowu po łuskach fal, tajemniczy, straszny...

Nie... po... wiem!.. ci-cho będę, ccci-cho...

Nerwy Romana zadrgały; podrażniły go te dziwne głosy Adryatyku, odsunął
krzesło na drugi koniec stolika, podparł rękami głowę, a zatkawszy uszy
przed pomrukiem wód, wzburzony jeszcze, blady, zadumał się głęboko.

Przeszłość, wywołana chwilą samotności, i dziwnymi morza pogwary, świeża
i żywa, niby wczorajsza, stanęła mu przed oczyma, jak widmo.

Na ubogiem poddaszu, ujrzał zatem siebie budzącym się po śnie strasznym!

Dwa już lata od tej chwili mijały. A co on od owego czasu przecierpiał,
przeżył, przewalczył! - nie zliczyć!..

Długo nie tknął wówczas cudzych pieniędzy; tajemniczy portfel leżał pod
kluczem, pozornie zapomniany.

A on ciągle walczył ze sobą!..

Nie zanosił jednak zguby do biura policyjnego, sam osobiście właściciela
nie szukał. Czekał...

Pod tym względem niepokojąca, tłocząca swą zagadką, głucha panowała
cisza.

W żadnem piśmie nie było wzmianki o zgubionym pugilaresie - nikt o tem
władzom nie doniósł...

A on wciąż szalał.

Wreszcie wyczerpały się wszystkie jego własne fundusze, parę ostatnich
lekcyi stracił bezpowrotnie; głód zajrzał do jego izdebki... Nie było
rady, napoczął wówczas cudzego złota.

Jakby to było wczoraj, dziś zaledwie, pamięta wyraźnie te tygodnie
męczarni, bojaźni, wyrzutów, gdy siłą okoliczności zmuszonym został
"żyć" z mienia przywłaszczonego... Pamięta swą trwogę dziecinną przy
zmianie pierwszej sztuki znalezionych pieniędzy, i innych, następnych...
Widzi siebie, jak naumyślnie zmieniał je na drugim końcu miasta, jak bał
się wtedy własnego cienia, i tak dalej, tak dalej!..

Każda drobnostka żywo, jawnie staje mu przed wzrokiem.

A później znowu w murach rodzinnego miasta wytrzymać już nie mógł!..

Wyjechał. Błąkał się za granicą długo, bezmyślnie, aż dotarł do
Monte-Carlo.

Tam, opanowany gorączką złota, widząc, jak strumienie jego, rzeki całe,
płyną hojnie wokoło - do gry w ruletę rzucił się z zapałem.

Początkowo miał szczęście szalone. Cudzy pieniądz dwoił się, troił
cudownie, pewnego poranku jednak przegrał wszystko co do grosza. Nie
stracił jednak odwagi. Dawszy się już poznać w domu gry, jako człowiek
bogaty i nierachujący się wcale z groszem, oraz rozpowszechniwszy
fałszywą pogłoskę o olbrzymich swych jakoby dobrach, pożyczył u
poznanego amerykańskiego miliardera trzykroć sto tysięcy franków.

Poręczył za niego pewien lord angielski, z którym się on, Roman,
poprzyjaźnił bardzo. Począł grać... Pieniądze Amerykanina, (który,
mówiąc nawiasem, wygrywał w tym sezonie sumy olbrzymie), przyniosły mu
szczęście.

Dzięki parokrotnym, a nader rzadkim i nieprawdopodobnej długości seryom
"rouge", oraz kilku wygranym "en plein", pewnego dnia ujrzał się panem
miliona franków. Uśmiech fortuny oszołomił go na razie. Począł grać ze
zdwojoną energią i ryzykiem.

Znowu wygrał kilkakrotnie, lecz z kolei niebawem począł znowu
przegrywać, z przerażającą szybkością. Opamiętał się. Przyszła chwila
rozwagi; oddał dług milionerowi zza oceanu i wyjechał. Względnie był
jeszcze wygranym, i to dostatecznie. Przywoził z sobą do kraju blizko
sześćdziesiąt tysięcy, a wyjeżdżając miał tylko dwadzieścia kilka.

Wówczas rozpoczęło się dlań nowe życie...

Przede wszystkiem wracał spokojny. Niezrozumiały na razie, subtelny
bardzo, posiadający jednak pewną podstawę ściśle logiczną, owładnął nim
wtedy w duszy proces dedukcyjny, i zwyciężył.

Roman Dzierżymirski, cały pogrążony w swych wspomnieniach, odsłonił
twarz, machinalnie powstał, i oparłszy się o balustradę, wpatrzył w
bezmiar morza, coraz ciemniejszy i cichszy.

- Tak, zwyciężył! - myślał Roman dalej. Zdawało mu się bowiem wówczas,
że nie jest tak bardzo winnym.

- Te pieniądze są teraz moje, "prawdziwie" moje - powiedział sobie
wtedy, doszedłszy do tej pewności całem poprzedniem skojarzeniem
wywodzeń. A mianowicie: Złoto znalezione wszak przegrał; stopiło się
ono, znikło, zlało w całość jedną z morzem przegrywanych w jaskini gry
pieniędzy. Mienie zaś jego obecne - to była tylko wygrana z pożyczki
Amerykanina, a zatem suma grosza, niemająca już bezpośredniego,
dotykalnego związku ze znalezionym portfelem.

Jemu, Dzierżymirskiemu, w dziedzinie sumienia wyrzutów, dociekań,
zwątpień, ubywał jeden szkopuł poważny - nie dotykał się on już wyjętego
z "cudzego" pugilaresu grosza. Niezaprzeczenie przytem należał do niego
ten pieniądz, ślepą igraszką losu nabyty; podwaliną zaś, przeszłością
tylko fortunki tej było przywłaszczenie.

Pozostawał fakt, wprawdzie już daleki, znalezienia i nieoddania -
pozostawało niezmienne przekroczenie etyki ludzkiej, i uczciwości ze
strony jego, jako jednostki społecznej - niczem niestarta, wieczna tego
plama, ale w ówczesnem przynajmniej przekonaniu jego, to wszystko
znośniejszem, nie tak piekącem, lżejszem bez porównania było od
odległego strasznego wczoraj.

Z głową podniesioną zatem do góry, pokrzepiony powyższymi w swoim
rodzaju sofizmatami, rozejrzał się wówczas po świecie i począł działać.
Rozpowszechniwszy, za pomocą ponownie odnalezionego przyjaciela i
dawnego kolegi-światowca, pogłoskę o dziedzictwie niespodzianem, a dość
pokaźnem, po stryju, zmarłym w Stanach Zjednoczonych, rzucił się w wir
zabaw eleganckiego świata, w celu zbliżenia się do Oli. Dopiął togo,
zawładnąć jej sercem potrafił, oświadczył się o jej rękę, odrzuconym
został, i...

Powierzchnia morza spokojną już była. Obojętna całkiem równomiernie i
łagodnie uderzała fala o podnóże werandy - milczała cicha...

Dzierżymirski obudził się ze swych myśli, zanurzył ręce w bujnej
czuprynie, głową wstrząsnął, jakby pragnąc odpędzić roje wspomnień, i
odwrócił się od wodnej toni.

Publiczności nie było już prawie, po platformie kawiarni, ziewając,
przechadzała się służba. Zawoławszy kelnera, Roman rzucił mu dużą
srebrną monetę, i odprowadzony głębokim jego ukłonem, opuścił zakład
kąpielowy.

Niebawem znalazł się na drodze szerokiej, ocienionej drzewami, z
szerokiemi po bokach alejami dla pieszych.

W umyśle jego cichł szept przeszłości, niepostrzeżenie, stopniowo,
obrazy jej niknęły - teraźniejszość wracała... Przed wzrokiem mężczyzny
mignęła naraz rozkosznie sylwetka Oli; pragnienie miłości, życia, silnie
nim owładnęło.

Śpieszył się.

Odpędził natrętnego wyrostka, zachwalającego mu świeże ostrygi i jakieś
ślimaczki nadzwyczajne; niebawem żachnął się znowu niecierpliwie,
ujrzawszy zastępującego mu drogę rozczochranego starego Włocha, z
maneżkami, pełnemi pieczonych homarów i drobnych raczków.

Po bokach drogi, w licznie rozsypanych restauracyach, roiło się od
spożywających i zapijających wino ludzi, z oddali dolatywało echo
muzyki. Roman, przyśpieszając bezustannie kroku, wyrzucać teraz począł
sobie, że zostawił żonę samą; niepokoiła go myśl uporczywa, iż nie
cierpi ona może na migrenę, lecz, że to początek zapewne słabości
zupełnie innej; wszak wszystkie choroby zazwyczaj rozpoczynają się bólem
głowy.

Po co tu przyszedł?... By bezużytecznie odgrzebywać minione chwile? Ależ
to nonsens zupełny. A tam ona, Ola, sama zupełnie - niewątpliwe chora!..

Miłość pani, z całem bogactwem bezpodstawnych swych wzruszeń i
niepokojów, zawładnęła niepodzielnie Dzierżymirskim.

Spojrzał na zegarek - dochodziła dziewiąta. Przed nim już bardzo blisko
widniały dwie małe platformy przystani; pełne były ludzi, przed jedną z
nich stał parowiec, gotowy do odejścia. Dzierżymirski w obawie, że się
spóźni, puścił się pędem, i spotniały dobiegł do przystani w tej samej
właśnie chwili, gdy na pokład odrzucano już sznur gruby, przytrzymujący
parowiec. Wskoczywszy nań szybko, Roman znalazł się pomiędzy natłoczoną
ciżbą ludzi, jak głośny rój pszczół gwarzącą pomiędzy sobą, ze śmiechem
i giestykulacyą.

Otarłszy pot z czoła, Dzierżymirski wsparł się o poręcz balustrady
pokładu. Boki statku łagodnie pruły fale; oddzielona ciemną tonią, w
bliskiej już odległości mrugała kręgiem świateł rzucona na wód obszary
Wenecya.

Podniósłszy do oczu dalekonośną lunetę, wpatrzył się Roman w rząd domów,
położonych nad brzegiem, ku któremu szybko płynący parowiec zbliżał się
coraz bardziej. Szukał hotelu swego, i okna pokoju, gdzie pozostawił
Olę.

Okno komnaty tej właśnie otwartem było szeroko. W ramie zaś jego stała
kobieta, szatynka, smukła, o jasnem, habrowem spojrzeniu podłużnych,
mieniących się oczu, o piersiach wypukłych, wznoszących się jak fala, a
kształtach ponętnych, pełnych, jakby pragnących gwałtem wydostać się z
ciasnych ram opiętej, białej, pikowej sukni. Małe wklęśnięcia po obu
stronach wązkich usteczek zdradzały przy uśmiechu rozkoszne dołeczki,
rączka maleńka i dystyngowana całość postaci mówiły wyraźnie o rasie
młodej osóbki.

Ola, wypocząwszy w łóżku godzin kilka, wstała właśnie przed chwilą,
czując, że nerwowy, spowodowany upałem i zmęczeniem ból głowy ustaje.
Pragnęła po za tem rozerwać trochę myśli, z wyjściem bowiem Romana
zasnęła i śnił jej się rodzinny Gowartów i ojciec, jak żywy, tylko jakiś
smutny i zbolały.

I po przebudzeniu myśl Oli pobiegła stąd daleko... Mimo woli sama
uleciała do ojczystych obszarów i jarów. Powonienie jej podrażnił
wyraźny zapach polnego kwiecia, ziół i bodjaków, w uszach zabrzmiała
melodya cicha szumiących borów, kołyszącego się miarowo stepu - smętna
rodzinna Ukraina, z poza setek mil, ogarnęła ją tu, pod włoskiem niebem,
poczuła, zda się, powiew jej, tęsknoty pełny, do uszu zaś doleciało
jakby ginące echo żałosnej dumki, śpiewanej nieuczonym głosem
mołodycy...

I smutek ogarnął Olę... Czy wróci tam kiedy, czy wróci?

Wszak podeptała wszystko - jednem szarpnięciem się zerwała wszelkie
więzy - sama otworzyła sobie przemocą bramę do wymarzonego szczęścia.
Tak jest. Bo Ola czuła się przecież rzeczywiście szczęśliwą.

- Biedny ten ojciec jednak, który po swojemu, jak umiał, tak ją kochał 
- myślała dalej. - A droga ciotka Melania i przyjaciel ich, Ładyżyński?
Gdzie Gowartów, z którym zrosła się jej dusza cała? Co się tam dzieje?
Gdzie oni teraz, ci wszyscy, tak dotychczas sercu drodzy?..

Rozpamiętując w ten sposób przeszłość, przepędziła Ola z godzinę.

Moc upajającej rzeczywistości tak silną była, jednak, że stopniowo
ścierać poczęła wrażenie snu i ożyłe chwilowo wspomnienia. Obecnie
stojąca w oknie młoda kobieta myślą daleką już była od tego wszystkiego.
Obejmując wzrokiem panoramę portu i morza - oświetloną Wenecyę, wysepkę
z kościołem S-to Giorgio Maggiore, oraz kanały z mknącemi cicho po nich
licznemi gondolami, - Ola z niecierpliwością wypatrywała Romana.

Pragnęła już bowiem widoku męża. Przedłużona nieobecność
Dzierżymirskiego i w jej duszy zasiała ziarnka niepokoju; tęskniła już
za jego pieszczotą, zapragnęła czułości i pocałunków...

Wziąwszy lornetkę, przyłożyła ją Ola do swych oczu, ścigając po chwili
widnokrąg spojrzeniem. Pierś jej przytem unosić się poczęła miarowo,
usteczka zaś zdawały się całować przestrzeń, rozchylone, proszące...

Zniechęcona, odjęła niebawem lornetkę od oczu. Jakiś statek w kierunku
Lido zbliżał się wprawdzie, lecz znajdował się jeszcze tak daleko...

Ola odstąpiła od okna, i szeleszcząc jedwabiami swych spódniczek,
poczęła niecierpliwie przechadzać się po pokoju, pytając sama siebie:

- Któż widział spóźniać się tak dalece? Widocznie zobojętniała już ona
Romanowi, czyż to jednak możliwe? Wszak tak niedługo trwa ich
szczęście...

Myśli ostatnie i wątpliwości śmiesznemi widocznie zdały się młodej
kobiecie, bo po zastanowieniu się twarz jej poweselała, a w ciszy pokoju
rozległ się śmieszek srebrzysty. W ślad za tem zapaliła dwie świece i
przystąpiła do dużego lustra. Długo, z lubością, wpatrywała się w
nadobne własne oblicze. Przymknąwszy z lekka powieki, lecz tak, by mogła
widzieć siebie, przegięła swą ładną główkę i kibić nieco w tył, oraz
rozchyliła usteczka...

Kształty postaci jej całej uwypukliły się ponętnie; w pozycyi tej
zatrzymała się chwilę... Uśmieszek zwycięski przewinął się niebawem po
drobnych wargach pięknej kobiety; podniosła do góry ręce, łasząco, jak
kocię, wyprężyła naprzód swe ciało, i uczyniwszy gest, podobny do
przeciągającego się po śnie człowieka, wymówiła głośne: Aaaa...

Po chwili zaś, poprawiwszy poprzednio zalotnie tualetę swą i włosy,
stanęła znowu w pierwotnej pozycyi u okna, w ciemnym tak samo i tym
razem pokoju, z lornetką przy oczach.

Zbliżający się tymczasem od strony morza parowiec stawał właśnie już w
przystani. Po drewnianych pomostach wysypał się na ulicę tłum różnolity
i barwny; światła, pozapalane w pobliżu padały nań skośnie, oświetlając
wyraźnie ruszających się ludzi. Ola wśród nich starała się odnaleźć
sylwetkę męża, niebawem dojrzała go rzeczywiście i z radością
wykrzyknęła do siebie:

- Jest! jest!..

W oka mgnieniu odskoczyła od okna, zapaliła świecę, odnalazła szybko
kapelusz i parasolkę, i wybiegła z hotelu. Zdążała na spotkanie Romana,
śmiejąc się z góry na myśl, jak on się zdziwi, ujrzawszy ją na nogach.

Na Riva degli Schiavoni, spacerowem miejscu Wenecyi, roiło się od
publiczności. W pobliżu hotelu, zamieszkiwanego przez Dzierżymirskich,
muzyka grająca zazwyczaj na placu Świętego Marka, rozbrzmiewała kaskadą
ochoczych tonów przed kawiarnią, przepełnioną ludźmi, snującymi się
również wszędzie, gdzie tylko było rzucić okiem. Ola, zdążając ku
przystani, wymijała ich szybko, w oddali widziała już wśród idących
sylwetkę Romana, całą białą, górującą wzrostem nad innymi.

Dzierżymirski, niespokojny snać dotąd jeszcze, szedł krokiem raźnym, z
cygarem zapalonem w ustach, a kroczył tak zamyślony, że byłby, nie
widząc wyminął Olę niewątpliwie, gdyby ta, ubawiona, nie roześmiała się
wesoło i nie pochwyciła go za ramię. Na dźwięk znajomego srebrnego
śmiechu podniósł Roman głowę i twarz, chmurna dotychczas nieco,
rozpogodziła mu się natychmiast.

- Ty tu, filutko?.. - wykrzyknął radośnie, i ująwszy obie rączki Oli w
swe dłonie, obsypywać je zaczął pocałunkami, a następnie pociągnął ją ku
sobie, i nie zwracając zgoła uwagi na kilka mijających ich osób,
ucałował w twarz serdecznie.

- A tak, Romeczku! - odparła żywo Ola - wybiegłam, bo zobaczyłam przez
lornetkę, jak wysiadałeś! Fe! któż widział siedzieć tak długo, gdy się
ma tak ładną, jak ja żoneczkę... - dorzuciła, przymilając się, z lekką
wymówką w głosie, i dodała jeszcze:

- Myślałam już, że ci się co złego stało!

  Promień przebiegł po twarzy mężczyzny, ujął ramię Oli, i odparł:

- A wiesz, moje życie, że i ja miałem co do ciebie myśl podobną?.. -
uśmiechnął się i dodał - ale z mej strony to usprawiedliwione,
zostawiłem cię przecie bowiem w łóżku...

Idąc wciąż szybko przed siebie, zamilkli oboje. Miłość odczuta, taka
sama, drobną swą powyższą oznaką zamknęła im usta na chwilę.

- Skądsiś od Wielkiego Kanału, w pewnych od siebie, odstępach,
dolatywało właśnie echo silnego męskiego głosu, przy akompaniamencie
chóru innych.

- Pojedziemy może gondolą, jak myślisz? - zapytała Ola - słyszysz jak
ładnie śpiewają?..

- Dobrze, moje życie, jedziemy!.. - odparł wesoło Roman.

Jak na zawołanie, w tej samej chwili Dzierżymirscy usłyszeli za sobą
kilka okrzyków, silnie akcentowanych na pierwszej sylabie: "Gón-dola,.
gón-dola signore... gón-dola!.."

Na lewo, obok idących, znajdowała się "Piazzeta", a naprzeciw
wznoszącego się majestatycznie pałacu Dożów, największa przystań
gondolierów.

Dzierżymirski, wybrawszy jednego z licznych" napraszających się
przewoźników, podszedł ku przystani, gdzie wespół z Olą usadowił się
niebawem w gondoli.

- Serenada, Canale Grande! - rzucił ubranemu biało Włochowi.

"Rematore"*) uderzył w wiosła, i gondola z wolna, cicha, wysunęła się z
pomiędzy dziesiątek innych, a kołysząc się na, czarnej fali kanału,
pomknęła we wskazanym kierunku. Roman objął kibić żony i począł muskać
delikatnie ustami jej oczy, czoło, szyję i usta. Ona zaś uchylała się
wciąż figlarnie, szepcząc:
[*) Wioślarz.]

- Wstydź się... gondolier patrzy...

Lecz mężczyzna nie przestawał. Kilkakrotnie usta ich złączyły się w
pocałunku gorącym, długim, od którego zadrżeli oboje, z ust Romana
sypały się ciche i urywane, dyszące uczuciem i namiętnością,
pieszczotliwe wyrazy...

A wkoło nich, szeleszcząc uderzeniami wioseł, sunąc również, jak i oni
cicho, mknęły, migocząc kolorowemi światełkami, gondole, zmierzając
wszystkie w jednym kierunku - ku Wielkiemu Kanałowi, całemu
rozbrzmiewającemu w tej chwili, jak harfa ruszona śpiewem i muzyką.
Oświetlone, ubrane kolorowemi, papierowemi latarniami, migały w oddali
wielkie gondole, a raczej statki małe, tak zwane "serenady", na których
orkiestry cale grajków i śpiewaków-samouków popisywały się ze swym
wrodzonym, a rzetelnym nawet częstokroć artyzmem.

Kilka podobnych serenad, rozrzuconych po kanale; wabiło światłami i
stłumionym śpiewu odgłosem, koło nich zaś, w pobliżu, grupowały się
kręgiem dziesiątki czarnych gondoli, z rozpostartymi w nich niedbale i
wygodnie słuchaczami. Niektóre z rozbrzmiewających śpiewem i muzyką bark
podjeżdżały pod okna dawnych dworców, a dzisiejszych pierwszorzędnych
hoteli i koncertując tam wyłącznie dla hotelowych gości, zbierali od
nich dla siebie datki, sunąc różnobarwnemi światłami i gorejącym
kadłubem stateczku zwolna u marmurowych stopni pałacowych balkonów.

Naprzeciwko dwóch podobnych serenad, śpiewających wprost kościoła S-ta
Maria della Salute, pod oknami pałaców Ferro i Zucchelli, (dzisiejsze
Grand-Hotel i hotel Britania) dalej nieco, poza kościołem, zabrzmiała
właśnie nagle pieśń solowa ..

Zagłuszając inne głosy śpiewaków bliższych i dalszych, zadrgała ona
uczuciem, i zręcznie modulowana przyjemnie pieściła słuch, coraz
donioślejsza, bliższa...

- Pojedziemy tam! dobrze, Romciu?.. - zaproponowała Ola, ujęta głosem
śpiewaka.

- Bene, carissima! - odparł Roman, i skinął na wiosłującego. Gondola
ich, kierowana umiejętną ręką, wymijać zaczęła łodzie, coraz
liczniejsze.

Roman i Ola, widząc się coraz bardziej otoczonymi, przestali pocałunków
i pieszczot, chwilowo poddawszy się zupełnie czarowi pieśni, płynącej ku
nim w ciszy wieczoru.

Oboje milczeli...

Gondola tymczasem skręciła powoli w lewo, ku rozśpiewanej barce, i
wśliznąwszy się swym wysokim przednim dziobem, jak wąż, pomiędzy
kołyszące się dziesiątki innych gondol - stanęła wreszcie, zatrzymana
zręcznie. Gondolier przymocował sznurem swój pojazd do sąsiednich i
założywszy na krzyż ręce, w skupieniu wespół z innymi zasłuchał w
pieśń...

Szerokiem półkolem, ciche, kołysały się wszędy inne gondole; wsparci w
nich słuchacze poddawali się niewytłumaczonemu czarowi tej weneckiej,
cichej nocy, tej pieśni szczerej, niewykwintnej, chwytającej jednak mimo
woli niejednego za serce, zapadającej w duszę głęboko.

Po smętnych pieśniach następowały skoczne, i tak dalej, bez zmiany. Co
kilka "numerów" z barki "serenady" schodził włoch, rozczochrany, od
śpiewu wzruszony jeszcze, i z czapką w ręku zbierał "co łaska",
przestępując ostrożnie z jednej gondoli na drugą.

W ciszy zaś względnej, a spowodowanej tym swego rodzaju antraktem,
ruszały się z miejsc swoich niektóre łodzie, wracając, lub zdążając
dalej do innych serenad; na puste miejsce wsuwała się milcząco
nowoprzybyła gondola, a publiczność, zebrana w tych zaimprowizowanych
wodnych lożach, natychmiast spoglądała ciekawie na swego sąsiada,
półgłosem komunikowała sobie uwagi, w rozmaitych językach.

I w cichości powoli milkły, to znów z kolei rozbrzmiewały dalsze i
bliższe rozśpiewane barki, wreszcie antrakt się kończył, po wodach
kanału mknęła znów ze "sceny" serenady pieśń namiętna...

Słuchały jej echa zdawało się, pobłażliwie i ciekawie gwiazdki, licznie
rozsiane po gwiaździstem niebie południa - słuchały krzyże, i wieżyce
licznych świątyni, i zadumane marmury wiekopomnych dworców.

Od czasu do czasu komunikując sobie przyciszoną uwagę, Roman i Ola
słuchali również uważnie włoskich pieśni, nastrój zaś dzisiejszego
wieczora rozmarzająco działał na nich. Myśli ich daleko ulatywały, pod
wpływem tej nocy, tego krajobrazu niezwykłego, a pełnego czaru, i tej
niewymuszonej, tchnącej uczuciem pieśni, wyrzucanej z ust ludzi
prostych, dziwnie jednak atoli przejmujących się melodyą słów swoich,
kochających tak wyraźnie pieśni owe, narodowe - własne!

Wywołana zatem świeżemi, tak niedawnemi wspomnieniami dzisiejszego
popołudnia, myśl Oli biegła nieprzeparcie do stron ojczystych -
przymrużała oczy, i widziała ogród Gowartowski... wyniosłe oblicze
ojca...

Romana zaś trapiły z kolei te same, co i nad morzem myśli... Fałsz
obecnego położenia, przyszłość niejasna, zakryta, ciemna, z tajemnicą na
dnie duszy ukrywać się zmuszoną, przed okiem najdroższej nawet teraz
dlań na świecie istoty, zaciemniały chmurą troski czoło
Dzierżymirskiego, mgłą smutku matowały spojrzenie czarnych, rozumnych
oczu.

I żal jakiś niezmierny, żal do życia, rozpierał mu piersi, do losu, że,
postawił go na tak śliskim i kołyszącym się gruncie, że tylko za cenę
tego fałszu i wyrzutów sumienia, pozwolił mu zdobyć to jego dzisiejsze
nieograniczone szczęście!

Zatopiony w swem skrytem cierpieniu, Roman od czasu do czasu spoglądał
na Olę. Ta, ze spuszczonemi oczami, oparta niedbale na skórzanych
poduszkach gondoli, zadumana, również marzyła cicho... Cienie
przechodziły, przemykały się po jej wdzięcznem, zamyślonem obliczu,
czasem na usteczkach zagaszczał błąkający się uśmieszek.

Roman wtedy z miłością bezgraniczną zatrzymywał dłuższą chwilę
spojrzenie na ukochanych rysach, i znowu popadał w zadumę, lub słówkiem
pieszczoty, albo spostrzeżeniem jakiem przerywał milczenie. Ola
odpowiadała mu skinieniem główki - zamieniali pomiędzy sobą zdań
urywanych kilkanaście, i znowu milkli, poddając się nastrojowi
zewnętrznemu otoczenia i wewnętrznemu dusz własnych. W ten sposób czas
mijał.

Powoli, stopniowo rozluźniło się ścieśnione gondol półkole... Z cichym
wioseł szelestem i pluskiem ruszonej wody odpływały one jedne po drugich
- duże barki sąsiednich serenad ginęły również w oddali, śpiewy ich
cichły...

Kilka tylko z nich jeszcze rozbrzmiewało po kanale ostatnimi tony, a
między innemi i barka, koło której kołysała się gondola Dzierżymirskich.
Z okien i balkonów hoteli poznikały już także liczne sylwetki i twarze
gości, w pobliżu, na wieży kościelnej, wybiła rytmicznie godzina
jedenasta...

Roman ocknął się pierwszy, dotknął delikatnie dłonią rączki Oli i rzekł:

- Pora już nam, kochanie... prawdaż?..

- Która? - zapytała Ola, zbudzona.

- Jedenasta, moje życie - odparł Roman.

- Już?.. - zdziwiła się Ola, westchnąwszy. To jedźmy, nie sądziłam
nigdy, by już tyle czasu minęło...

- O czemże tak dumała moja pani? - zapytał Roman, z uśmiechem.

- A ty? - odpowiedziała pytaniem Ola.

- 0... ja?.. nic ciekawego - odparł pośpiesznie Roman, i jakby pragnąc,
by powtórnie nie pytano go o to samo, odwrócił się szybko do gondoliera,
informując go, dokąd ma ich zawieźć.

Gondola, wycofana z łatwością z przerzedzonego już kręgu, zawróciła i
pomknęła ku oświetlonemu niebieskawym światłem latarni elektrycznych
placowi San Marco. Na wieżach odległych kościołów, układającej się do
snu Wenecyi, w milczeniu, różnymi tony dzwoniła godzina jedenasta, zdała
dochodził jeszcze przyciszony odgłos muzyki...

Wyciągnąwszy się wygodnie w gondoli, Roman ujął znów kibić żony, i
pieszcząc wargami jej szyję, począł mówić cicho, długo, ciągle.

Czuł potrzebę mówienia; chciał zagłuszyć, odpędzić natrętne myśli,
wspomnienia, przechodził z tematu na temat, śmiał się, dowcipkował,
całował Olę co chwila. A ona szczebiotała również...

Pełne wesela głosy dwojga młodych złączonym akordem przerywały co chwila
milczenie i spokój "Canale Grande", padały i ślizgały się echem po
ciemnej tafli jego wód, w których z kolei pławiły się cienie pałaców,
złotym deszczem igrały gwiazdy i swawolił powiew wietrzyka, idącego z
morza, pokrytego ciemnością, śniącego w oddali...

Dostawszy się na pełnię wód kanału św. Marka gondola pomknęła chyżo, a
niebawem po falistej tafli włoskiej laguny rozległa się śpiewana zgodnym
liórem męskiego barytonu i kobiecego sopranu pieśń polska: "Szumią
jodły"...

- A co, nie mówiłem, że to nasi, choć on taki czarny, jak Włoch -
odezwał się po polsku, z gondoli, którą mijali Dzierżymirscy, rubaszny
trochę głos mężczyzny.

- No, tak dziobać się, jak gołąbki, to i  inni potrafią... odpowiedział
ironicznie ktoś drugi.

- Ba, ale, panie dobrodzieju, z takim humorom - to nie!... z
przekonaniem, stanowcza, rozległa się odpowiedź szlagona.

Tymczasem gondola Dzierżymirskich malała już coraz bardziej, na tle nocy
tylko czerwonawem światełkiem migocąc z oddali. Wkrótce, zaleciała
jeszcze ostatnia zwrotka ,znanej Moniuszkowskiej melodyi: Oj, Halino,
oj, je - dy - no, dzie - wczy - no mooo - ja!...

- Moo - ja!... oddało echo lagun morza i zmilkło, cały zaś kadłub
czarnej gondoli znikł gdzieś niebawem, ustępując miejsca innym,
nadciągającym coraz gęściej od strony Wielkiego Kanału, coraz cichszego,
coraz bardziej pogrążającego się w czerni bezbarwną, głuchą,
zapadającego tam uśpienia - Nocy!


*             *
*

- Patrz, patrz! jakież to piękne!..

Słowa te, półgłosem, z akcentem zachwytu, wymówiła Ola, i oboje wraz z
Romanem stanęli na miejscu, jak przykuci. Nad ich głowami wznosiła swe
dumne gotyckie arkady jedna z najpiękniejszych, po bazylice San Marco,
świątyń w Wenecyi, Santa Maria Gloriosa dei Frari - stali zaś przed
mauzoleum Canovy.

- Prawda! - szepnął w odpowiedzi żonie Dzierżymirski. - Zdawałoby się,
iż ten oto anioł, czy geniusz uśpiony, żyje, oddycha, stróż czujny...
urwał, studjując dalej pomnik z uwagą.

- A te postacie, nieprawdaż, iż rzeczywiście idą, ruszają się wolno,
pogrążone w cichej boleści i smutku! - podchwyciła żywo Ola, podniecona
widokiem, oraz wyrazem zakutego w marmurze piękna.

Oboje umilkli, z niekłamanym zachwytem wpatrując się w rzeźbę.

Od grobowca bowiem, przez samego Canovę modelowanego niegdyś na pomnik
dla Tycyana, biło rzeczywiste, szczere piękno i chwytało za serce -
mówiło...

Przyparty do ściany, cały z białego marmuru, a trójkątnym kształtem w
minjaturze przypominający, piramidy Egiptu, stał sarkofag otworem...

Na lewo, jakby strzegąc doń wchodu, olbrzymi lew marmurowy leżał, z
obwisłemi łapami, potężny, srogi, i jakby smętnie zadumany, a na nim, z
rozpostartemi skrzydły, opierał się wielki Anioł uśpiony...

I tchnące łagodnością, cudne oblicze Anioła zda się być rzeczywiście nie
z tego nędz padołu!..

Z ludzką twarzą, to prawda, spoglądać się zdaje na widza, lecz oczy jego
przymknięte nieco, skupienia i zadum pełne - znieruchomione w
nadziemskim spokoju, ciszą zaświatów, wieczności milczeniem i bytu
zagadką, nęcą oto wyraźnie, wzrok ciągną za sobą, unoszą duszę, myśl...
gdzieś w strefy nadziemskie do nieba!...

A z prawej znów strony grobowca, jakby z ziemi, ze świata, wolno suną
jakieś postacie, zmierzając do otwartych na ścieżaj wrót sarkofagu...

Pierwsza z nich, proporcyonalnie do innych, większa, kobieta młoda, jest
już tuż blizko, u grobu prawie, w ślad za nią, z girlandami kwiatów,
postępują postacie mniejsze - to dziatki.

Idą... Kroczą, z pochyloną głową, przygnębieni, smutni, niebawem już
cisi przestąpią oni próg grobowca...

- Chodźmy! - szepnęła Ola pociągając lekko Romana za rękę.

Z widoczną niechęcią, jakby nie mogąc oderwać wzroku od pięknego
pomnika, poruszył się Dzierżymirski, i wyrzekł półgłosem:

- Czy już obejrzeliśmy tutaj wszystko?

- Zdaje mi się, że wszystko - odpowiedziała Ola.


W pustej i cichej świątyni rozlegały się wyraźnie ich kroki, prócz nich
bowiem obecnie nie było tu nikogo.

Dzierżymirski wyjął zegarek.

- Szósta!  Wracajmy, musimy pożegnać  jeszcze Wenecyę z Campanili -
rzucił żywo, i ująwszy ramię żony, skierował się ku wyjściu z kościoła.

Na progu Dzierżymirscy stanęli, obrzucając ostatniem spojrzeniem
kościół; wzrok ich przesunął się raz jeszcze po wspaniałych grobowcach
dożów, Tycyana i wyszli.

Upalny spokój włoskiego popołudnia objął ich natychmiast. Słońce paliło
jeszcze, na uliczkach Wenecyi było pusto.

Dzierżymirscy szli przyśpieszonym krokiem, zmierzając ku mostowi "di
Rialto." Był to ostatni już dzień pobytu ich w Wenecyi, wyjeżdżali
nazajutrz, żegnając dziś po raz ostatni urocze miasto pamiątek.

A żegnali je sumiennie. Zwiedziwszy bowiem kilka nieznanych sobie
jeszcze kościołów, po raz wtóry obeszli wszystkie miejsca, dokąd
zachęcało ich do powrotu wspomnienie zoczonego tam piękna.

A więc pałac Dożów, jego archeologiczne muzeum i liczne przepiękne sale
i ponure więzienia, pałac królewski, bazylikę, a także zarówno
arcydzieła pędzla Tycyana, Tintoretta, Pawła Veronese, Belliniego, i
innych, w Akademii "delle belle Arti."

- Wiesz, kochanie? musimy spieszyć się porządnie, gdyż o siódmej podobno
zamykają już Campanillię*)-odezwał się Roman po dłuższem milczeniu idąc
z Olą bezustannie tak sarno szybko i słuchając zarazem szczebiotu jej,
wciąż jeszcze znajdującej się pod wrażeniem pysznego dzieła Canovy.
[*)Znana powszechnie pod tą nazwą dzwonnica Świętego Marka w Wenecyi,
siegająca budową i stylem X wieku, dziś, jak wiadomo, już nie istnieje.
Runęła dnia 14-go Lipca 1902 roku.]

- Co za świetną doprawdy miałeś myśl, Romciu, zestawić to obejrzenie
Wenecyi z wyżyn na zakończenie! - rzekła Ola, i dorzuciła z ożywieniem:
- Bo ostateczne owe wrażenie nie zużyte dotąd jeszcze, nowe, idealnie
zamknie nasz pobyt tutaj...

- A widzisz, me życie, że nietylko moja pani miewa genialne koncepty - z
uśmiechem odparł Roman, miłą mu bowiem była myśl, że ich wzajemne
zapatrywania estetyczne zgadzają się tak dobrze.

W tem bo ostatniem los rzeczywiście nie był poskąpił zadowolenia
Romanowi. Ola, była to dusza obdarzona zarówno, jak i on, wykwintnem
poczuciem piękna i niezmierną wrażliwością na dzieła sztuki, zgrzytów
pod tym względem pomiędzy nimi nie było wcale - dopełniali się
wzajemnie.

- Poczekaj, kochanie - odezwał się znów Roman - spożyjemy sobie parę
brzoskwiń... Mam ogromne pragnienie, a ty?...

- O! ja także!.. wykrzyknęła potwierdzająco i wesoło Ola, poczem oboje
zbliżyli się do charakterystycznego, szerokiego, pod płóciennem okryciem
od słońca, weneckiego straganu, przepełnionego różnemi owocami i
jarzynami.

Minęli już byli waśnie "ponte di Rialto", znajdując się obecnie w
okolicy i punkcie targu, oraz ożywionego ruchu. Wokoło nich szwendali
się liczni przechodnie, przekupnie wychwalali głośno swój towar, t. j.
drobiazgi, owoce, lub rzadkość w Wenecyi - zimną wodę do picia, mówiąc
nawiasem, nadzwyczaj niezdrową.

Wybrawszy kilka przepysznych, wielkich brzoskwiń, i spożywając je,
Dzierżymirscy puścili się znowu w dalszą drogę. Szli obecnie najbardziej
ożywioną i handlową ulicą w Wenecyi, tak zwaną "la Merceria", wijącą się
w kształcie szerokiego trotuaru pomiędzy domami i szeregiem ciasno jeden
przy drugim położonych sklepów, a wiodącej zygzakiem od mostu di Rialto
do wieży zegarowej na placu San Marco.

Zaczepiani co chwila przez natrętnych właścicieli magazynów, przekupniów
mozaiki i małych bosonogich chłopaków, narzucających się im co chwila, z
pytającem słowem i spojrzeniem ładnych, czarnych ocząt: "Accompagnare,
signore?...", Dzierżymirscy szli szybko, wygodną, choć krętą ulicą,
rozmawiając wciąż ze sobą.

Niedosłyszane wzajemnie często w gwarliwym hałasie "Mercerii" słowa ich
ginęły bez echa, gdy naraz i tym razem zupełnie głośno, po niewiele
znaczących uwagach, odezwał się pierwszy Dzierżymirski.

-Czy wiesz, moje życie, iż to już trzy tygodnie blisko, jak wyjechaliśmy
z kraju? Czas leci, kto by pomyślał, że niebawem już minie miesiąc, jak
porwałem ciebie, szczęście moje, z łona rodziny?..

Choć w ostatnich słowach brzmiał ton żartobliwo-dobroduszny, jednak
Roman niespokojnie spojrzał na żonę, pierwszy to bowiem raz tak wyraźną
czynił alluzyę do niedawnej, a przełomowej chwili ich życia; dorzucił
zaraz:

- Ciekawy jestem, co o tem wszystkiem myśli i co czyni w tej chwili twój
ojciec... przytem wahająco spojrzał z pod oka na Olę, uważnie, jakby
zbadać pragnąc, do jakiego stopnia odczuwa ona to wspomnienie.


Lekka mgła jakby przemknęła po twarzy młodej kobiety, a brewki jej
zmarszczyły się przelotnie, jednakże odpowiedziała natychmiast.

- Wiesz co, mój drogi? ja.... - i tu spuściła oczy, zarumieniwszy się
lekko - bardzo często... podkreśliła akcentem te słowa, - myślę o tem...

I Ola z kolei podniosła swe przymglone oczy na Dzierżymirskiego, a jemu
zdało się jednocześnie, że wilgotnemi były one...

W tej samej chwili młoda kobieta ruchem łagodnym, a wdzięku pełnym,
położyła swą rączkę drobną na ręku męża.

- Nie gniewaj się, mój drogi, że ci to mówię - rzekła miękko - ale...
ale wierz mi, że ja nieraz lękam się jakby po prostu, by ta przeszłość
nasza, a w szczególności gwałtowna chwila ucieczki mojej, nie przyniosła
nam nieszczęścia... Biedny ojciec! - cicho westchnęła Ola i umilkła,
spuściwszy nieśmiało wzrok ku ziemi, jak gdyby przestraszywszy się słów
ostatnich.

Teraz Roman z kolei pochwycił rękę żony i uścisnąwszy ją serdecznie
kilka razy, wzruszony, począł pocieszać Olę z cicha, w końcu zmienił
zupełnie temat rozmowy, przeszedłszy pośpiesznie na przyszłe zamiary
wspólnej podróży. Równocześnie jednak sposępniał, i, choć drobna, mała
chmurka, co niby cień, wśliznęła się pomiędzy ich dusze - względnie
rozwiała się dość prędko, zostawiła jednak w umyśle Dzierżymirskiego
ślad trwały. Teraz zatem, gdy znowu zamieniał z Olą banalne nieco
frazesy, myśl jego pracowała uparcie w dalszym ciągu.

Więc on nie mylił się, będąc częstokroć niespokojnym, gdy widział
przychodzącą na czoło żony nagłą zadumę, na pozór niewytłumaczoną zgoła
niczem.

Więc w główce tej, w której, prócz miłości dla niego, długo nie
przypuszczał innego uczucia - tkwił jednak w swoim rodzaju wyrzut
sumienia?.. Odmiennemi zatem krocząc drogami, dusze ich - ze źródła
tylko innego całkiem płynące - obie jednocześnie miały swoje skryte
zgryzoty i cierpienia. Zarówno, jak i on, tylko inaczej, Ola więc także
cierpiała...

- Dziwne, to życie, dziwne! - omal że nie głośno wymówił Roman.

- 0! patrz, już plac św. Marka - wesoło wykrzyknęła Ola w tej samej
chwili, i wydobywszy miniaturowy zegarek, jednocześnie dodała:

- Wpół do siódmej! - Zdążymy!..

Dzierżymirski nie podniósł uwagi żony, przelotnie spojrzał tylko w jej
twarz, a widząc Olę uśmiechniętą, poweselał sam również.

Wydostawszy się z wąskiej szyi ruchliwej ulicy, znajdowali się już oni
na kwadratowym placu, obszernym, z trzech stron ramowanym wokoło
kolumnami pałacu królewskiego. Pod temi kolumnami, w pierwszorzędnych
kawiarniach Wenecyi, roiło się od ludzi; na mozajkach, krzyżach,
brązowych koniach i kopułach bazyliki św. Marka grały promienie słońca,
u stóp zaś Campanili, dokąd zmierzali Dzierżymirscy, i przed kościołem,
pośrodku placu, gruchały i latały setki gołębi, karmionych ręką
publiczności. Zapłaciwszy za wejście, Roman i Ola powoli zaczęli
wstępować na górę.

Na szczyt dzwonnicy San Marco, oddzielonej od katedry, a strzelającej w
górę wysoko i samotnie, szło się nie po schodach, lecz po lekko
pochylonej płaszczyźnie spiralnej, nader wygodnej, choć krętej,
wchodzącego wcale nie męczącej.

Co kilka minut postępującym na szczyt dzwonnicy Dzierżymirskim migały z
prawej strony małe okienka, pozwalające im pochwycić rąbek krajobrazu,
ściany zaś wieży przepełnione były licznymi podpisami turystów.

Względnie dość długo, bo powoli, zmęczeni poprzednim pośpiechem, szli
pod górę Roman i Ola, zanim dostali się wreszcie na obszerną szczytową
platformę dzwonnicy. Prócz sprzedającego w zaimprowizowanym sklepie
fotografie i albumiki: "ricordo di Venetia," kilka zaledwie osób
znajdowało się tutaj. Dzierżymirscy zbliżyli się do balustrady,
obrzuciwszy spojrzeniem cały widok, u stóp ich i henhen, daleko!...

- Śliczne, prześliczne! - rzekła po chwili Ola półgłosem, z przejęciem,
Roman zaś, potakując żonie, wyjął noszoną stale ze sobą lunetę i
regulować ją począł.

Słońce właśnie zniżało się ku zachodowi. Z jednej strony krajobrazu, na
prawo, tarcza jego, ziejąc purpurą, kąpała się promienistymi blaskami w
morzu, rozświetlała jego tajemniczą głębię, rozżarzała, na kształt
głowni, czerwonawym ogniem zmarszczone grzbiety fal, złotym prostopadłym
gościńcem zanurzając się stopniowo coraz bardziej w iskrzącą się
światłami toń. I zielonkawe, łagodne Adryatyku fale, rozchylały się
przyjacielsko i gościnnie - roztwierały swe nurty do idącego na
spoczynek słońca, wód szmerem kołysać się je zdając do snu cichego...

Po bokach fal tymczasem coraz dalej i dalej biegły ostatnie promienie
jego; rozlewały się wkoło pożegnalnym odblaskiem - pieściły już morze
całe, zapalały na niem miljony barw i odcieni, skośne leciały w lewo ku
Lido, "giardini publici," słały się krwawiące na dachach i wieżach
leżącej w dole Wenecyi - i ginęły nareszcie w zamglonej gdzieś dali,
tuląc się do majaczących hen, hen, w perspektywie górskich alpejskich
szczytów...

Roman i Ola, zapatrzeni, stali nieruchomo, w milczeniu.

Otulony ciszą bezmiarów, tchnący spokojem idącego wieczora, zachwycał
ich ten krajobraz.

- Spojrzyj-no, jak smacznie zajadają sobie nasi brudni włosi swoje
"pranzo" - rzekła nagle do męża Ola, wskazując ręką spiętrzoną u stóp
ich, wśród wąskich kanałów, Wenecyę, i ścieśnione dachy jej domów, gdzie
na werandach spożywano właśnie posiłek.

- A, prawda! - potwierdził Roman.

- Zabawnie wyglądają na swoich daszkach, jak liliputy... - zauważył
jeszcze i ująwszy ramię żony, zbliżył się znów ku balustradzie od strony
morza.

- Patrz! - rzekł przyciszonym głosem, wskazując na prawo ląd stały -
widzisz te otulone mgłami sylwety miast i gór?..

- Widzę - potwierdziła Ola.

- Oto Fusina - objaśniać począł żonie Roman - tam znów głębiej, to Padwa
i Treviso...

Tu, na zachodzie - to otaczające Weronę szczyty górskie, a tam -
wskazując ruchem ręki kolistym krajobraz, mówił dalej Dzierżymirski - to
Monte Baldo, i u stóp jego jezioro Garda.

I Roman manewrując równocześnie lunetą odkrywał coraz to inne odległe
góry i miasta, a użyczając lornety swej żonie, objaśniał ją, tłumaczył.

Tymczasem zaś platforma dzwonnicy opustoszała stopniowo. Prócz
przekupniów, zalecających swe "ricorda," i miejscowych ludzi, nie było
tu już prócz Dzierżymirskich, nikogo. Roman i Ola gotowali się do
odejścia, gdy oto nagle przystanęli znowu, zasłuchani.

Z weneckiego starego grodu szła muzyka dziwna... Jak orkiestrą dobraną
grana, wędrowała przez otulone milczeniem przestworza melodya
kościelnych dzwonów...

Rozpoczęły ją, na wprost Campanili dzwony kościołów: Redentore, na
wysepce Giudecca, i Santo Giorgio Maggiore, opodal, a w ślad za niemi
powtórzyły inne świątynie. Z Santa Maria della Salute na czele
rozbrzmiały kolejno po całej Wenecyi, wstrząsnęły ciszą "królowej
Adryatyku" - tu donośnie bijąc basem, tam znów skarżąc się łagodnie,
kwiląc - wspólnie zagrały chórem swą pieśń wieczorną...

Dobranymi jakby akordy popłynęły dźwięcznie tony poprzez laguny i
kanały, morzem, po grzbietach fal, uleciały w dal siną, zda się, niosąc
swe echa aż do podnóży gór.

Roman, nachyliwszy się ku żonie, rzucił półgłosem:

  - Co za wspaniałe i silne wrażenie, nieprawdaż?...

Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz w tej samej chwili instynktownie
urwał...

Dzierżymirscy zadrżeli oboje. Kobieta przytuliła się, jak powój, do
mężczyzny, on zaś objął opiekuńczym ruchem jej kibić i silnem ramieniem
przycisnął wylękłą do siebie.

To z dzwonnicy św. Marka, tu, na szczycie jej, o parę zaledwie kroków od
nich, zagrzmiał właśnie do wtóru innym, zadudnił, głusząc wszystko swą
siłą, dzwon olbrzymi i potężny - "San Marco."

Głos jego tubalny, huczący, zmieszał się z ogólną aryą dzwonów,
napełniając echami grzmotów, trzęsąc platformą wieżycy.

A jednocześnie Roman i Ola dziwnego doznawali wrażenia. Zdało się im
bowiem, jakby ich tutaj nie było już zupełnie.

Nie, oni stanowczo znikli, a znajdował się tu jeno jeden jedyny olbrzymi
dźwięk, z którym istnienia wspólne zlały się, złączyły. Glos dzwonu
przenikał ich do głębi, szedł aż do dna dusz, grał na fibrach nerwów;
trząsł nimi, potężny w swej mocy - wielki...

Ola jeszcze bardziej przytuliła się do męża, jakby szukając obrony przed
czemś, czy przed kimś, Dzierżymirski silniej przygarnął ją do siebie.
Równocześnie, jakby kierowane wzajemnym odruchem jednomyślnym i uczuciem
wzajemnem, twarze ich zbliżyły się i złączyły usta!...

Ostatni z ostatnich promień zachodu zapalił na sekundę jedną gwiazdę na
czołach mężczyzny i kobiety, skojarzył się z ich pieszczotą i znikł.
Słońce zgasło... Roman i Ola jednak nie odrywali ust od pocałunku, a
trwali w nim jeszcze...

Jakaś bowiem niewytłumaczona niczem chęć przedłużenia jakby tej chwili
ogarnęła Dzierżymirskich.

W zapomnieniu pieszczoty jestestwa ich drgały uczuciem, a huczący głos
dzwonu zdawał się bardziej jeszcze kojarzyć ich ze sobą... Łączył się
sam niby z ekstazą ich pocałunku, a usuwając z niego zarazem pierwiastek
zmysłów poziomy - wznosił dusze Romana i Oli w nadziemskie gdzieś
strefy, uszlachetniał, budził w nich jakieś chęci i pragnienia i
przypinał skrzydła do lotu i rozszerzał piersi i kazał się modlić
pokornie...

Z ekstazy pierwsza zbudziła się kobieta.

Przybladła nieco, oderwała drobne wargi od ust Romana i szepnęła
cichutko: - Chodźmy już!..

- Dobrze, złoto moje, kochanie najmilsze! - odparł pieszczotliwie
Dzierżymirski, i oboje w ślad za tem skierowali się ku wyjściu.

Nic nie mówili teraz do siebie. Zamyśleni, pogrążeni w swój dziwny stan
duchowy, zapatrzeni w swe dusze, schodzili powoli, schodzili w dół
ciągle.

I stopniowo, nieznacznie, reakcya nastroju wślizgiwać się poczęła w ich
dusze, mózgi i serca...

Przy dźwiękach bo oto grającego obecnie nad nimi dzwonu-olbrzyma, jakieś
zwątpienia obsiadły nagle ich dusze, a czar, tam, na górze, odczuty -
niknął, wewnętrzne zadowolenie i napięcie duchowe słabło!..

Lecz czyż to złudzenie? Wszak głos tegoż samego dzwonu jest teraz jakimś
całkiem innym, odrębnym; to nie ten na górze, wysoko!

Tamten, pełen otuchy, dodawał odwagi, wzmacniał. A ten, wstrząsając
murami wyniosłej wieżycy, błąka się gdzieś tylko po jej zakamarkach,
szczelinach, taki odmienny, ponury, smutny...

I pod jego wpływem, jakby pod działaniem czarodziejskiej siły, w myślach
Dzierżymirskich, każdemu z osobna, zaszumiały znowu wyrzuty sumienia.

Jej, Oli, stanęła przed oczami, jak żywa, marsowa twarz ojca, i jego
spojrzenie smutne, wyrzutów pełne. Źrenice rodzica wyraźnie przytem
zdawały się skarżyć, mówić: Ja cię kochałem, drogie dziecię, a ty tak
pogardziłaś mną, zraniłaś tak dotkliwie i boleśnie!

Romanowi zaś tak żywo przypomniała się z przed laty chwila pewna, iż
zdziwił się sam niepomiernie. Swą ubogą izdebką z przed laty, straszną
noc walki ze sobą samym, i zwycięstwo złota ujrzał tu w
Campanili-wszystko!..

A dzwon tymczasem huczał coraz bardziej, i przytem coraz jakby sroższy i
bezwzględniejszy, surowszy... Dzierżymirscy bezwiednie, w mimowolnej po
prostu obawie przed tym głosem karcącym z wysoka, pospieszniej w dół
schodzić poczęli.

Cienie wieczorne kładły się już po pustych zakątkach starej, jak świat,
wieżycy, mroki tajemnicze pełzały tu swobodnie. Przy dźwiękach dzwonu,
który wciąż trząsł jej ścianami, wśród ciemniejącej stopniowo, a
zamkniętej w nich pustki, schodziła, spuszczając się coraz szybciej,
zniżała się para młodych.

Wreszcie zmierzch szary pochłonął zgrabne postacie, i zapanował
bezpodzielnie w Campanili. Jednocześnie o jej mury odbiło się echo
ostatniego uderzenia dzwonu, niby ostatnie dla Dzierżymirskich
przypomnienie przeszłości...

W ślad za tem uspokoiło się wkrótce wszystko.

Wiekopomna wieżyca, zasłuchana jakby jeszcze w końcowy zamierający
dźwięk dzwonu, przycichła; szarość, smutek i głusza rozsiadły się tu
wokoło... W milczącą senną zadumę, we wspomnienia przebrzmiałe, zapadała
powoli Campanile.



---------------



- Rojno i gwarno było dziś u marszałkowej nieprawdaż? Ha-ha-ha,
wiedziałem doskonale, że się stawią wszyscy... Poczciwa jednak ta nasza
światowa menażerya.... No, i cóż? Uwierzyli?

Pytanie to, zwrócone do pani Melanii Warnickiej w jej dużym, pięknym
salonie, wygłosił, sadowiąc się wygodnie na fotelu, Emil Ładyżyński. Był
to mężczyzna lat przeszło pięćdziesięciu, wysoki, szczupły, od stóp do
głów drobiazgowo wytworny, o wyrazie twarzy szyderczym, przyrosłym jakby
do rysów jego, świeżych i żywych jeszcze, oraz pięknych oczu podłużnych,
zielonkawych, z pod pincenez patrzących rozumnie.

- Uwierzyli. To jest, może udali tylko, że wierzą... odpowiedziała
marszałkowa rozpartemu z gracyą w krześle gościowi swemu.

- No, c'est tout ce qu'il faut, na razie; teraz damy sobie wielkiego i
dystyngowanego nura n'est ce pas?.. A niech tam wszyscy myślą sobie, co
im się żywnie podoba!- zawyrokował tenże głosem stanowczym.

- C'est ce qui me tranquillise, iż zamknęłam zupełnie dziś już rachunki
z towarzystwem tutejszem - odparła z westchnieniem ulgi pani Melania.

Rozmowa potoczyła się dalej; treścią jej był przebieg dzisiejszego, a
ostatniego czwartkowego przyjęcia u Marszałkowej.

Zniknięcie Oli, choć trzymane pilnie w tajemnicy, jak to zwykle bywa w
takich razach, nagle, pewnego poranku przedostało się niewiadomo przez
kogo, jak i kiedy, do miasta, a wieść ta, podawana z początku ostrożnie,
cicho i pod wielkim sekretem, wkrótce była już na wszystkich ustach,
komentowana, przeinaczona, a plotką i skrzydlatym ptakiem obmowy
obleciała niebawem wszystkie niemal salony towarzyskiego świata w
mieście. Pomimo to, nikt nie wiedział nic jeszcze dokładnie.
Zaalarmowany pierwszy Ładyżyński, który, jako przyjaciel domu
Gowartowskich, a zarazem bywający wszędzie światowiec, osaczonym był
ciągle pytaniami, odbył dni temu parę istną sessyjną konferencyę z
marszałkową: Co czynić, by ocalić pozory?.. I wówczas to postanowiono,
co następuje:

Puścić natychmiast w świat niejasną pogłoskę o ślubie Oli z
Dzierżymirskim, i opowiedzieć wyjazd marszałkowej, która, postanowiwszy
już poprzednio przenieść się całkiem na wieś, teraz, po naradzie z
Ładyżyńskim, zgadzała się tę chwilę odjazdu swego przyśpieszyć. Za parę
dni właśnie przypadał czwartek, jour fixe pani Melanii; łatwo było
przewidzieć, iż towarzystwo cale, wobec rozsiewanych zręcznie półsłówek
o wielkiej powyższej nowinie, nie omieszka, przywiedzione ciekawością i
chęcią pożegnania czcigodnej matrony, zawitać na jej salony...

  - Wówczas to wszystkim i każdemu z osobna damy do spożycia następującą
  pigułkę! - zadecydował wesoło na owej konferencyi pan Emil:

- Powiemy, że Ola i Dzierżymirski są już po ślubie, uznanym przez
rodzinę najbliższą i przez nią urządzonym, lecz cichym i bez rozgłosu, a
to na własne i wyraźne żądanie państwa młodych...

- Co się zaś tyczy dotychczasowej o tem wszystkiem tajemnicy,
wytłumaczymy ją tem, iż dzisiejsi państwo Dzierżymirscy kochali się w
sobie na zabój od dawna, od lat, przypuśćmy, ośmiu... że ojciec srogi
nie chciał o związku tym słyszeć nawet, iż zmiękczony wreszcie zgodził
się nań... Pani marszałkowa nie była na ślubie, no... bo jest słabego
zdrowia, January zaś, w ostatniej chwili, gdy jechał na kolej,
zachorował... Państwo młodzi obecnie bawią zagranicą. Gdzie? - nie
wiemy. Pour dérouter - powiemy na przykład, że w Szwecyi... Całą tę
historyjkę, pani marszałkowa na przyjęciu u siebie, a ja u innych, tegoż
samego dnia i w tychże godzinach ukoloryzujemy jeszcze należycie kilkoma
pseudo-autentycznymi szczegółami, no... et il faut espérer, że nam chyba
uwierzą!..

Tak ostatecznie uradził Ładyżyński, a do ultimatum owego, uznawszy jego
słuszność, marszałkowa Warnicka zastosowała się ściśle przez cały dzień
dzisiejszego czwartkowego u siebie przyjęcia. Obecnie zaś w dalszym
ciągu informowała przybyłego swego wspólnika o wywiązaniu się z zadania
i roli własnych, opowiadając mu zarazem, jak wiele dnia tego odwiedziło
ją osób ze świata, do tego stopnia licznych, iż chwilami w ogromnym jej
salonie brakło po prostu dla nich miejsca.

- Każdy niemal po banalnym wstępie grzecznostek, pytał mnie o Olę, nie
przeoczył tego nikt -mówiła pani Melania, kończąc opowiadanie swoje - aż
w duchu sama śmiałam się z tego...

- Więc któż był? któż był? - pytał ciekawie Ładyżyński.

- Wszyscy, powiadam panu, towarzystwo całe, nie zawiódł nikt -
opowiadała dalej marszałkowa - szli wielcy i mali, sympatyczni i
niemili, oraz nawet, którym się zdaje, że obecnością swoją czynią mi
łaskę najwyższą, raz na rok zaledwie bywając u mnie... i lekceważąco na
pozór przy tych wyrazach pani Melania machnęła ręką...

Pan Emil zaś słuchał i nieznacznie uśmiechał się pod wąsem, znał bowiem
dobrze słabą stronę staruszki, którą gniewało zawsze, gdy ktoś ze
"świata," mieszkający stale w mieście, omijał jej dom w wizytach.

- Par exemple... - odezwał się - ręczyłbym, że księżna Marya i hrabiowie
Doliwscy...

- Oh! pas seulement, oni naturalnie, ale i książe Jerzy, hrabia Alfred,
księstwo Staniccy, hrabina Manfredowa z córką i jej narzeczonym... Vous
savez, ona wychodzi za tego księcia Ryszarda S. z Poznańskiego... A
także Otoccy, Daworowscy, Igelhausenowie... już nie pamiętam wszystkich
nawet... kończyła pani Melania, zadowolona w duszy z szumnej
nomenklatury.

- Oh! mais, sapristi, c'est la fine fleur, śmietaneczka ze śmietanki
naszej... Powinszować marszałkowej, powinszować... - rzekł z lekka
drwiąco pan Emil. -L'essentiel - ciągnął dalej, - że wszyscy, jak
przewidywałem, połknęli przygotowaną przez nas wiadomostkę.

- Wszyscy, bez wyjątku; robiłam przecież, co tylko mogłam - potwierdziła
pani Melania.

- A więc n... i-ni-c'est fini; nie pokażemy się my im tu tak prędko na
oczy; by sprawdzić to, co posłyszeli, Dzierżymirskich również mieć nie
będą, a zresztą - pan Emil niedbale poruszył ręką - tout passe, tout
casse, tout lasse... Niebawem wszyscy zawieszą sobie nowe sitko na kołek
i... zapomną. Ainsi va le monde - dokończył, i wyjmując srebrną z
monogramem papierośnicę, ujął w palce delikatnej swej ręki cienki
papieros, uprzejmie pytając zarazem pani domu: - Vous permettez?..

Marszałkowa, z uśmiechem, przyzwalająco kiwnęła głową. Ładyżyński
zapalił, i wypuściwszy z ust mały obłoczek dymu, pogładził wytwornym
ruchem ręki swe siwiejące już nieco, a starannie wyczesane, bokobrody.

- Ja także, według programu, nie próżnowałem, - odezwał się po chwili
swobodnym tonem. - Wyszedłszy stąd temu godzin parę, byłem na jour fixe
u Leliwów, hr. Dezydery Otockiej, u księstwa Pilanich... Zastałem tam
wiele bardzo osób i wszędzie opowiadałem, naturalnie en long et en large
la nouvelle du jour, co należy, o Romanie i Oli - bref, Januarek
powinien być kontent ze mnie: wykryłem, jak, co i dokąd wyfrunęła mu
jedynaczka, teraz znów my z panią marszałkową tuszujemy za młodą parą
ślady, z kunsztem prawdziwie artystycznym...

- Że też pan wszystko z wesołej tylko strony bierze - nieco smutnie i
pobłażliwie jakby uśmiechnęła się pani Melania.

- Que voulez vous, pani marszałkowo, świat pełen dramatów i tragedyj w
teatrze i w życiu, że cóżby wartem było ono, gdybyśmy się czasem starali
przynajmniej komizmu choć trochę zeń wycisnąć - odparł pan Emil, poczem
zaś dodał: - Więc pani marszałkowa jutro na Podole, do Ulanówki?

- Tak - potwierdziła pani Melania - do siebie jadę na dni kilka, potem
zaś natychmiast do Januarego, a pan wyjeżdża?.. Il faudrait.

- Comme de raison, prawdopodobnie do Szwajcaryi, na sześć tygodni...
Ale, a propos, cóż January?..

- Niespokojną jestem o niego - odpowiedziała marszałkowa - jak panu
wiadomo, bawił tu u mnie tylko dzień jeden; nazajutrz po otrzymaniu
smutnej wiadomości odjechał, pożegnawszy się ze mną, notabene, bardzo
chłodno, i odtąd żadnej odeń z Gowartowa nie mam wiadomości. Może
chory...

- Eee! cóż znowu!.. - okrzyczał się Ładyżyński - pani marszałkowa niech
będzie spokojną, poluje sobie na kaczki, i jedynaczkę swą wydziedzicza.
Dobrze robi zresztą, bardzo dobrze... Wydziedziczać młodych! Niech nie
lekceważą woli starszego pokolenia!.. Wydziedziczać!.. dokończył pan
Emil z patosem, i powstawszy z fotelu, jednocześnie z panią Melanią
żegnać się począł.

- Uciekam już, bo mam jeszcze parę wizyt, ale...  Ładyżyński urwał -
Wszak pani marszałkowa jedzie jutro dopiero o 3-ej, nieprawdaż? - mówił,
całując z wdziękiem rękę staruszki - nie żegnam się więc, będę na
dworcu, może wypadnie coś ułatwić, dopomóc...

- Dziękuję panu, dziękuję bardzo - odparła z uśmiechem pani Warnicka -
do miłego zobaczenia się. .

Pan Emil, z cylindrem w ręku, ukłonił się u drzwi raz jeszcze, poczem
jego elegancka, opięta w tużurek, zgrabna sylweta zniknęła za portyerą
salonu.

Znalazłszy się zaś przed domem, na ulicy, Ładyżyński wskoczył
pośpiesznie do oczekującej nań dorożki na gumach, i rzuciwszy niedbale
adres, kazał się wieźć dalej.

Już na ulicach i w magazynach jaśniały rzęsiście światła, gdy w dwie
godziny później wysiadał z tegoż pojazdu przed piękną kamienicą w
śródmieściu, a odprawiwszy swój kawalerski ekwipaż, skierował się w
bramę czteropiętrowego domu, gdzie na pierwszem piętrze zajmował
eleganckie, z trzech pokoi, mieszkanie.

Mały, zwinny chłopczyna, ubrany w liberyjną, ze złotemi guziczkami,
granatową kurtkę, przekomarzał się właśnie na dziedzińcu, z którąś
chichoczącą młodszą, gdy pan jego zjawił się nagle w bramie, a ujrzawszy
śmiejącą się dwójkę, pogroził jej laską, z uśmiechem. Służąca zaśmiała
się zalotnie i głośno, lokajczyk zaś pędem porwał się z miejsca i
poleciał na górę, w parę minut później, z pokorną miną, otwierając drzwi
Ładyżyńskiemu.

- Ej, malutki!.. pogroził mu znów palcem pan Emil, poczem, zdjąwszy
paltot, zapytał: - Był tu kto?

- Owszem, proszę jaśnie pana, oto bilety odparł chłopak pośpiesznie,
podając małą tackę ze stołu.

Pan Emil obojętnie przerzucił kilka biletów.

- Aaa!.. zadziwił się głośno przy jednym z nich, poczem odłożył wszystko
na bok.

- Frak od krawca przynieśli? - zapytał jeszcze - wyprasowany?

- W sypialni u jaśnie pana powiesiłem - objaśnił mały lokajczyk.

- Dobrze. Siedź tu, smyku, i nie łobuzuj się!.. rzekł Ładyżyński, a
minąwszy przedpokój, zatrzasnął za sobą drzwi od gabinetu, prowadzącego
do sypialni i ubieralni, gwiżdżąc jednocześnie pod nosem aryę z modnej
podówczas operetkowej premiery.

Jako szanujący się kawaler, pan Emil, stale żadnego wieczoru nie
przepędzał u siebie w domu. Dziś zatem również wybierał się na raut
artystyczno-wokalno-literacki, punktualnie rozpoczynający się już o
dziesiątej.

Dziewiąta właśnie biła na kilku zegarach w mieszkaniu, pan Emil więc,
znalazłszy się w gustownie umeblowanej sypialni, przystąpił natychmiast
do tualety swej wieczorowej.

W tym celu wygodnie zasiadł na foteliku przed małą gotowalnią,
przepełnioną wytwornymi, w srebrnych pudełkach i przykrywkach,
przyborami tualetowymi.

Gdy tak stoliczny bywalec drobiazgowo i systematycznie stroił się na
raut, marszałkowa, po wyjściu ostatnich, zapóźnionych, gości,
przykazawszy pogasić światła, odpoczywała na kanapce znużona, po dniu
tak pełnym dla niej zmęczenia i wysiłków. Oparłszy głowę o poduszki
mebla, pani Melania, położyła się, i wyciągnąwszy wygodnie swe członki,
przymknęła powieki, stan zaś błogi nie krępowanego niczem spoczynku
owładnął nią bezpodzielnie.

Jak szum niknący, daleki, w uszach jej tylko brzmiał jeszcze gwar
prowadzonych do niedawna rozmów, dolatywały urywki z dali, a przed
oczyma majaczyły, zmieniając się kolejno, postacie, zaludniające w ciągu
kilku godzin jej salony...

Ponownie zatem widziała przed sobą staruszka w sąsiednim pokoju tłum
elegancki, rozbawiony...

Mile pieścił on wzrok wytwornym wdziękiem kobiecych tualet,
szeleszczących łagodnie, a zgoła nie krzyczących barwą i gustownych -
nęcił powabem na jedną modłę elegancko skrojonych ubiorów męskich,
pławił się cały w estetyce ogólnej manier, ukłonów, w szablonie
światowej salonowej komedyi, a poprawny - nie raził niczem harmonii, w
całości swej nie wywołując również wcale fałszywo brzmiących zgrzytów. I
uśmiech pół gorzki, pół smutny, w zamyśleniu okolił wąskie usta
marszałkowej Warnickiej.

Jak nicości pełnem bowiem wydało jej się teraz, w oświetleniu
dzisiejszej złośliwej ciekawości, to całe towarzyskie stado, kryjące swą
przewrotność pod blichtrem i szychem zewnętrznych pozorów, jak mało
godnem żalu i marnem!

Ach, bo ileż schowanej zręcznie złości, tłumionych chęci sponiewierania
rodziny jej i Oli, jej samej, ile wreszcie jadowitego fałszu kryło się w
duszach tych wszystkich oto dzisiejszych jej światowych
pseudo-przyjaciół i gości!..

Marszałkowa czyniła dalej w myśli przegląd galeryi osobników, widzianych
na dzisiejszem przyjęciu; we wspomnieniu ich słów, wyrazów twarzy i
gestów powtórnie czytała, zda się, ukryte myśli przybyłych; moralnie
obnażała ich wszystkich, starając się zarazem znaleźć, przypomnieć choć
jeden kwiatek prawdziwie przyjaznego uczucia, wykwitły wśród tych
chwastów obłudy!..

Nie znalazła nic podobnego jednak. Były tam tylko same śmiecie.

Pani Melania, dumając w ten sposób, miała oczy wciąż przymknięte,
niebawem znużenie wzięło górę nad jej myślami, głowa staruszki pochyliła
się na piersi, cichy mrok wieczoru otulił postać marszałkowej.
Zdrzemnęła się.

W kwandrans może później, w milczeniu wypoczywających po najściu gości
apartamentów, rozległ się; silny odgłos dzwonka... Staruszka rzuciła się
z lekka na kanapie, a otworzywszy swe rozumne szare oczy, poczęła
wsłuchiwać się w mącący ciszę odgłos.

W drzwiach buduaru po chwili stanął lokaj i zaanonsował:

- Pan plenipotent z Gowartowa; mówi, że chciałby koniecznie widzieć się
z jaśnie panią.

- Proś, proś natychmiast tutaj! - rzekła żywa marszałkowa i równocześnie
powstała z kanapki. Lokaj wyszedł.

Zadowolenie, połączone z ciekawością osiadło na twarzy staruszki.

Bolesław Krasnostawski, syn szkolnego kolegi  nieboszczyka marszałka, a
zaprotegowany ongi przez nią samą na zajmowaną dotąd posadę ogólnego i
głównego zarządcy dóbr pana Januarego, nareszcie więc przynosił jej
wiadomość o bracie!..

Młodzieniec, lat dwudziestu ośmiu, ciemny brunet, ogorzały i przystojny,
z dziarsko do góry podkręconym wąsem, stanął na progu.

- Sługa pani marszałkowej, moje uszanowanie - przemówił swobodnie, i
podbiegłszy, ucałował z szacunkiem rękę staruszki.

Ubrany był niewykwintnie, ale starannie i czysto, ruchy zaś jego, oraz
sposób mówienia, zdradzały człowieka, choć nie obytego może zupełnie z
wytworniejszem towarzystwem, lecz dobrze wychowanego.

- Kochany mój panie Bolesławie, - zaczęła staruszka, zwracając się
dobrotliwie ku przybyłemu - siadaj, proszę, i mów, mów jak najprędzej,
co słychać?..

Młody człowiek, widząc zaniepokojenie w oczach matrony, wyrzekł
pośpiesznie:

- O, nic złego... zupełnie nic złego, pani marszałkowo, ale... i nic
również dobrego - dokończył wahająco i ostrożnie.

- Jak to?.. -- zapytała pani Melania. Krasnostawski oczy spuścił, i
ukrywszy je po za swemi, jak u kobiety, długiemi rzęsami, mówić czął
zwolna:

- Pani marszałkowej wiadomo, zarówno jak i mnie, co za cios dotknął pana
Gowartowskiego, z powodu panny Oli...

- Więc pan już wiesz?.. Skąd? - z okrzykiem niepohamowanego zdziwienia,
wyrwało się staruszce, pytanie.

Coś niemiłego snać dla ucha młodzieńca zabrzmiało nagle w tych kilku
słowach, bo nie podnosząc oczu, jakby nie chcąc onieśmielać marszałkowej
swym wzrokiem, spokojnie i poważnie odrzekł:

- Wiem wszystko, bo mi pan January, nie mając nikogo, zwierzył się z
troski własnej, naturalnie pod słowem honoru z mojej strony, że słówkiem
nawet o tem nikomu nie wspomnę...

Krasnostawski zatrzymał się chwilkę, i ciągnął dalej:

- Obowiązki, jakie mam dla całej rodziny państwa, szacunek i poważanie
me osobiste wzglem pana Gowartowskiego, stanowią, chyba dość trwałą
rękojmię, iż słowa dotrzymam... I... o tem... nikt z państwa,
przypuszczam, nie wątpi... - dokończył młody człowiek, podnosząc tym
razem wzrok, jasny i pytający na marszałkową.

- Ależ naturalnie, panie Bolesławie, naturalnie! - skwapliwie
pośpieszyła z odpowiedzią staruszka. - Lecz mówże mi pan, co się tam w
Gowartowie tak niedobrego dzieje? - zapytała niespokojnie.

- To, pani marszałkowo, że z panem Gowartowskim jest źle... - i
Krasnostawski, spuściwszy znów wzrok, ciągnął dalej:

- Pannę Olę, jak pani marszałkowej wiadomo, ojciec kochał bardzo,
prawie, że bałwochwalczo; otóż skutki wypadków ostatnich bardzo, bardzo
silnie odbiły się na nim. Nic go już prawie teraz nie zajmuje, ani
gospodarstwo, ni wieś, ni inne zajęcia, do sąsiadów nie jeździ, u siebie
nikogo nie przyjmuje - słowem obecnie z niego zupełnie inny człowiek...

Krasnostawski przerwał opowiadanie, jakby namyślając się, co mówić
dalej. Staruszka, w zadumie, ze wzrokiem na dół spuszczonym, milczała.

Po chwili wahająco ciągnął dalej:

- Wobec tego samotność dla pana Gowartowskiego jest wprost zabójczą,
koniecznie potrzebuje on nieustającego towarzystwa, jednem słowem -
potrzebuje obok siebie przyjaciela.

Krasnostawski ponownie zatrzymał się na sekundę.

- Moja osoba nie wystarcza - mówił dalej - zajęcia liczne, mieszkanie
nie w samym Gowartowie, lecz gdzie indziej, stanowisko wreszcie moje...
tu po twarzy młodego człowieka przemknął lekki cień - wszystko składa
się na to, iż pan Gowartowski, choć zawsze dla mnie tak samo łaskaw,
jest obecnie moralnie bezustannie - sam...

Z pod oka, przelotnie, spojrzał Krasnostawski na marszałkową. Z misyą
nader delikatną i przykrą przybył on tutaj; w kieszeni surduta palił go
własnoręczny list pana Januarego, w którym ten ostatni, żywiący jeszcze
do siostry bardzo głęboką urazę za spełnione wypadki, pomimo wszystko, w
głębi duszy posądzający nawet staruszkę, iż była, może w tajnej zmowie z
jego córką - delikatnie, lecz stanowczo, odmawiał jej gościnności u
siebie, wobec zapowiedzianego przez nią przyjazdu do Gowartowa.

Krasnostawski o zawartości listu wiedział, w chwili żalu bowiem
Gowartowski wypowiedział mu wszystko, ba, polecił jemu nawet, jako
protegowanemu i lubianemu przez marszałkowę, napomknąć jej o tem przed
wręczeniem listu.

Przerwawszy na chwilę opowiadanie, Krasnostawski ostatecznie zastanawiał
się właśnie, czy poruszyć w rozmowie, lub nie, temat drażliwy.
Postanowił jednak nie czynić tego wcale, a natomiast, czując, że na
ustach domyślającej się już czegoś: marszałkowej, zawisa jakby jakieś
pytanie, by powstrzymać je, odezwał się pośpiesznie:

- I dlatego, pani marszałkowo, polecił mi pan January, łącznie z innymi
interesami, powoływującymi mnie tutaj, zaprosić do Gowartowa na czas
dłuższy pana Ładyżyńskiego, jego bowiem obecności tylko pragnie, jako
prawdziwego swego przyjaciela... Muszę zatem być dzisiaj u niego w tej
sprawie, nie wiem jednak, gdzie mieszka... Adres pana Ładyżyńskiego
niewątpliwie znanym jest pani marszałkowej?..

Słowa powyższe i pytanie ostatnie zabrzmiały w ustach młodzieńca pomimo
woli zimniej nieco. Nerwami uczuł chłód jakby w zachowaniu się
staruszki, milczącej wciąż od chwili, gdy jej powiedział, iż: wie o
wszystkiem. Gniewało go to spostrzeżenie i raniło dotkliwie dumę jego.

Wypowiedziana głosem miarowym, a wskazująca ulicę i numer domu,
zamieszkałego przez pana Emila, zabrzmiała odpowiedź marszałkowej.

Krasnostawski zerwał się natychmiast i rzekł szybko:

- Dziękuję stokrotnie pani marszałkowej...

Z udaną zaś swobodą, powodowany silnem życzeniem wycofania się stąd co
prędzej, ciągnął żywo dalej:

- Nie zajmuję już więcej czasu pani marszałkowej, zapomniałem zupełnie,
wszak to dzisiaj czwartek, dzień przyjęć - uciekam...

- Ach, tak... - z uśmiechem protekcyjnym nieco rzekła sędziwa matrona. -
Ale już po wszystkiem, wszak wieczór nadchodzi...

- Tak... tak, prawda, zapomniałem - bąknął Krasnostawski, sięgając
jednocześnie ręką do kieszeni. - Przepraszam najmocniej panią
marszałkową dobrodziejkę, cóż za roztrzepaniec ze mnie, doprawdy! Byłbym
zapomniał... Mam list od pana Gowartowskiego, służę pani marszałkowej.

Pani Warnicka schwyciła list, Krasnostawski jednak równocześnie pochylił
się do ręki jej, w ukłonie.

- Do widzenia, mój panie Bolesławie, do widzenia! - z roztargnieniem
pożegnała go staruszka, podając mu rękę do ucałowania, poczem zaś
gorączkowo rozerwała kopertę.

Młody człowiek już był na progu, ale, spojrzawszy z pod oka na
marszałkową, zdążył był jeszcze dojrzeć na jej twarzy rumieniec
oburzenia, zakwitły tam, po przeczytaniu pierwszych kilku wierszy.
Dostrzegłszy to, młody plenipotent, jak szczupak w wodę, rzucił się
całem ciałem w ciemności sąsiedniego salonu, pobiegłszy zaś na palcach
do przedpokoju, chwycił paltot swój i umknął z mieszkania. Na schodach
dopiero odetchnął.

- Uf! wyrwałem się wreszcie... - szepnął. - Ładniebym się ubrał, gdyby
tak przy mnie list czytała!..

W ślad zatem wypadł na miasto, a mijając ulice jednocześnie pogrążał się
w myślach.

Wywołana wspomnieniem apartamentów marszałkowej, stanęła mu nagle przed
oczyma powabna sylwetka Oli, zamajaczyło jej głębokie i zalotne
spojrzenie, którem, jak wielu innych zresztą, witała i jego, gdy
przypadek łączył ich kiedy na chwilę.

Krasnostawski od kilku już lat znał córkę pana Januarego; etykietalne
utrzymując stosunki z pałacem Gowartowskim na wsi, widywał ją rzadko,
najczęściej z daleka, na spacerze, w kościele, lub przelotnie w powozie
- kilka razy u marszałkowej w mieście. Podobała mu się piękna panna, bo
komuż zresztą nie potrafiła ona się przypodobać, pełna wdzięku, uprzejma
i zalotna?.. Przedstawiała poza tem typ kobiecy Krasnostawskiego... Nie
kochał się w niej jednak bynajmniej, za trzeźwym był na to; choć z
upokorzeniem dumy własnej, stanowisko swe podrzędne oceniać potrafił, a
jednak...

Ździwiony analizą duszy własnej, przyznać się sam przed sobą musiał, że
wieść o ucieczce i ślubie Oli zabolała go, a raczej, bezpodstawnie na
pozór, po prostu rozgniewała.

Rozmyślając w ten sposób, Krasnostawski wszedł do kamienicy, wskazanej
przez marszałkową. Za parę chwil znalazł się już na pierwszem piętrze,
ledwie jednak zadzwonił u drzwi apartamentów Ładyżyńskiego, w ramie ich,
natychmiast prawie, w cylindrze i paltocie, ukazał się pan Emil, jak
zwykle uśmiechnięty ironicznie i z pogodą na czole.

- A!.. pan Bolesław, herbu Rawita, powitać, prawico Januarego de
Gowartów-Gowartowskiego, powitać!.. - i uścisnął serdecznie wyciągniętą
rękę młodzieńca.

- Przepraszam, że nie proszę pana kochanego do siebie, lecz postacią
swoją do odejścia gotową wypędzam go raczej, lecz powody ważne... - tu
pan Emil uczynił obydwiema rękami ruch półokrągły, - skłaniają mnie do
tego! - dokończył, i mówiąc to, elegancko zamknął drzwi przed nosem
Krasnostawskiemu, a uśmiechnąwszy się pod wąsem ciągnął dalej wesoło,
poufale wsunąwszy zarazem rękę pod ramię Krasnostawskiego.

- Nie gniewasz się na mnie, kochany panie Bolesławie, wszak prawda?..
Spieszę na raut; no, mówże tam, co słychać?.. Kochany Januarek cóż tam
porabia, poluje; weseli się, czy smuci?

Krasnostawski już chciał wypowiedzieć, z czem przyszedł, gdy Ładyżyński
znowu odezwał się żartobliwie:

- Ale, zaiste, pysznie pan wyglądasz, jak rydz w maśle, powinszować!
Nadobne grodu naszego mieszkanki lgnąć będą do pana, jak pszczółki do
miodu! Słyszałem o pańskich sprawkach za studenckich czasów, za młodu! -
tu poklepał z lekka młodzieńca poufale po plecach - słyszałem -
powtórzył - nie będę więc wzajemnie nudził pana swoją osobą, opowiesz mi
pan en rčgle, lecz szybko, co cię do mnie sprowadza, a posiedzenie to
odbędziemy w dorożce. Podwiozę pana... Zgoda?

- Ależ i owszem, dziękuję bardzo! - odparł Krasnostawski, z pośpiechem.

Znajdowali się już na ulicy, pan Emil skinął na stangreta parokonnej
dorożki, rzucił adres, i pojechali.

Ruchem codziennym wrzało wkoło nich strojne wesołe miasto:

- Słucham pana - rzekł Ładyżyński.

Młody człowiek w krótkich słowach opowiedział mu o niepomyślnym stanie
zdrowia i moralnego usposobienia pana Januarego, zamilczawszy zaś tylko
o liście do marszałkowej, zakomunikował zaproszenie do Gowartowa.

Skrzywił się lekko przy ostatnich słowach pan Emil i odrzekł:

- Zapewne, zapewne, bardzo bym rad pocieszyć drogiego Januarka, ale
właśnie wyjeżdżam za granicę i przyznać muszę, że na razie wybrał on się
z zaproszeniem wcale nie na czasie! No, zobaczymy zresztą... Co pan
wiesz, - tu spojrzał uważnie na Krasnostawskiego - o pani Oli i
Dzierżymirskim?..

Zapytanie to postawionem było bardzo zręcznie mówiło nic, a pytało
wiele. Krasnostawski natychmiast poinformował krótko i zwięźle pana
Emila, iż wiadomem mu jest wszystko.

- Aaa!.. - wyrwało się tylko z ust Ładyżyńskiego, i dodał ironicznie:

- No, to w takim razie wiesz pan nie tylko o płaszczu gronostajowym
przywiązania dziecinnego, szalonej miłości młodzieńczej, weselu pod
niebem Italii, et caetera i t. d. ale i o odzieży codziennej, ukrytej
przez nas starannie przed plotką, jedną - purpurą drugiej; zatem wobec
tego, możemy mówić szczerze...

- Widzi pan - tu Ładyżyński spojrzał znów na Krasnostawskiego, jakby
pragnąc się przekonać, czy warto wywnętrzać się przed nim - ta cała
rozpacz "górna chmurna" Januarka, ta dobrowolna wiwisekcya przywiązania
do córki i ów od początku do końca poemat "zbolałego ojcowskiego serca"
- bref ten wielki w duszy jego ostatniemi czasy fajerwerk romantyzmu...
entre nous soit dit - jest tylko od początku do końca jednym nonsensem.
Czy nie miała racyi?

Krasnostawski milczał.

- Pieścili dziewczynę - ciągnął w tym samym tonie Ładyżyński - upodobała
sobie Dzierżymirskiego - wara! Tego, owego - odmówili... To trudno,
panie, kobiety także mają serca i temperament... Zachciało się Oli
ładnego chłopca - nie dali jej go - wzięła go sobie sama, a raczej wziąć
się pozwoliła... Niech Januarek lepiej dziękuje i śpiewa Hosannę na
wysokościach, że bez plebana się nie obeszło! Lub niechże nawet gniewa
się, i wydziedziczy córunię, lecz nie lamentuje, bo to i nie po męsku, i
wcale nie ma sensu! Dixi. To moje zdanie. Cóż na to pan, panie
Bolesławie, herbu Rawita?..

Krasnostawski zżymnął się niecierpliwie; denerwował go zwykle ton
rozmowy Ładyżyńskiego, dziś jeszcze bardziej rozgniewał go przycinek
"herbu Rawita", będący widoczną alluzyą do używanych niegdyś przez niego
biletów wizytowych: Rawita-Krasnowstawski. .

Podrażniony zatem, siląc się na spokój, odparł zimno:

- Przepraszam, ale całkiem inaczej i zupełnie przeciwnie zapatruję się
na tę sprawę, oraz rozumiem doskonale pana Januarego.

- Ha-ha-ha-! nie masz pan za co przepraszać, wiedziałem tylko, że i z
kochanego pana także romantyk; w takim razie w korcu maku dobraliście
się razem z Januarym... Wobec tego, ja w Gowartowie zgoła potrzebny nie
jestem, doskonale się tam obadwa rozumiecie...

- Ale, cóż znowu! - przerwał żywo Krasnostawski, bojąc się, czy czasem
mimo woli nieostrożnem słowem nie zepsuł danego sobie polecenia. - Mogę
być tych samych zapatrywań na tę sprawę, co i pan Gowartowski i odczuwać
jego charakter, lecz przecież w żadnym razie nie potrafię zastąpić
szanownego pana, który jest tak dobrym jego przyjacielem...

- No tak, tak..., - urwał z kolei pan Emil - "Wszystko ginie bez
litości, nic stałego na tej ziemi, prócz przyjaźni i miłości;" to
wszystko nader pięknie brzmi i wygląda, lecz mego zdania, ja osobiście
nawet dla przyjaźni zmieniać, niestety, nie uważam za stosowne. Czy zaś
ono Januarciowi się spodoba - grubo wątpię..

Dorożka w tej samej chwili zatrzymała się.

- No, kochany mój panie Bolesławie, addio!.. - odezwał się protekcyjnym
nieco tonem Ładyżyński podając Krasnostawskiemu rękę.

- Zakomunikuj pan z łaski swojej mój sposób widzenia rzeczy panu na
Gowartowie, a jeśli potem jeszcze znać mnie będzie chciał - niechże mi
napisze, a może przyjadę...

Wysiedli obaj. Pan Emil uchylił cylindra i skierował się ku bramie, na
progu zaś jej rzucił jeszcze młodemu człowiekowi, tym razem jednak
przyjaźniej nieco:

- A trzymaj się tam pan dzielnie, ba płeć nadobna ma tu na wieśniaków
wilczy apetyt!.. Au revoir...

Ładyżyński znikł, Krasnostawski pozostał sam ulicy. Rozejrzał się...

Był w jednym z najruchliwszych punktów miasta; wieczór już rozpoczynał
swe panowanie, nadchodziła noc, wielki gród żarzył się setkami świateł;
środkiem ulicy pędziły pojazdy, po chodnikach szerokich zwartą gromadą
wymijał go pośpiesznie tłum ludzi.

Piękne, zgrabne mieszczanki prawie że ocierały się o niego, rzucając co
chwila zalotne spojrzenia na ładnego chłopca. Niewiele jednak z nich
szło samych, większość miała już przy sobie czulących się towarzyszy,
szepczących im z uśmiechem słodkie słówka.

Pod wpływem ostatniej uwagi pana Emila, Krasnostawski mimo woli
przejrzał się uważniej w witrynie jednego z okazalszych magazynów, a
zadowolony z przeglądu własnej osoby, spojrzał wesoło przed siebie.
Jakieś puste pragnienie zabawienia się, oszołomienia, podobnie tym
wszystkim, snującym się parom, owładnęło nim.

Przekształcony okolicznościami życia w wieśniaka mieszczuch przypomniał
sobie naraz lata dawne, studenckie, pełne niefrasobliwego jutra i
wesołych kawałów, a choć przeplatane często biedą i głodem, bogate
jednak w miłość i swobodę!

Bawiąc przelotnie w murach miasta, którego każdy zaułek znał na pamięć,
a mijających go mieszkańców, szczególniej kobiety, jednym rzutem oka
nieomylnie segregował, jak znawca, - zapragnął nagle Krasnostawski napić
się koniecznie z musującego uciech miłosnych kielicha.

I mimo woli młody człowiek począł uważniej przyglądać się kobietom.
Ubrane "szykownie", cienkie w talii, wysmukłe i zgrabne, mijały go one,
śmiejące się i wesołe, uprawiając z zamiłowaniem flirt uliczny, skrzący
się miejscowym brukowym dowcipem, czujne jednak poza nim na każde
spojrzenie przystojniejszego mężczyzny, odwzajemniające mu się zalotnem
źrenic błyśnięciem - "oczkiem" i obiecującym nieraz wiele uśmiechem.

A rozmaitość dzisiaj była wielka. Wieczór przedświąteczny, pogodny, lwią
część właścicielek nadobnych twarzyczek wywabił na pierwszorzędne ulice
- na wspólną arenę letniego jakby "demisalonu" pewnych, a szerokich
warstw miasta. Brunetki zatem, śniade, czarnobrewe, blondynki, powiewne
- białe, szatynki, o ruchach omdlewających, a wszystkie prawie ubrane
elegancko i z pewnym, właściwym tylko Polce naszej, gustem, wystrojone,
żwawe - sunęły przed zachwyconym wzrokiem wieśniaka.

I od tego rozpędzonego, barwnego, poruszanego jakby tajną jakąś sprężyną
tłumu, bił na Krasnostawskiego świeży, bo odzwyczajeniem dłuższem
starty, urok; nozdrza grać mu poczęły, wchłaniał w siebie niewyraźny,
niepochwytny powiew, sunący jakby ponad głowami publiczności, gorętszem
okiem patrzył w twarz kobietom, swawolnie i niechcący, na pozór,
zaglądał im prosto w oczy...

Co zaś przeważnie czytał w owych czarnych, szarawych, fijołkowych i
modrych oczach, z natury już swej, zalotnych, bynajmniej nie zrażało go
do tej; czynności.

- Pójdź, pójdź, nie zrażaj się pozornie skromną minką, bądź odważnym,
śmiałym, a może... może... - szeptały, zda się, cicho wejrzenia
nieśmialsze, gorejąc ogniem, nieprzeparcie ciągnąc ku sobie; daleko
więcej jeszcze mówiły spojrzenia inne, a wszystkie razem, wyzywane
śmiałym wzrokiem mężczyzny, całować go jakby się zdawały, obiecując
miłość-pieszczotę!...

Ruchliwą falą w pewnych godzinach przelewający się przez ulice miasta, a
obejmujący sobą oddzielną warstwę wracających z zajęcia pracownic różnej
kategoryi, na wylot znany Krasnostawskiemu, roił się dalej przed oczyma
jego kobieco-dziewczęcy światek, i coraz bardziej liczny, barwniejszy -
obejmował go swym ruchomym uściskiem. I młody człowiek, ulegając
stopniowo nastrojowi chwili, wspomnieniom dawnym, a związanym ściśle z
tymże samym światkiem, zapomniał o wszystkiem.

Znikły mu z pamięci Gowartów, pan January, marszałkowa, Ładyżyński, Ola,
a odżył w nim tylko dawny łobuz i bałamut, żądny swawoli i użycia.

Z szelestem spódniczek, zgrabnie ujętych małą rączką, a odkrywających
modelowaną ślicznie, zgrabnie obutą, w ażurowej pończoszce, nóżkę,
otarła się prawie o Krasnostawskiego wysoka dziewczyna, smukła, jak
gazella, czarnowłosa, i rzuciła młodzieńcowi przelotne spojrzenie.
Spotkawszy wzrok jego, palący , śmiały, rzuciła mu takie same drugie,
uważniejniejsze jednak, gorętsze. Z dwojga par młodych oczu posypały się
iskry, a panu Bolesławowi stanęło w tej chwili w mózgu, nieodwołalne
ultimatum: Ta, lub żadna!

Puścił się w pogoń za piękną dziewczyną. Dognał ją niebawem, zajrzał w
oczy raz, drugi, trzeci, i począł iść w ślad za nią. Przy zbiegu jednak
ulic kilku, dziewczę skręciło nagle w bok i znikło w bramie domu.

Zawiedziony i zły, Krasnostawski obrócił się na pięcie, a włożywszy rękę
w kieszenie od palta, z humorem przystanął. W oddali zachęcająco
zieleniał ogród śródmiejski, jakby zapraszając gościnnie.

Młodzieniec skierował się w tę stronę, i w dziesięć minut potem wchodził
już w bramę ogrodu.

O tej wieczornej i spóźnionej już porze cienie jago, tajemnicze i ciche,
pochłonęły Krasnostawskiego natychmiast, a do uszu jego doleciały
jednocześnie, z pogwarem drzew szumiących splecione, jakieś szelesty, i
szepty, i przyciszone gwary...

To przytulone do siebie, tam i ówdzie po ławkach siedząc samotnych,
gruchające przeróżne "pary" fabrykowały najczęściej udaną, rzadko
szczerą miłość... Miejscami nieestetyczny, czasami wprost brutalny, tam
znów, w kontraście subtelniejszy, miękkszy, ten sam flirt brukowy,
rdzennie miejscowy, musował, kipiał po kątach ogrodu, przyczajony do
tego stopnia, iż w niektórych alejach dla uważnego słuchacza grała po
prostu, zda się, powszechna jakby i wspólnie harmonijna nuta, złożona ze
szmeru pocałunków, głośniejszych półsłówek, namiętnych protestów, zgody
cichej, lub srebrzystego śmiechu...

Odgłosy te, drgając w powietrzu, leciały cicho ku wierzchołkom drzew, z
których co chwila gdzieniegdzie spadał wolno pożółkły liść wczesnej
jesieni, - jakby pragnąc przypomnieć bawiącym się tu ludziom, o końcu
wszystkiego na świecie.

Przeszedłszy się po ogrodzie, Krasnostawski usiadł na jednej z ławek.
Zmęczonym był nieco... Przyjechał kilka godzin temu zaledwie.
Marszałkowa, Ładyżyński, piękna nieznajoma, gwar miasta - wszystko to
znużyło młodzieńca, przywykłego od lat paru do ciszy i regularnego
wiejskiego życia.

Wyjąwszy papierośnicę, zapalił papierosa, ziewnął, a spojrzawszy
obojętnie na siedzących obok na ławce sąsiadów, wpadł w mimowolną
zadumę.

W myślach stanęła mu nagle własna przeszłość w tem samem mieście i przed
oczyma migać poczęły przeróżne minionych lat obrazy.

Ujrzał zatem siebie maleńkim, u rodziców jeszcze, chłopcem, potem
gimnazistą, a następnie akademikiem. Oblicza rozpierzchłych gdzieś po
świecie, a dawno niewidzianych kolegów zamajaczyły mu żywo, wspomniał
ich przywary, zalety charaktery i serca...

W kalejdoskopie wspomnień odbiło się, przesunęło również, kilka
twarzyczek kobiecych, parę szałów, niepomnych jutra, gorączkowych,
pieniących się wówczas rozkoszą, płomieniem uczucia, a dziś spopielałych
już i zagasłych zupełnie.

A wszystko w tem mieście, z którego murami zżyła się, zrosła jego dusza.
Dla chleba porzucił kolebkę dzieciństwa - młodości...

- Cha!... - westchnął głośno młody plenipotent gowartowski, poczem
instynktownie obejrzał się wokoło, i jakby nieco zawstydzony swem
westchnieniem, z pod oka uważnie popatrzył na swoich sąsiadów.

Obok niego, w wytartej czapce, z daszkiem, nasuniętym na oczy, w
wyszarzałej kapocie i z rękami w kieszeniach, drzemała jakaś męska
figura, z głową, wciśniętą w ramiona, zgarbiona, o nędznej
powierzchowności; był to zapewne pijak jaki ululany, lub może biedak
bezdomny; z przeciwległego zaś krańca ławki jakiś staruszek zbierał się
do odejścia...

- Przepraszam pana, która godzina? - zapytał go Krasnostawski,
pamiętając, iż zegarek zostawił przez roztargnienie w hotelu.

Staruszek malutki, siwiuteńki, o jowialnym wyrazie twarzy, zerknął
przyjaźnie na młodego człowieka, oczy przymrużył i roześmiał się głośno
i dobrotliwie.

- Ha-ha ha.., a widzisz... - dorzucił w ślad za tem - nie przyszła...
Ba!... la donna č mobile... - szczerze zaśmiał się jeszcze do siebie i
podreptał dalej, nie odpowiadając na pytanie młodzieńca.

- A to ci mantyka  jakiś ! - uśmiechnął się Krasnostawski i wzruszył
ramionami, a zapaliwszy papierosa, instynktownie zamyślił się znowu.

Tymczasem w tej samej właśnie chwili siadała obok niego wysoka, zgrabna,
przystojna brunetka. Gdy odchodzący staruszek wygłaszał swą sentencyę,
pośpiesznie przechodziła ona drogą, a usłyszawszy głośno wyrzeczono
słowa, zwróciła uwagę na siedzącego młodzieńca i uważnie spojrzała nań;
poczem zwolniła kroku, a po przelotnej wahania chwilce usiadła na ławce.
Teraz zaś, uporczywie z pod oka, patrzyła na Krasnostawskiego.

Ten zaś poczuł snać na swojej twarzy magnetyczny wzrok kobiety, bo po
chwili machinalnie obrócił głowę w jej stronę.

Na widok nowej sąsiadki, wyraz przyjemnego zdziwienia odbił się na jego
twarzy, w towarzyszce obecnej bowiem poznawać się zdawał piękną
nieznajomą sprzed półgodziny. Spojrzenia młodych skrzyżowały się. Z
czarnych źrenic ładnej dziewczyny posypały się iskry, poczem opuściła na
oczy powieki, z rzęsami długiemi.

Krasnostawski jednak milczał w niepewności.

- Nie, to nie ona - myślał - tamta, smukła gazella, piękniejszą była,
lecz ta znów... tu spojrzał przeciągle na dziewczę - kto wie, czy nie
ponętniejsza, milsza?... Bez wątpienia... co za oczy!... - dopowiedział
sobie w duchu.

Nie ruszał się jednak z miejsca, nieznajoma bowiem wydała mu się dziwnie
nieprzystępną - przynajmniej z powierzchowności. Ubrana była z miejskim
szykiem, przeciętnym wprawdzie, ale nie rażąco bynajmniej, całkiem
ciemno, z pewnym gustem, ba... nawet jakąś nieujętą jakby dystynkcyą.

Tak się zdało Krasnostawskiemu.

W tej samej chwili nieznajoma podniosła nań znowu oczy. Powoli zdjęła
woalkę, wciąż paląc spojrzeniem pięknych, dużych źrenic i westchnęła
cicho...

Krasnostawski instynktownie przysunął się do dziewczęcia bliżej. W parę
jednak sekund później, raz jeszcze przyjrzawszy się delikatnemu
profilowi nieznajomej i przywoławszy w pamięci całe swe znawstwo dawnego
"don-juana", zawyrokował w myśli: - "szyk facetka, ale szkoda czasu," i
obojętnie zgasłego zapalił papierosa.

Poza tem, przed godziną pełen werwy i animuszu, teraz czuł się zmęczonym
i spać mu się po prostu chciało, rój myśli zaś, poruszonych niedawno,
bezustannie mącił mu się w głowie. Ziewnął więc przeciągle i zamierzał
już powstać, gdy oto nagle, prosząco, posłyszał wyrzeczone głosikiem
dźwięcznym swej sąsiadki:

- Przepraszam pana... ale.... nie mogę dać sobie sama rady... Czy... nie
byłby pan tak uprzejmym i grzecznym zwinąć mi parasolkę?...

Słowom tym towarzyszył wyraz twarzy, pełny milutkiego wdzięku i
przybranej okolicznościowo zaambarasowanej niby nieśmiałości; zatrzymała
się pytająco...

Widząc jednak na obliczu młodego człowieka uśmiech i wyciągniętą już
rękę po parasolkę, dokończyła zalotnie, podając mu ją:

- Tylko... tak ładnie... cieniutko...

- Pan się dziwi, zapewne - dygnęła już śmiało, lecz z tym samym
nieokreślonym nieco twarzy wyrazem, - że ja, nie znając pana, ośmielam
się, pomimo to, trudzić go... ale...

- Boli rączka? - podchwycił Krasnostawski śpiesznie i pochylił się ku
dziewczęciu, z uśmiechem.

W oczach dziewczyny zapaliły się skry, nerwowo zadrżały jej wiśniowe
usta i rozchyliły się kusząco... Zaśmiała się...

- Tak, mam reumatyzm w prawej dłoni... - odparła z powłóczystem
spojrzeniem.

I rozmowa w ślad zatem potoczyła się gładko... Krasnostawski poczuł się
w swoim żywiole, wpadł w zapał, dowcipkował, śmiał się, opowiadał.
Towarzyszka zaimprowizowanego flirtu odcinała mu się dowcipnie,
podtrzymywała rozmowę...

Gwar dwojga młodych odbijał się echem po coraz to pustszym ogrodzie;
śpiący dotąd spokojnie na ławce sąsiad ich, bezdomny biedak, zbudzony,
zaklął z cicha i bez ceremonyi położył się na ławce, jak długi.

Wespół z towarzyszem roześmiało się piękne dziewczę. Powstali.

Pobłądziwszy zaś samotnie po alejach ogrodu, w pół godziny później
wychodzili z niego, ochoczo i żwawo, na pustą ulicę, trzymając się pod
ręce, po przyjacielsku już zupełnie. Młody pan plenipotent gowartowski
skinął na stojące opodal "gumy", kazał stangretowi podnieść budę, wsiadł
do powozu razem z piękną nową znajomą, rzucił adres - i pojechali...

Gdy w ten sposób odżyły w wieśniaku łobuz zabawiał się swobodnie w
wesołym grodzie - na Ukrainie, w pałacu gowartowskim, który zaledwie
opuścił był dwa dni temu, w tą samą noc wrześniową, pomimo spóźnionej
już wielce pory, paliły się, jeszcze światła.

Po obszernych komnatach dużego piętrowego domu, otoczonego cienistym
parkiem, przechadzał się, zamyślony, pan January Gowartowski, z rękami
założonemi na piersiach. Kłaść się na spoczynek wcale nie miał ochoty,
od czasu bowiem powrotu z miasta i otrzymania wiadomości o ślubie Oli,
sen, wypłoszony cierpieniem i myślami, bezpowrotnie, zda się, uleciał od
powiek starca.

Pan January już od kilku tygodni, ku wielkiemu zdziwieniu domowników,
nie sypiał wcale. Chodził po pustych komnatach, myślał, czytał, czasami
wychodził na przechadzkę, błąkał się po polach, z rzadka bardzo polując
do świta na kaczki - ulubionej tej swej rozrywce, oddając się teraz
tylko odruchowo, machinalnie, nawet z pewnem jakby zniechęceniem.

By sobie zaś te nudne bezsenne noce czemkolwiek urozmaicić, pan January
wziął się do pisania własnych pamiętników, a sunąc piórem po papierze i
godzinami zapełniając go swem drobnem pismem, nieraz potem, znużony,
zasypiał przy biurku, i tak go nazajutrz nad ranem zastawał lokaj. W
ciągu dnia zaś wyraźnie nudził się coraz bardziej; czasami odwetował
sobie długie białe noce ciężkim snem po obiedzie; poza tem nie wyjeżdżał
nigdzie, ani do sąsiadów, ani nawet do kościoła, nikogo również nie
przyjmując.

W pałacu wszyscy po cichu niepomiernie ubolewali nad panem, dziwiąc się
stanowi jego, kontrast bowiem dzisiejszego pana na Gowartowie był iście
rażącym. Poprzednio, wesoły, uśmiechnięty, rzeźki, nad wiek swój żywy,
biorący udział we wszystkich sprawach wiejskich, interesujący się
najdrobniejszym niemal szczegółem, obecnie zmienił się rzeczywiście do
niepoznania.

Wróciwszy do Gowartowa, po kilku dniach popadł pan January w trwający
dotąd stan apatyi, zniechęcenia i nudy, a powiększający się ciągle i
coraz bardziej. Z małżeństwem Oli pogodził się, bo zgodzić się na nie
musiał, rana jednak, zadana nieopatrznie lekkomyślną ręką córki, w
ojcowskiem sercu, nie zagoiła się bynajmniej. Pan January zamknął się w
sobie i przeżuwał cierpienie własne, nie mogąc o niem zapomnieć.

I czyż nawet można było dziwić się temu? Każdy kąt, każda ścieżka i
sprzęt w pałacu nasuwały biednemu ojcu na pamięć jedynaczkę, martwota
zaś i cisza komnat, oraz ich głucha pustka przypominały stale
nieobecność jej bezpowrotną.

Gdy Krasnostawski, zamieszkały w pobliskim folwarku, Tomaszówce, wpadał
tu czasem w interesach i sprawach majątkowych, - ożywiał nieco
obecnością swą te mury, teraz jednak, od czasu jego wyjazdu, dnie
jeszcze bardziej dłużyły się panu Januaremu.

Na stole w jadalni gowartowskiego pałacu leżało kilka książek, obok w
salonie i buduarze widniały porzucone pisma świeże - na biurku w
gabinecie przyległym bielały rozłożone arkusze, zapełnionego pismem
papieru. Pan January przed chwilą przestał był czytać, oraz pisać teraz
zamierzał, a przechadzając się tymczasem poprzez szereg czterech
leżących obok siebie, otwartych, pooświetlanych pokoi, myślał.

W ciszy uśpionego już od dawna domu wybiła godzina druga...

Monotonny odgłos zegara zbudził Gowartowskiego z zadumy. Poruszył się
szybciej, sam pogasił światła w czterech sąsiednich komnatach, poczem,
westchnąwszy cicho, przetarł dłonią czoło i usiadł przy biurku przed
rozłożonemi ćwiartkami papieru.

Nie wziął jednak pióra do ręki... Myśl leniwa odbiec na rozkaz nie
chciała, podparł więc pan January dłońmi głowę i zamyślił się znowu.

Wokoło, z umilkłem echem jego miarowych kroków, zapanowała niezamącona
niczem cisza, i trwale dość długo, nie przerywana zgoła niczem.

Wreszcie, zbudzony z swej zadumy, podniósł głowę dziedzic Gowartowa,
sięgnął po pióro i zaczął pisać szybko. Jedne po drugich wypełniały się
jego drobnem pismem arkusiki papieru, rozrzucone na biurku, zgrzyt zaś
stalki w milczeniu głuchem donośnie rozbrzmiewał po pokoju. W ten sposób
minęła godzina, a może i więcej...

Przestał wreszcie pisać ojciec Oli, odłożył pióro i schowawszy starannie
papiery do szuflady biurka - powstał.

Wywołany zazwyczaj umysłowem znużeniem, sen nie kleił jednak dzisiaj
powiek jego.

Przeciwnie. Zmuszony przed chwilą jeszcze, oderwawszy się od
teraźniejszości, zanurzyć w przeszłość własnego życia, którą opisywał -
pan January orzeźwionym był jakby, a wyraz melancholyi smutnej znikł z
oblicza jego, oczy patrzały jaśniej jakoś, zapatrzone, zda się, w
odległe dawne wspomnienia...

I wyparte tą chwilą obecną, cierpienie pierzchło na chwilę, ojciec Oli
zaś, spragniony snać powietrza, otworzył okno, wychodzące na ogród.

Dotykając szyb, zaszeleściły cicho gałęzie pnącego się wysoko po murze
winogradu, i powiew balsamiczny, świeży, wpłynął do pokoju.

Pałac gowartowski górował nad okolicą. Do stóp jego, poza parkiem i
stawem, w półkole, tuliła się wioska, a dalej widniały uprawne pola,
odcinał się na widnokręgu sinawy pas lasów, wśród rozległych zaś, jak
okiem sięgnąć, płaskich obszarów - majaczyło kilka dalekich siół i
futorów...

W chwili, gdy pan January stanął w oknie gabinetu, z którego krajobraz
ten cały, jak na dłoni, można było objąć okiem - nad otaczającemi
Gowartów wkoło równinami, pełnemi nieujętego jakby smutku i
niewysłowionej dziwnej tęsknoty - nad zadumanymi jarami, sennymi łanami
i bielejącymi szerokimi traktami - z wolna gasła właśnie jesienna noc,
pogodna, a z nieba, stopniowo niknąc, pierzchały ostatnie gwiazdy...
Jeszcze tylko mgły przedporanne błąkały się tam i ówdzie, półmrok zaś
szarawy przedświtu, walczący z cieniami nocy, coraz bardziej zwycięski,
hardy, panoszył się już dokoła.

Gowartowski stał nieruchomo w oknie, a odczuwając głęboko nieujęty czar,
płynący ku niemu senną falą z ziemi rodzinnej, jednocześnie uczuwał w
duszy chęć konieczną wyrwania się, choć na krótko z tych ciasnych ram
pokoju.

W tej samej chwili ciszę drzemiącą przerwał nagle pojedynczy dźwięk,
rytmiczny i daleki. Wplótłszy się melodyjnym akordem w ogólne milczenie,
szedł coraz donioślejszy... bliższy...

Przez perlące się jeszcze nocną rosą łany zboża i łąki, zagony buraków i
jary, leciało monotonne echo dzwonka, żałosne sobą i jakby smętne,
błąkając się po uśpionych jeszcze obszarach, budząc drzemiące ptactwo,
leniwo i niechętnie zrywające się gdzieniegdzie do lotu.

- Telegram! Może do mnie, pójdę i zobaczę... mruknął do siebie półgłosem
pan January, i odstąpiwszy od okna, sięgnął kapelusz.

W tej samej chwili wzrok jego przesunął się po ścianie, na której
wisiała strzelba i przybory myśliwskie. Gowartowski spojrzał mimo woli
na swój ubiór.

Był w butach wysokich z cholewami, których dobę całą nie zmienił, pełen
apatyi.

Po przelotnej chwilce wahania, pan January wziął strzelbę, torbę, naboje
i wyszedł przez balkon do ogrodu. Czuł potrzebę ruchu, powietrza i
postanowił zapolować na dzikie kaczki. Drzemiąca żyłka myśliwska
przebudziła się w Gowartowskim, a odnalazłszy ulubieńca swego, legawca,
śpiącego w ładnej budce, wyruszył przez park na pola.

Myśl jego była jakby wolniejsza, wzrok zaś uporczywie ścigał krajobraz,
niejako wsłuchując się w bliski już teraz zupełnie odgłos dzwonka.
Nadzieja zwodnicza podsunęła mu bezpodstawne przypuszczenie, iż może ten
oto znajomy dźwięk, zwiastujący telegraficznego posłańca, przyniesie mu
jakąś dobrą, a niespodzianą od Oli wiadomość.

Rzeczywistość, jak zwykle, rozwiała chwilowe złudzenie. Spokojnie i
równomiernie, u rozstajnych dróg, przy krzyżu drewnianym, przesunęła się
sennie, w jednego konia, dwukołowa bida, z siedzącą na niej skuloną
postacią, i brzęcząc dzwonkiem, zginęła w mgłach porannych.

Dziedzic Gowartowa westchnął, i minąwszy park oraz wioskę, boczną
ścieżyną skierował się ku polom. Poprzedzany kręcącym się wesoło, całym
czarnym, z białemi łapami, legawcem, w pól godziny potem spuszczał się w
jar głęboki.

Otulony ciszą przedświtu, drzemał tu staw obszerny, cały zarosły
sitowiem - siedziba kaczek dzikich; mały młynek drewniany, cichutko
szemrząc przelewającą się wodą, odpoczywał, przyparty do wązkiej
grobelki; w jej pobliża maleńka, garbata chatynka młynarza dopełniała
krajobrazu.

Po raz pierwszy od bardzo dawna poddał się pan January obecnej chwili
tylko, zapomniawszy momentalnie o dręczącem go cierpieniu. Stąpając
ostrożnie i cicho po zroszonej trawie, szedł wzdłuż stawu, nad jego
brzegiem, rozglądając się bystro dokoła.

Milczenie i spokój panowały niepodzielnie w tym zakątku. Czasem tylko
załopotało coś w sitowiach i zaraz zcichło; tuż ponad senną taflą wód
przeleciał wolno koło idącego myśliwca jastrząb wodny, kulik, zniknąwszy
niebawem z oczu...

I melancholijna szarość, jeszcze na wpół pogrążona we śnie, cicha,
królowała dalej znowu, skupiona w sobie, niezamącona niczem, chyba tylko
szelestem kroków ludzkich i biegiem legawca.

Nagle pan January przystanął:

- Wara! do nogi! - syknął cicho na psa. Legawiec, podniósłszy lewą łapę
i wyprostowawszy ogon sprężyście, znieruchomiał.

Na czystą taflę wód stawu, rzecz rzadka, wypływały poważnie dwie kaczki
dzikie i kołysząc się niedostrzegalnie, zbliżały się, ufne, z wolna
płynąc, na odległość strzału. Myśliwiec odwiódł kurka u strzelby, jak
mógł najciszej, i przyłożył broń do ramienia.

Przeczekał chwilę jeszcze, i pociągnął za cyngiel...

Odbity w milczeniu dziesięciokrotnem echem huknął w ciszy pierwszy
strzał!... Dosiągł on jednocześnie obie kaczki, położył je trupem, i
zbudził zarazem śpiącą w sitowiach zwierzynę.

Zagotowało się tam teraz wszędzie; tłumione szelesty rozległy się na
wsze strony; kurki wodne, kaczęta, kaczki nawoływały się wzajemnie,
kilka z tych ostatnich poderwało się nawet hen, w perspektywie, na
drugim krańcu stawu... daleko. Jedna zaś, wynurzywszy skądś, z
charakterystycznym poświstem skrzydeł, przeleciała: wysoko prostopadle
ponad głową myśliwego.

Posłuszny legawiec jednocześnie przynosił panu w zębach zabitą
zwierzynę; Gowartowski, odebrawszy psu kaczki, zawiesił je u torby i
poszedł dalej.

Powoli, stopniowo, rozjaśniało się tymczasem.. Na wschodzie, gdzieś w
oddali, widnokrąg zaróżawiał się, niedostrzegalnie, leciutko...

Ojciec Oli Dzierżymirskiej, ze spuszczoną głową, postępował wciąż
brzegiem stawu. Kilka kaczek po drodze jego zerwało się trwożliwie,
myśliwiec jednak nie zadawał sobie trudu strzelać do nich, bo oto znowu,
wywołane na pozór drobnostką, pochłonęły bezpodzielnie pana Januarego
wspomnienia smutne.

Rok temu, podobnie jak dziś, polował on tutaj.

Razem z Olą wyjechali o drugiej, nocą, i przybyli nad staw przy księżycu
jeszcze. Tak samo cisza uśpienia panowała dokoła, tak samo, jak przed
chwilą, na toń czystą, lśniącą się tylko w dogorywających, drżących
promieniach miesiąca - wypłynęła zwierzyna...

Pamięta, jak dziś, ową chwilę, radość córki z tej przejażdżki i jej
ciekawość asystowania przy polowaniu. Stoi mu żywo przed oczyma
twarzyczka jej zarumieniona, ładniutka, wzruszona, ciekawie śledząca
wzrokiem kaczki, płynące po wodach...

Pamięta doskonale, jak w ostatniej chwili, gdy już cyngla dłonią
dotykał, szczebiot jej wesoły spłoszył zwierzynę, i jak wówczas Ola tego
sobie darować nie mogła...

Westchnienie ciche podniosło pierś Gowartowskiego, brwi zmarszczył i
zatopił się w myślach niepomny zupełnie otoczenia swego.

Tymczasem zwierzyna co chwila podrywała się tam i ówdzie, przelatując
blisko idącego machinalnie naprzód myśliwego.

Legawiec, kręcąc ogonem, wiercił się na wszystkie strony, skamlał
nieśmiało, z cicha, gonił uciekające kaczki i powracał, podnosząc
rozumny swój wzrok na zamyślonego pana, z wyrazem zdziwienia, iż nie
słyszy już strzałów - wyraźnie zgorszony postępowaniem jego.

Staw tymczasem już się kończył..

W pobliżu, nieco dalej, oddzielony od pierwszego stawu pasmem
błotnistych moczarów, widniał taki sam prawie drugi, mniejszy tylko i
sitowiem zarośnięty cały.

Znając snać dobrze drogę ku niemu, pan January nie zatrzymał się, a
tylko ciągle tak samo zadumany, ruszył w drogę dalej, prosto przez
bagno, stawiając powoli stopy na trzęsących się kępkach zielonych.

Pod ciężarem ciała idącego myśliwca grunt uginał sie, kołysał
niedostrzegalnie, a pod nim chlupotała woda i poruszał się krąg cały
wodnistej ziemi.

Pan January nie zwracał jednak na to żadnej uwagi; w myślach
rozpamiętywał coś ciągle, w oczach zaś uporczywie majaczyła mu wywołana
przypomnieniem twarz i postać Oli, przesłaniając sylwetką swą wzrok jego
zamglony.

Roztargniony jakby, tu, gdzie się znajdował, zgoła nieobecny,
Gowartowski szedł przez moczary, coraz dalej, a raz nawet noga
niespodzianie obsunęła mu się na małej kępce, i mało, mało, że nie
stracił równowagi...

Tymczasem poza nim, w dal roztwierały się niby widnokręgu podwoje...

Stopniowo, wąskie pasmo skrytego jeszcze słonecznego światła, rosło na
niebiosach. Z pod białych puchów posłania i spuszczonych dyskretnie
jakby gazowych u łoża zasłon - zarumieniona, wstydliwa wychylać się
poczęła jutrzenka różana, przeciągając się lubieżnie jeszcze poza
przejrzystą oponą obłoków bladych...

Ponad stawem latały teraz ciągle kuliki; w dali na horyzoncie, z innego
snać legowiska, wysoko na pogodnem niebie, ciągnęło tutaj całe stado
dzikich kaczek - prostopadle pod niemi ogromny jastrząb krążył
majestatycznie nad łanem zboża...

Ostatnie wreszcie cienie przedświtu pierzchły nagle... Pierwszy promień
słońca wyjrzał nieśmiało, błysnął po białych ścianach chatynki i
blaszanym dachu starego młyna, dotknął się tafli stawu, zamigotał w
mętnych błotach moczarów i musnął pieszczotliwie odwróconą sylwetę
idącego mężczyzny.

Na błyszczącej lufie przełożonej przez plecy strzelby zapalił się
blaskiem. Minęła chwila... i już tryumfalnie zajaśniał on, objąwszy
płomieniem świateł liście kilkunastu drzew, rosnących wśród bagien.
Postać kroczącego miarowo po moczarach człowieka na zakręcie, czy też w
drzew cieniu, znikła nagle w mgnieniu oka...

Po chwili w dali rozległo się tylko głośne szczekanie psa.

Umilkło...

Nad ziemią w tej samej chwili wstał dzień nowy, pełen nadziei, z
radością na promienistem czole.

---------


Na platformie kawiarni, położonej na szczycie góry "Gűtsch," wznoszącej
swój cypel wyniosły ponad wdzięcznie rozrzuconą u jej stóp Lucerną,
roiło się od turystów, siedzących przy stolikach.

Szmery prowadzonych rozmów łączyły się w akord wspólny z grającą smętnie
i cicho orkiestrą, wzrok zaś wypoczywających gości pieścił widok cudny i
wspaniały na miasto, tulące się zacisznie do brzegów jeziora, zapatrzone
w jego ciemnoszafirowe głębie, w których lustrzanej toni milcząco
przyglądały się również zadumane wierzchołki gór.

Zamykały one łańcuchem swym cały widnokrąg naprzeciw miasta, po drugiej
stronie jeziora, i ramowały na prawo krętą szyję wód jego, płynących
cicho w dal...

Ozłociwszy purpurą i złotem śnieżne szczyty ginących we mgle Alp,
zamigotawszy krwawo na białych frontach nadbrzeżnych hoteli, spiczastych
wieżach "Hofkirche" i szybach pomniejszych domostw, właśnie przed chwilą
zgasł ostatni promyk słońca...

Natomiast zmierzch szary już obecnie wychylał się skądś nieśmiało,
ślizgał się po gładkiej tafli jeziora, przechadzał po dwóch, krytych
daszkiem, drewnianych mostach, starożytnych i wąskich, a omraczając
sześciokątny czubek, położonej tuż przy jednym z nich, oryginalnej
wodnej wieżycy, swawolnie zdawał się zatapiać ją, jedynaczkę, sterczącą
zabawnie pośród wód szafiru.

A tymczasem, pod wpływem idącego wieczora, cichło jakby jeszcze bardziej
wszystko dokoła... Senny spokój płynąć się zdawał od Lucerny, która,
choć przepełniona gośćmi z całego świata, tętnić poczynająca właśnie o
tej porze muzyką i gwarem - obserwowana jednak stąd, z "Gűtsch"
wierzchołka, wydawała się tak spokojną - tak cichą, jakby nie była zgoła
punktem zbornym kosmopolitycznej towarzystw śmietanki, ale tylko - oazą
wytchnienia i swobody.

W jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych kawiarnianej platformy,
przy stoliku, siedziało pięć osób.

Towarzystwo to składali: starsza wiekiem osoba, Polka, z córką i
poważnym jegomościem, ojcem zapewne rodziny - młody, żwawy, przystojny
Francuz i Dzierżymirscy.

Ożywiona, niemilknąca rozmowa, podtrzymywana głównie przez Olę i młodego
Francuza, panowała przy tym, odosobnionym od innych, stoliku. Stary
jegomość śmiał się co chwila serdecznie i jowialnie z dowcipów
młodzieńca, panienka również rozmawiała wesoło i jeden tylko
Dzierżymirski stanowił w tym akordzie dobranym kontrast aż nadto
wyraźny, zachowanie się zaś jego milczące i bierny, li tylko konieczny,
udział w rozmowie, świadczyły dobitnie, że to wszystko nudzi go nad
wyraz.

Oczy Dzierżymirskiego, pełne zamyślenia, prawie bezustannie spoczywały
na krajobrazie u podnóża góry, z rzadka przenosząc się, obojętne, na
towarzystwo. Wzrok jego wtedy zatrzymywał się głównie na Oli. Zaduma
smętna, od otoczenia daleka, znikała wówczas na chwilę z jego oblicza,
źrenice zaś czarne Romana, ciemniejszemi stawały się, badawcze... Nader
korzystnie zaś dnia tego wyglądała pani Ola. Ubrana w zgrabną suknię, z
jasnej materyi, czyniła wrażenie wytworne i eleganckie; obnażone zaś
dość głęboko, z okazyi niby gorąca, pierś, szyja i ramiona, przykryte
tylko ażurową koronką, stanowiącą całość z suknią - podnosiły jeszcze
wdzięk jej postaci. Siedząc obok młodego Francuza, rozmawiali z nim
przeważnie, śmiejąc się, dowcipkując, i bezwiednie zapewne tylko,
rzucając mu od czasu do czasu rozbawione, zalotne jakby spojrzenia.

Trwało tak dosyć długo. Po niejakim czasie jednak Ola zauważyła snać
dziwne trochę zachowanie się męża, bo, skorzystawszy z ogólnego
powstania, spowodowanego czyjąś uwagą o krajobrazie, zbliżyła się do
Dzierżymirskiego, i przytuliwszy się, otarłszy, jak kocię, swą rozkwitłą
kibicią o niego, miękko i czule zapytała:

- Coś taki smutny, Romciu, co ci?

-Nic, kochanie! - odparł krótko Dzierżymirski i dorzucił po chwili:

- Ale, a propos, ja cię tu zostawię, bo sam wpaść jeszcze muszę na
pocztę, tam, na dole...

- Koniecznie chcesz tam iść? To może jedźmy już razem?..

Dzierżymirski odczuł niechęć lekką w głosie żony; cień ledwie
dostrzegalnego niezadowolenia, przemknął mu po twarzy, odezwał się
jednak szybko:

- Nie, nie, zostań, ma chčre, proszę cię... Spotkamy się później w alei
nadbrzeżnej, będę czekał na ciebie... au revoir...

Dzierżymirski ścisnął zlekka rączkę żony i zręcznie wycofał się z
platformy, zdążając po schodkach na dół, do stacyi kolejki zębatej,
zwanej "funiculaire," a łączącej w pięciu minutach czasu górę z miastem.

Zajęte lornetowaniem krajobrazu - którego wdzięk teraz dopiero, po
chwilowem wyczerpaniu tematu rozmowy, zdołał przemówić do ich poczucia
piękna. Towarzystwo nie zauważyło nawet odejścia Romana. Ten ostatni
spuszczał się powoli po schodkach i zasiadł niebawem w wagoniku kolejki,
wkrótce ruszyć mającej do Lucerny.

- A to mnie znudzili - mruknął - zakazane towarzystwo...

W tej samej chwili rozległ się sygnał odjazdowy, wagoniki poruszyły się
z chrzęstem, i hamowane, powoli w dół spuszczać się zaczęły.

Roman obejrzał się; w wagonie, dziwnym zbiegiem okoliczności, znajdował
się zupełnie sam.

Wygodnie wyciągnął nogi, rozparł się i patrzył w dół.

Przed nim czerniała stromo idąca para szyn kolei, z położonym pośrodku
trzecim, dziurkowatym relsem; w dole, otulone mrokiem, drzemało jezioro
- wierzchołki gór stopiły się w zmierzchu, zlały jakby z chmurami
niebios, w ciemnościach zaś, coraz to większych, występowały teraz szaro
domy miasta, w których, jak ogniki błędne, zapalały się co chwila tu i
tam światełka.

Roman nagle przymknął oczy.

Bo oto jemu - wpatrzonemu ciągle w dół, w stromą pochyłość i powietrzną
próżnię, dzielącą jeszcze kolejkę od jeziora i, miasta - zakręciło się w
głowie, w wirze zaś tym wyłoniła nagle się jedyna szalona myśl,
spowodowana jakimś jednoczesnym, nic nie znaczącym wagonów hałasem.
Mianowicie zdało mu się po prostu, że oberwany pociąg leci w dół, coraz
szybciej, i... że już... już oto w katastrofie, chaosie impetycznym -
dotknie się on niebawem szklistej toni wód...

Po krótkiej atoli chwilce Dzierżymirski otworzył oczy i roześmiał się
głośno.

Nic wokoło nie zmieniło poprzedniego wyglądu. Wolno i ostrożnie staczała
się kolejka dalej, jezioro byłe już tylko znacznie bliżej, u brzegu jego
mrugała, iskrząca się dziesiątkami światełek, Lucerna; wagony, brzęcząc,
spuszczały się ciągle, zawieszone nad miastem.

Roman wzruszył ramionami.

- Co mi dziś jest! sarn nie wiem! - mruknął.

W istocie był nie swój od samego rana. W silnej mierze niewątpliwie
przyczyniło się do tego postępowanie żony.

Zapoznawszy się sama z kilkoma osobami, o natrętnej manji zaznajamiania
się, zanudzała go od kilku dni pobytu w Lucernie ich obecnością
bezustanną, bawiąc się wszakże sama znakomicie. I to właśnie ostatnie
najbardziej irytowało Romana. Tak unikał dotąd ludzi, tak uciekał od
nich, by być samym tylko z Olą, by bez zamącenia niczem pić szczęście
chwili i tą miłością w sobie wszystko zagłuszyć!..

Ominął wszak nawet dobrowolnie Medyolan, rodzinne miasto swej matki,
gdzie pochowaną była na miejscowem "Cimitero Monumentale," gdzie poza
tem posiadał jeszcze krewnych nieboszczki - uczyniwszy to w jedynym celu
uniknięcia musu obcowania z ludźmi, innymi, prócz niej, Oli...

A tu tymczasem ona sama wyszukiwała sobie jakieś zakazane figury!..

Roman przy tej ostatniej myśli, wyrzuciwszy z ust dogasającego
papierosa, żachnął się niecierpliwie.

Bo na przykład ten Francuz, czyż nie wzbudzał w nim słusznego gniewu?
Młodzik nieznośny, z bezmyślnym, banalnym wiecznie na ustach uśmiechem,
z którego jednak Ola bezustannie tak szczerze się śmiała...

- Albo ta jej tualeta dzisiejsza, - mówił sobie dalej Roman, - w Wenecyi
przecież było daleko goręcej, nie ubierała ona jednak gorsu swego tak
przejrzyście, a tu chłód w porównaniu...

- Dla tego osła z Paryża niewątpliwie, by mógł cynicznie i lubieżnie
napawać się kształtem i ciałem jej kibici! - półgłosem dopowiedział
podrażniony Dzierżymirski.

- Że też te kobiety bez wabienia mężczyzny po prostu żyć nie mogą!.. -
wyrwało mu, się jeszcze.

Spostrzeżenie powyższe, a tyczące się w danym wypadku własnej żony,
gniewało go niepomiernie.. Od pewnego czasu bowiem, obserwując Olę,
dostrzegł cechę w charakterze jej, nieznaną mu dotąd: chęć zalotną
przypodobania się innemu mężczyźnie - nie jemu... Jątrzyło go to bardzo,
choć pragnął pozornie traktować fakt ów lekko.

Wagoniki stanęły właśnie. Roman wyskoczył szybko i skierował się ku
gmachowi poczty, położonemu koło głównego mostu, tuż przy dworcu
kolejowym. Przed paru dniami wysłał list do kraju, do jednego ze swych
dobrych znajomych. Powiadamiał go o swoim ślubie i zarazem prosił
usilnie o napisanie mu, co w rodzinnem mieście mówią o jego małżeństwie
i co porabia January Gowartowski.

Dzierżymirski najbardziej był ciekawym tej ostatniej wiadomości, ze
względu na Olę i smutek, od niedawna, stopniowo żłobiący, coraz częściej
jej twarzyczkę.

Podał adres: "Poste-restante, Lucerna," teraz zatem, wyskoczywszy raźno
z wagonu kolejki, w kilka sekund znalazł się już przy właściwem okienku,
w obszernej sali gmachu szwajcarskiej poczty. Śpiesznie powiedział
urzędnikowi swe imię i nazwisko.

Grymas pocieszny wykrzywił twarz tego ostatniego, i wykrztusił z
trudnością:

- Dziez-Dzier... Cornment? Čcrivez, monsieur, sil vous plait! - podał
kartkę Dzierżymirskiemu.

Roman posłusznie napisał swe nazwisko.

Urzędnik wziął papier do ręki, skrzywił się raz jeszcze, poczem wzruszył
wymownie ramionami, a po chwili dopiero podał cudzoziemcowi list.

Roman chwycił go śpiesznie i wybiegł na ulicę.

Przy świetle latarni rozerwał kopertę i czytać począł zapełnioną bitem
pismem ćwiartkę. Twarz jego wyrażała niepokój i zaciekawienie widoczne,
które po chwili dopiero ustąpiły wrażeniom, otrzymanym bezpośrednio z
lektury pisma.

List ten, donoszący o towarzyskiem życiu w rodzinnem mieście, o
ostatniem przyjęciu u marszałkowej, i pogłoskach o stanie
Gowartowskiego, nic w sobie zatrważającego nie miał.

"Znam pana Krasnostawskiego, plenipotenta gowartowskiego; jeśli chcesz
koniecznie mieć dokładne wiadomości o wszystkiem, tyczącem się
Gowartowa, napisz mi i podaj adres, a doniosę ci szczegółowo.." opiewał
koniec listu szkolnego kolegi Romana, w postscriptum...

Uspokojony, Dzierżymirski złożył list i schował go do kieszeni; pod
wpływem jednak ostatnich słów pisma, zawrócił, przestąpił raz jeszcze
próg gmachu poczty, i kupiwszy pocztówkę z widokiem, napisał szybko,
odręcznie, przyjacielowi swemu kilka słów szczerego podziękowania, z
prośbą o dalsze wiadomości, podawszy adres "Vevey", dokąd zamierzał z
Olą udać się nazajutrz. Poczem wyszedł śpiesznie i wrzuciwszy kartę,
skierował się przez szeroki most ku nadbrzeżnej, ocienionej drzewami,
szerokiej alei, spacerowemu miejscu Lucerny, pełnemu w obecnej chwili
publiczności, rozbrzmiewającemu muzyką, wesołością i gwarem.

Minąwszy most, Roman wkrótce znalazł się w cieniu drzew i uszedłszy
paręset kroków, siadł na samotnej ławeczce, kapelusz zdjął i położył
obok siebie.

Wpółobróciwszy się jednocześnie, ujrzał stragan z owocami. Poczuł nagle
pragnienie, i skinął, kazawszy sobie przynieść parę gruszek i brzoskwiń.

Gdy usłużny szwajcar podawał mu je, z ugrzecznieniem, Dzierżymirski
sięgnął do kieszeni, a wyjęta ruchem szybkim sakiewka jego roztworzyła
się, i zawartość jej cała wysypała się szeroko i z brzękiem na ziemię.

Roman, widząc to, machinalnie schylał się już, by zebrać leżące na
żwirze alei kilkaset może franków, w złocie i srebrze, gdy oto jakaś
refleksja nagła powstrzymała go w pół ruchu. Wyprostował się.

Rzuciwszy zaś oczekującemu na zapłatę przekupniowi po francusku,
niedbale: "Ramassez Ça.! - odwrócił się obojętnie na pozór w drugą
stronę, i utkwił wzrok w jezioro.

Po chwili, w półobrocie głowy, z pod oka, spojrzawszy raz jeszcze na
zoraną bruzdami, opaloną twarz szwajcara, zbierającego już rozsypany
pieniądz - zamyślił się...

O, jakże on pragnął w tej chwili, by z garści tych oto pieniędzy, które
mu wręczonemi będą za parę minut , zabrakło pięciofrankówki choć
jednej!...

Podarowałby on ją śmiałkowi temu, a biedakowi zapewne, z pewnością!...
Bo czyż?... Czyż godziłoby się "jemu" rzucać na niego kamieniem?...

Roman, wpatrzony bezustannie w zadumie przed siebie, gorączkowo,
niecierpliwie oczekiwał rezultatu swej próby.

- Weźmie, z pewnością weźmie! - mówił sobie równocześnie w duszy i głos
jakiś cyniczny, drwią co wołał w nim szyderski.

- "Uczciwość ludzka!... ha... ha... ha!.. Frazesy, frazesy!.. malowana,
wzorzysta zewnętrznie kraszanka, wewnątrz zaś skrycie cuchnąca!..."

Przed Dzierżymirskim roztaczał się tymczasem krajobraz wdzięczny nad
wyraz. W drżących więc oto głębiach jeziora, na prawo, przeglądało się
tysiącem światełek miasto... płynące wody, o kilka kroków od alei,
skręcały w bok, tocząc swe ciemne fale, jak rozpięta nad niemi
wrześniowa noc cicha, hen! daleko, ku górom; po powierzchni jeziora
błąkały się łódki i małe stateczki, przy każdym zaś błyszczała czerwona,
duża, okrągła latarka, krwawym śladem, ścieżyną purpury znacząc głęboko
swe przejście w przezroczej toni.

I ogniki owe, łącznie ze swem odbiciem, drżały tak bezustannie po
jeziorze, sunęły z wolna, zmieniały miejsce - wreszcie malały,
utożsamiając się jakby w dali latającym gdzieś świętojańskim
robaczkom...

Na lewo zaś, tuż przy brzegu, u przystani statków parowych, inne znów
ognie dotrzymywały tamtym towarzystwa. Ku uciesze zapewne spacerujących
gości puszczano tam fajerwerki; kręciły się zatem młyńce, pękały
rzymskie świece, strzelały wysoko barwne rakiety - spadały snopami
iskier, ginęły w ciemnych falach jeziora.

Dzierżymirski, wpatrzony początkowo bezmyślnie, począł się teraz właśnie
przyglądać uważniej, ujęty wdziękiem widoku, gdy nagle posłyszał głośno
wyrzeczone koło siebie słowa:

- S'il vous plait, monsieur!

Roman odwrócił się szybko. Szwajcar, pozbierawszy pieniądze, oddawał mu
sakiewkę.

- To dobrze, macie za owoce i fatygę! - pośpiesznie odparł Dzierżymirski
i wręczył przekupniowi dwa franki, w srebrze.

- Merci, monsieur! - akcentując przeciągle ostatnią sylabę u wyrazu:
pan, odparł zadowolony Szwajcar, skłonił się, bez uniżoności jednak, i
odszedł.

Dzierżymirski wstał i skierował się ku innej, odleglejszej, skrytej
cieniem drzew, a pustej również ławce. Wychodząc z domu, dziwnym trafem
okoliczności, przerachował właśnie pieniądze i wiedział co do grosza,
ile ich znajdowało się w portmonetce. Odtrąciwszy w myśli wydanych
kilkanaście franków, począł gorączkowo liczyć złoto i srebro.

Nie brakowało ani jednego centa.

Widoczne rozczarowanie odbiło się na twarzy Dzierżymirskiego. Pochylił
się na siedzeniu, oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłonie.

- Więc ludzi uczciwych na świecie nie brak... Uczciwym być potrafi nawet
człek prosty, więc tylko ty... ty!.. - huczało mu bezlitośnie w głowie,
i rumieniec wstydu palił policzki.

Nie mogąc usiedzieć, Roman zerwał się po chwili z ławki i skierował
przed siebie nadbrzeżną aleją.

Minął niebawem jeden z pierwszorzędnych hoteli, przed którym co wieczór
stale grywała orkiestra, dotarł aż do położonego na końcu "quai" -
kursalu, - zawrócił, wciąż opanowany jedną i tą samą myślą.

W około niego roiło się teraz od eleganckiej, wytwornej publiczności;
piękne kobiety, ubrane bogato i gustownie, wymuskani panowie
przechadzali z wolna przed olbrzymim i urządzonym z wielkim komfortem
hotelem "National", towarzyskie kółka siedziały grupami na bambusowych
fotelach - bawiono się wesoło; wykwintnych gości pełno było również i
wewnątrz hotelu, we wspaniałych salach na dole; przez otwarte na ścieżaj
okna dochodziły dźwięki walca - tańczono.

Kosmopolityczny próżniaczy high-life, zjechawszy się tutaj, używał do
woli wywczasu i przyjemności, starając się zarazem opróżnić kieszenie z
niepotrzebnego złota, oraz zabić czas miło i połknąć trawiącą nudę.

- A może między nimi znajduje się on "właściciel", "on", wówczas, przed
laty, przez ciebie, kto wie, czy nie skrzywdzony - drażniąc Romana
uporczywie, myśl dziwaczna męczyć go nagle poczęła. Wstrząsnął się i
skrzywił boleśnie...

W tej samej chwili jednak, do uszu jego doleciał świeży, jędrny głos
kobiecy.

Pieśń włoska, namiętna, jak krew i miłość dzieci południa, drżąca
uczuciem, pomknęła po drżącej fali jeziora, ponad głowy przechadzających
się gości, odbiła się o echo gór...

Ktoś z płci nadobnej śpiewał artystycznie i pięknie w jednej z sal
"National'u"; Dzierżymirski podszedł bliżej i słuchać począł, zniewolony
pięknością głosu.

I powoli, rozpędzona czarem pieśni, w jego duszy równocześnie uspakajała
się burza.

Gdy śpiew ustał, Roman już myślą był gdzie indziej; jak wpływ zewnętrzny
życia przed chwilą poruszył był dotkliwie struny duszy jego - tak samo,
ułagodziwszy je teraz, przeniósł naraz myśl Romana do chwili obecnej.

Dzierżymirski przypomniał sobie żonę, spojrzał na zegarek i skierował
się drogą powrotną do mostu; zaniepokojony raptem, że dotąd nie ma
jeszcze Oli. Idąc zaś, przesuwał wzrok uważny po twarzach przechodniów.

Nagle brwi zmarszczył. Bo oto o kroków kilkanaście przed sobą ujrzał
Olę, ale samą i w towarzystwie tylko młodego Francuza, w ciemnej
narzutce na ramionach, snać nie swojej, gdyż żadnej podobnej ze sobą nie
miała.

Roman uśmiechnął się ironicznie:

- Zmarzła, biedaczka! - mruknął z zadowoleniem. - Przyśpieszył kroku, a
znalazłszy się tuż przy idącej parze, pochylonej z lekka ku sobie,
szyderczo odezwał się po francusku:

- A, powitać !. . Cóż to, Ola w pożyczanych szatach?...

Urwawszy w pół zdania rozmowę, idący podnieśli jednocześnie głowy, Ola
zaś zarumieniła się nieco i odparła:

- A tak. Pożyczyłam okrycia u panny K... po zachodzie słońca tak
chłodno...

- Można się było z góry tego spodziewać; bardzoś źle zrobiła,
wyletniając się, a z odsyłaniem znów owych zarzutek kłopot tylko będzie!
- rzucił Roman opryskliwie.

- Wiesz przecie, że jutro raniutko jedziemy! A te panie gdzież?...

Dwa ostatnie zdania wymówił Dzierżymirski po polsku tym samym,
niezadowolonym wciąż głosem.

- Wstąpiły po drodze do znajomych - odparła Ola, onieśmielona nieco
tonem męża.

- A... tak. No, to wracamy do domu! - zadecydował Dzierżymirski w tymże,
co poprzednio języku, i odwrócił się szybko, pragnąc w duszy co prędzej
pozbyć się towarzysza żony.

- Przecież już Ola nigdy tego cymbała nie ujrzy! - dodał w myśli
zarazem.

- Państwo jadą jutro? O której? - pytał tymczasem właśnie młodzieniec.

Widząc, iż Ola pragnie poinformować Francuza, Roman rzekł śpiesznie.

- O, panie!... nie wiemy jeszcze!... Au plaisir - i wyciągnął rękę...

- Ach, więc już może nie będę miał szczęścia oglądać państwa? Doprawdy,
jakże mi przykro! - rzekł młody Francuzik, ściskając podaną dłoń; nie
odchodząc jednak, wciąż szedł obok Oli.

- Państwo w którą stronę? - zagadnął uprzejmie. - Tak mało miałem
sposobności rozmawiać dziś z panem... - słodziutko ciągnął dalej,
zwracając się do Dzierżymirskiego - umknął nam pan tak prędko...
 
Bawidamek z nad Sekwany umilkł nagle pod drwiącem spojrzeniem Romana.

- Państwo... w roku przyszłym  zapewne przyjadą tu również? - jęknął
jeszcze, podtrzymując rozmowę.

- A pan ?.... - słodko i uprzejmie zapytał Dzierżymirski.

- O, naturalnie, iż będę! - pośpieszył z odpowiedzią młodzieniec.

- No, to my - nie! - odparł z przyciskiem, całkiem seryo Roman,
lodowatym głosem, i uchyliwszy ledwo kapelusza, skinął na tramwaj
elektryczny, by stanął.

- Wsiadamy! - rzucił krótko żonie.

- Przecież ten tramwaj do naszego hotelu nie idzie, a tylko w przeciwną
stronę?! - zauważyła zdziwiona Ola.

- Nic nie szkodzi. Pozbędziemy się tego kulfona!- odrzekł po polsku
Roman. - No, wsiadaj!... - rzucił gniewnie do ociągającej się żony, i
pchnął ją z lekka do czekającego na nich tramwaju.

W sekundę później Dzierżymirscy ruszyli; wehikuł elektryczny pomknął i
znikł, odprowadzony osłupiałym wzrokiem Francuza, który, postawszy na
chodniku chwilę, cały, jak burak, czerwony, ruszył w drogę, i zginął
niebawem w różnobarwnym tłumie.

Gdy w Lucernie odbywał się ten drobny epizod, jednocześnie prawie,
szerokim ukraińskim traktem, w bezgwiezdną i ciemną noc wrześniową,
pędził konno na oklep wyrostek, w burej świtce, trzymając w ręku smolne
łuczywo, tak zwany kaganiec.

Krwawy blask jego rozświetlał panujące wokoło nieprzejrzane ciemności,
torując w ten sposób w ślad za jeźdźcem drogę małemu koczykowi,
zaprzężonemu w cztery bułane żwawe koniki. W powoziku siedział Bolesław
Krasnostawski, otulony burką i obłożony pakunkami. Jechał właśnie od
kolei, a powracał z podróży swej do miasta.

Zabawiwszy tam, zamiast trzech dni, jak mu polecono, - dziesięć, dziś
dopiero pośpieszał do swoich obowiązków, przez całą drogę łamiąc sobie
właśnie głowę, jak upozorować przed starym Gowartowskim swą przydłużoną
trochę nieobecność.

Bo zgoła nie interesy służby przytrzymały pana Bolesława w wielkim
mieście; o, bynajmniej! Młody pan plenipotent wracał goły, jak święty
turecki. Całkowitą, naturalnie że tylko własną, zarobioną gotowiznę
przehulał bowiem tam doszczętnie.

A teraz na ostatek, jadąc w swoim koczyku, rozpamiętywał on jeszcze
miło, na odległość nawet nęcące chwile, w wesołym grodzie spędzone...
Myśląc zaś jednocześnie o swym chlebodawcy, jedna szczególniej rzecz
dziwiła go niepomiernie; mianowicie, dlaczego z Gowartowa nie otrzymał
on dotąd wcale żadnej, naglącej do powrotu, depeszy, lub przynajmniej
choćby jakiego listu ?... Bo że on nie dawał znaku życia - nie było w
tem nic dziwnego - ale Gowartowski?... To zaiste, było całkiem
niezrozumiałem...

I analizując fakt ten, po raz nie wiadomo już który, Krasnostawski
ziewnął przeciągle i roztworzył oczy, przymknięte dotąd, usiłował bowiem
zdrzemnąć się w powozie.

Patrzał teraz wokoło nieco bezmyślnie, dość szybko względnie wśród
ciemności jadąc swym powozikiem. Na tle czarnej nocnej opony czerwony od
blask kagańca ślizgał się szerokiem kołem po obu stronach drogi i
zapalał się kolejno na zżętych rżyskach, zaoranych polach, lub majaczył
po grzędach zielonych plantacyj buraczanych, ugorach, stepowych
bodjakach - kwiatach i trawach. Czasem zajrzał do rowu, musnął kurhan, z
pochylonym krzyżem, oświetlił przydrożne samotne drzewo...

- Żeby się tylko stary na mnie nie zaciął i za nieposłuszeństwo nie
wymówił miejsca, hm... hm!.. - chrząkając niespokojnie, wymówił do
siebie pan plenipotent, półgłosem. - E, chyba że nie... zanadto mnie
potrzebuje! - uspokojony zakonkludował głośno.

Nagle wytężył wzrok, bo oto zdało mu się, że w ciemnościach, w oddali,
na prawo, rysują się jakieś cienie, a tuż, niedaleko, środkiem pola, jak
gdyby drogą, posuwają się z wolna, zbliżają, dwa inne migocące małe
światełka, eskortowane z przodu kręgiem, czerwoną plamą światła.

- Hej, Stepan, czujesz *) ? ha?... - krzyknął na furmana.
[*) Słyszysz.]

Człowiek, siedzący na koźle, w burce i ceratowej czapce, odwrócił się
leniwie. Krasnostawski wskazał ręką na prawo.

- Co to takiego? - zapytał.

- Ktoś z kahańcem jide od Howartowa, - taj hodi **) - zawyrokował
stanowczo woźnica.
[**)Ktoś z kagańcem jedzie od Gowartowa - i już.]

- To już Gowartów? - zdziwił się Krasnostawski.

Jadąc do folwarku Tomaszówki, rezydencyi pana plenipotenta, przejeżdżało
się pod sam Gowartów, oddalony ledwo od traktu o pół wiorsty.

Kocz Krasnostawskiego, podniszczony nieco i roztrzęsiony, klekotał po
drodze, konie szły raźno, wyciągniętym kłusem, czując snać w pobliżu już
domową stajnię. Krasnostawski zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek:
dochodziła druga po północy.

- Hm... hm!.. Stary znów nie śpi, bo widocznie to we dworze się pali -
ponownie mruknął, wpatrzony w gorejące w oddali podłużne wstęgi świateł.

- Koło hresta - stanesz! - rozkazał, zwracając się do furmana,
zaciekawiony naraz, kto może jechać z Gowartowa o tak późnej porze?

Furman huknięciem donośnem zakomunikował rozkaz wyrostkowi z kagańcem.

Na rozdrożu stanęli. Ramiona stojącego tu, omszałego starego krzyża,
zabarwiły się od łuczywa purpurą. Czekali.

W nocnej ciszy dochodził już turkot powozu, tętent koni i dźwięk jazd
zbliżał się szybko.

- Semen - Howartowskije koni! - nachyliwszy się ku Krasnostawskiemu z
kozła, furman pospieszył z informacyą.

Pierwszy pod krzyżem zjawił się na rosłym stajennym kasztanie parobek, z
kagańcem, a poznawszy gowartowskiego plenipotenta, uchylił pokornie
czapki.

- Kto to jide? - rzucił pytanie Krasnostawski.

- Pan dochtór! - brzmiała odpowiedź.

Pod krzyż nadjeżdżała zaprzężona w parę rasowych gniadoszów nejtyczanka,
powożona przez wąsatego i porządnie ubranego stangreta.

Krasnostawski wychylił się ze swego kocza, począł machać kapeluszem i
krzyknął donośnie:

- A!... pan konsyliarz kochany!... Powitać, witać! Stój, Semenie!...

Nejtyczanka zatrzymała się posłusznie i w podwójnem migocącem świetle
kagańców u rozstajnego drzemiącego krzyża, zeszło się dwóch mężczyzn.

- To pan? - Nie poznałem... - odezwał się nazwany przez Krasnostawskiego
konsyliarzem.

- Dobry wieczór, a raczej dzień dobry! - pozdrowił młody człowiek
przybyłego - bo to już dobrze po północy - dorzucił. - Czy szanowny pan
z Gowartowa? Cóż to tak późno, ktoś chory, broń Boże, a może tylko z
wincika?....

Z pod czapki spojrzała uważnie na Krasnostawskiego zdziwiona twarz
doktora, okolona długą brodą.

- Jak to? To pan nic nie wiesz? - zapytał.

- Wracam z podróży... - objaśnił Krasnostawski.

- Aaa! nic nie wiedziałem... Pan January, chory od tygodnia, rozwinął
się tyfus, o przebiegu silnym bardzo i niebezpiecznym... Poza tem
komplikacye inne, nerwy et caetera... Teraz zresztą już lepiej... może
Bóg da... doktór zatrzymał się.

- Ale, nie mówię panu, od czego się to wszystko zaczęło - dorzucił
informująco.- Już był pono niezdrów, moralnie przynajmniej; wpadł,
polując na moczarach, w wodę po szyję i zaziębił się...

- Nikt mi znać nie dał, mój Boże! - szczerze zasmucił się Krasnostawski.
- Więc pan mówisz, że dziś lepiej?...

- O tyle, o ile!.. teraz śpi po lekarstwie, gorączka spadła nieco, lecz
wczoraj było źle bardzo; notabene, prócz klucznicy - staruszki, w całym
domu nikogo nie ma przy sobie...

- Możebym ja pojechał tam teraz, do pana Januarego, na noc, co? - rzekł
Krasnostawski, na dobre zmartwiony.

Doktór przyjaźnie spojrzał na młodzieńca, uśmiechnął się z dobrocią i
rzekł:

- No, zmęczony jesteś, kochany panie, podróż, mości dobrodzieju,
wspomnienia po niej miłe zapewne, panie tego - tu poklepał
Krasnostawskiego po plecach. - Nie, nie potrzeba - ciągnął dalej seryo -
wyśpij się pan i jutro tam pojedziesz, bo zresztą, mówiąc między nami,
przeszkadzać tam tylko będziesz... Niech śpi sobie, nieborak, klucznica
i służba przypilnują go. Ba ! żeby to tylko zawsze tak było, jak
dziś....

- Jak to? więc obawa jest jeszcze? - zaniepokojonym znów głosem zapytał
Krasnostawski.

- Obawa jest, jeszcze! - przedrzeźnił szorstko doktór i widocznie
nadrabiając miną, dorzucił. - Wam wszystkim się zdaje, że doktór to
prorok!... Naturalnie, że jest!... Czy ja wiem zresztą - wszystko w ręku
Najwyższego - zobaczymy... No, tymczasem dobranoc! - doktor wyciągnął
rękę na pożegnanie.

Krasnostawskiemu twarz spochmurniała, i niepokój wyraźny odbił się na
niej; odczuł nerwami, czego nie było w słowach doktora i co on usiłował
widocznie pokryć przed nim na razie, i posmutniał jeszcze bardziej.

Jednocześnie jakiś jakby wyrzut sumienia wezbrał mimo woli w jego duszy,
iż on tak długo pozostawił starca w samotności, bez opieki, sam bawiąc
się wesoło. Pożegnawszy lekarza, pomógł mu wsiąść do bryczki.

- Jakże tam zdrowie wszystkich u szanownego doktora, żony, dzieci?... -
bąknął, aby coś powiedzieć.

- Dobrze, dobrze, serdecznie, dziękuję, dobranoc!

- Dobranoc! - powtórzył, jak echo, Krasnostawski, i ruszył do swego
pojazdu.

- Czohoś meni ne skazał, szczo pan słabujut - rzucił wymówkę furmanowi.

Tenże odparł lakonicznie:

- Zabuł, pane!

- Do Tomaszówki! - rozkazał Krasnostawski.

Powozik ruszył w dalszą drogę. Turkot jego w milczeniu nocy połączył się
z cichnącym coraz bardziej odgłosem kół i dzwonków nejtyczanki lekarza,
a dwa kagańce, w dwie przeciwne strony, rzuciły znowu ruchome swe kręgi
krwawe w pasmo uśpionych, kirem nocy pokrytych, obszarów. Oddalając się
od siebie, długo tak na horyzoncie, malejąc coraz bardziej, świeciły ich
łuczywa, aż wreszcie, zamigotawszy czas jeszcze jakiś purpurowymi
punkcikami na niezmierzonych płaszczyznach - spełzły całkiem na
widnokręgu, znikłszy, zlawszy się z ciemnością, która wchłonęła je w
siebie.

Turkot na trakcie ucichł. Szeroka taśma ukraińskiego szlaku, rozjaśniona
na chwilę, znikła i czarność jeszcze większa zawisła nad polami, stepami
i krzyżami kurhanów.

W milczeniu nocy, pełnem zagadek i szeptów tajemniczych, wszystko dokoła
zapadło w sen twardy i cichy.


---------



- Bo ty nie wiesz, nie czujesz może i nie przypuszczasz nawet, jak ja
cię kocham, jak bardzo ubóstwiam, ty skarbie mój najdroższy, ty moje
życie, me wszystko!... - szeptał gorąco Dzierżymirski, nachyliwszy się
ku Oli i tuląc ją do siebie.

- Ty zdać sobie sprawy nie potrafisz - ciągnął dalej, zapalając się
coraz bardziej do słów własnych - ile ja gotów jestem rzeczy
najdroższych nawet - poświęcić dla ciebie, co dla cię zdolnym stłumić,
przecierpieć!... Ja gdybym był cię nie posiadł - podeptałbym bez namysłu
wszelkie prawa ludzkie, jeśliby one stanąć mi śmiały wówczas oporem do
zdobycia ciebie!... Ty nie wiesz... nie wiesz!...

Roman, pobladłszy, umilkł. Chmura osiadła mu na czole, skrzywienie
bolesne zadrgało w ust kącikach. Pochylił na moment głowę.

Och, czemuż nie mógł, czemuż, powiedzieć jej Oli, wszystkiego?.. Na
ustach mu drżało, przemocą prawie wyrywało się z nich wyznanie
przeszłości, zdusił je jednak, wtłumił w siebie, z obawy, by te piękne
lica ukochane nie odwróciły się odeń z pogardą. Po chwili znów mówił:

- Tak, ty obszaru, ty głębi uczucia, które wre we mnie, które dla ciebie
niejedną już tamę zerwało, nie oceniasz, nie rozumiesz...

Dzierżymirski silniej przycisnął do siebie kibić żony, a pochwyciwszy
jej ręce, przywarł do nich ustami, i pocałunkami okrywać je począł.

- Ty... moja... moja! - szeptał w kółko namiętnie, coraz czulej...
ciszej...

- Ty moja!... Ja za nic w świecie nikomu cię nie oddam, wydrzeć sobie
nie pozwolę!...

A uspokoiwszy się stopniowo, ciągnął:

- I czyż wobec tego zatem dziwić się nawet możesz złemu humorowi memu,
owego wieczora, pamiętasz, w Lucernie!... To nie był gniew,
opryskliwość, jak to nazwałaś, dziwactwo! O, wierz mi - nie!... To była,
wywołana cierpieniem tylko - zazdrość i żal duszy, że komu innemu
pozwalasz choć częścią wdzięków twych się napawać, że na nie patrzy,
rościć sobie może jakieś urojone, choćby imaginacyjne do nich prawa -
mężczyzna inny - niźli... ja...

Roman mówić przestał wzburzony i wzruszony.

- Rozumiesz więc teraz, kochanie ty moje? rzekł znowu po chwili miękko,
łagodnie, i spojrzawszy prosząco w oczy słuchającej go w milczeniu Oli,
rzucił pytająco: -Przebaczasz?..

- Ależ przebaczam... przebaczam!... - rzekła, uśmiechem, pieszczotliwie
Ola, a że nikogo podówczas właśnie w pobliżu nie było - siedzieli w
cieniu alei nadbrzeżnej nad Lemanem - zarzuciła na szyję Romana swe
długie białe ręce, i przytuliwszy się doń, poczęła mu z kolei szeptać:

- Ty mój drogi, jedyny!... Od kwadransa patrzę na ciebie i rosnę w
duszy, takiś szlachetny, rozumny, piękny... Piękny!... - powtórzyła z
zalotnością, namiętnie i przymilająco się musnęła wargami śniadą twarz
Dzierżymirskiego.

- Nie taki, jak wówczas, zazdrosny, zły, brzydki!...- przekomarzała się
z wdziękiem - ale taki zakochany... wielki!...

I Ola czulej jeszcze przycisnęła się do Romana, zbliżyła swe wargi
świeże do jego ust zmysłowych, i mówić poczęła głuchym szeptem, urywanym
od uczucia nadmiaru - przeplatanym pieszczotą, pełnym tętniących w nim
młodych pragnień:

- Kocham cię!... kocham... kocham!... Jak nikogo dotąd... nigdy,
nigdy!... - szept przy tem młodej kobiety zadrżał namiętniej jeszcze. -
Nie ja - to ty przeciwnie nie rozumiesz, nie czujesz, jak cię kocham,
uwielbiam !...

- Wszak dla ciebie porzuciłam ojca, Gowartów, rodzinę! Stłumiłam,
zgniotłam uczucia inne!... Pośpieszyłam na twe wołanie, pobiegłam za
tobą, w twe objęcia, podeptałam wszystko... wszystko!.. O!... Ja bym
sobie zarówno wydrzeć ciebie nie dała - tyś także mój!... mój!...

I szept młodej kobiety łaszący się, palący, zawrotny - skonał...

Zbliżone usta młodych silnie zwarły się w pocałunku. Na chwilę, minut
parę, znikło im z oczu wszystko, przesłonięte mgłą jakby, z której jedna
jedyna wyłoniła się tylko - miłość.

Wokoło zaś wciąż nie było nikogo. W cieniu drzew tonął w mroku
tajemniczym, cisz zadumanych pełnym "quai Perdonnet," nadbrzeżna aleja w
Vevey, wijąc się brzegiem Lemanu, u stóp rozrzuconego w górze
szwajcarskiego miasta.

Nad "Lac Leman" drżał księżyc w pełni; przeglądał się w głębokich jego
toniach, z pieszczotą ślizgał swe promienie po ciemno-modrych falach...

I w blasku miesięcznego światła tchnął krajobraz cały jakimś czarem
dziwnym...

A więc, poza jeziorem, hen, gdzieś, w perspektywie, niewyraźnie srebrzył
się mglisto Alpejski szczyt wyniosły - w tafli Lemanu, ogromnej,
szklistej, niby morze, odbijały się gwiazdy, topił w nich swe
wierzchołki wieniec pobliskich gór. Masy ich kadłubów miejscami
zaciemniały jezioro, a w ciemniach tych, odbijających rażąco na
obszarach wód od fali, tych oświetlonych taśm jasnych, błąkały - się
jakieś mary i cienie, ze śnieżnym żaglem sunęła cicho zgrabna, wysmukła
barka...

Księżyc tymczasem wzbijał się coraz bardziej i wyżej, malał, stawał się
jaśniejszym, przezroczym - milczenie wzrastało... Fala u stóp
Dzierżymirskich szemrała teraz cichutko, a tam, z mroków, od gór
podnóża, na przestrzenie wód Lemanu, skrzące się pyłem srebrzystych
promieni, marząco, niepokalana, biała, spokojnie wypływała z wolna ta
sama łódź żaglista...

Oderwawszy usta od gorących pocałunków, Roman i Ola patrzyli w
zachwycie.

Do dusz ich, na piękno czułych, wślizgiwał się czar tej szwajcarskiej,
boskiej nocy, studził krew rozigraną swym bezmiernym, majestatycznym
spokojem, poniżał, równał z zerem ich troski ziemskie ogromem i potęgą
przyrody - podnosił, wzmacniał ducha, dodawał mu skrzydeł, lecących w
zaświaty...

Pierwszy z nastroju tego ocknął się Dzierżymirski i spojrzał na zegarek.
- O, już mija dwunasta! Chodźmy, moje życie! - odezwał się do Oli.

Powstali.

- Ach, jakże noc dzisiejsza jest piękną - jak piękną!.. - z zachwytem
szepnęła Ola - nie zapomnę jej chyba nigdy.

- Ani ja również! - potwierdził Roman w zadumie.

Wziął pod ramię żonę i ruszyli z miejsca, kierując się pod górę, ku
rozsianym willom miasta.

Milczeli. W głowie Romana huczał chaos różnorodnych myśli. Z nich zaś
jedna, najuporczywsza, wyłoniła się zwycięska.

- Miłość, miłość raz jeszcze, i miłość tylko, jedyna, wielka! - krzyczał
w nim głos podnieconego mózgu - ocalić cię jest w stanie! W niej tylko
znajdziesz zapomnienie, nią się upijesz, przy jej pomocy zmatujesz
bolesną ranę przeszłości, zdusisz sumienia wyrzuty !..

- Bo miłość, to haszysz - wołał ten sam głos dalej - bo miłość, to
szczęście na ziemi - to raj, to jedna rzecz z tych, tak rzadkich na
świecie, dla której warto może walczyć i trudzić się, by ją zdobyć! -
Ona częstokroć cierpieniem i rozczarowaniem tylko, lecz ileż razy bólów
życia nagrodą - jego zapomnieniem!..

Dzierżymirski zdjął kapelusz z głowy, pod wpływem zaś myśli ostatnich,
opiekuńczo i czule objął silnem ramieniem kibić żony.

Postępowali krokiem raźnym, idąc pustemi, cichemi uliczkami bezustannie
pod górę. Roman odezwał się po chwili:

- Zostaniemy dłużej w Vevey; tu tak cicho, samotnie, tak z dala od
ludzi, od świata i jego pogwarów - zostaniemy, Oluniu, cóż ty na to? -
pytająco nachylił się ku młodej kobiecie.

- Ależ i owszem, mój ty samotniku - odparła z uśmiechem Ola - a zresztą,
wszak nie zwiedziliśmy jeszcze wszystkiego...

- Ach tak, prawda... moje życie, prawda... Koniecznie zobaczyć musimy
wszystko! - mówił Roman. Umilkli znowu, zatopieni w myślach.

Od parodniowego pobytu swego w małem nadlemańskiem miasteczku,
Dzierżymirscy prowadzili żywot pracowity. Wstawali raniutko, odbywali
wycieczki i spacery po okolicy; nie dalej, jak dziś, zwiedzili pobliskie
Montreux i sławny "Chateau Chillon;" obejrzawszy go wewnątrz dokładnie,
jego starożytne , sale i wieżyce, miejsca kaźni - ponure więzienia, z
zachowaną dotąd tak zwaną "oubliette," nad trzystumetrową głębią Lemanu.

Wśród narodowych śpiewów szwajcarskiego ludu, towarzyszącego im w
kolejce, zwiedzili oni również przed paru godzinami górę "Soim-Pčlerin,"
mając świeżo jeszcze w pamięci cudny z wierzchołka jej widok na szafiry
jeziora i miasto Vevey, zaciszne, pogodne, rzucone niby na ekran
zielonego podnóża gór - zadumane, pełne melancholyi i cichego smutku...

- Wiesz, Oluniu, co ci powiem? - odezwał się nagle do żony Roman, gdy,
mijając właśnie wysokie, gotyckie wieżyce pięknego kościoła
katolickiego, zagłębiali się w aleję, poprzez drzew liście, rozjaśnioną
tajemniczo cieniami księżycowego światła...

- Otóż - ciągnął po przelotnej chwilce wahania - że napisałem do jednego
z dawnych znajomych, by donosił mi, co się dzieje z ojcem twoim w
Gowartowie...

- Ty zrobiłeś to? O, mój drogi, najdroższy, jakiś ty dobry, poczciwy,
złoty! - wykrzyknęła szczerze uradowana Ola i przytuliwszy się do
Romana, uściskała go serdecznie.

- A tak, ja, we własnej osobie, tak często bowiem smutną bywałaś... -
potwierdził Dzierżymirski, i urwał nagle.

Przyjemnego a jednocześnie i przykrego doznał on wrażenia. Miłą była mu
myśl, że odgadłszy utrapienie żony, ulżył jej. Smutno nieco, widząc
bowiem na twarzy żony tak pogodną radość, poczuł, iż o odebranym już
liście wspomnieć nie mógł. Ten, choć nie wesoły, nie wiózł jednak
jeszcze ze sobą złych wiadomości, gdy natomiast następne - kto wie?

- Ha, trudno, - powiedział sobie w duszy Dzierżymirski - niech cieszy
się! Nie zatruję ja jej tej chwilki zadowolenia.

- I dotąd niema żadnej odpowiedzi? - skwapliwie pytała tymczasem Ola.

- Nie, kochanie - skłamał gładko Roman - ale nadejdzie niebawem, podałem
adres Vevey...

- Podałeś? - ucieszyła się znów Ola - no, to dobrze, bo ja mimo woli
biję się z przypuszczeniami nieraz, co tam oni wszyscy myślą o mnie, czy
potępiają bardzo, czy gniewają się, czy smucą?..

Ola ucichła i cień smutku przemknął po jej twarzy.

- No, no, cóż to znów za niepokoje? - podchwycił Roman, korzystając zaś,
iż na ulicy nikogo nie było, pośpieszył z pocieszeniem, pieszcząc czule
młodą kobietę.

I znowu zagrała w nim nienasycona miłość namiętna, ogarnęła, zdeptała
wspomnienia - zakrólowała sama!..

Niebawem Dzierżymirscy odszukali swą willę, już ciemną całkiem i
uśpioną, a błądząc chwilę po pustych korytarzach, dotarli nareszcie do
dużego pokoju z balkonem, który zajmowali tu na pierwszem piętrze.

Kroki zapóźnionych przybyszów zmąciły ciszę willi, skrzyp drzwi
zgrzytnął fałszywym dźwiękiem w ogólnej harmonii powszechnego milczenia.

W pokoju okna były otwarte, i panowało w nim powietrze rzeźkie, świeże,
od gór płynące. Wchłaniając je z lubością, Dzierżymirscy poczęli
gospodarzyć u siebie. Roman po chwili wziął się do zamykania okien, Ola
zaś, zapaliwszy światło, zdjęła kapelusz i wolno poczęła się rozbierać.

Lecz oto nagle podskoczyli oboje. W zupełnej bowiem ciszy uśpionego
domu, tuż po za ścianą sąsiedniego pokoju, rozległy się silne uderzenia.
Ktoś bez ceremonii walił w mur pięściami, chcąc widocznie zamanifestować
swoją tam obecność, a zarówno i fakt że, hałasując, spać mu
przeszkadzano.

Wkrótce jednak rozjątrzone uderzenia ustały i posypała się garść
nieestetycznych, wyrażonych głośno i ze złością epitetów.

Tyle było bezwiednego komizmu w stukaniu tem i w poirytowanym głosie,
zaspanym jeszcze, że Dzierżymirscy roześmieli się wspólnie i szczerze.

- To ta słodziutko-grzeczna rozwódka, podstarzała, pseudo - wielka pani,
elegantka, wiesz .. co to przy obiedzie, siedzi koło nas - objaśniła
półgłosem Ola - (w szwajcarskich hotelach-willach, zwanych "pensions,"
obiadują wszyscy razem).

- Tak?.. - zdziwił się Roman - nie wiedziałem... A to oryginał baba,
naturalnie, nie przypuszcza zapewne, iż my tu mieszkamy... Złapała
się... Jak to jednak i pozory fałszywej układności zdradzają częstokroć
to zwierzę, ukryte w człowieku - filozoficznie dorzucił. - Ale, ale... -
ciągnął dalej, z uśmiechem - wyobraź sobie, Oluniu... Zapomniałem ci
powiedzieć. Tu, na górze nad nami - wskazał sufit palcem i roześmiał się
- mieszka drugie dziwadło: Pamiętasz... ta mała, nasze vis-a-vis, żółta
stara panna... Otóż wynajmuje ona aż pięć pokoi próżnych naokoło siebie,
a wiesz dlaczego? - Tu Roman po raz drugi głośniej jeszcze parsknął
śmiechem. - Żeby jej w nocy nie hałasowano! Mądrzejsza od naszej
sąsiadki, co?...

Ola zaśmiała się z kolei srebrzyście. Słuchając męża, zdjęła właśnie
przed chwilą suknię, i siadała obecnie przed lustrem, z obnażoną szyją i
ramionami. Pragnąc rozczesać włosy, przechyliła się w tył i poczęła
rozwiązywać je leniwym ruchem rąk.

- Poczekaj - rzucił żywo Dzierżymirscy - damy tej babie odpowiedź muzyką
całusów!.. Przypomni sobie może luba rozwódka małżonka!.. Ha-haha, a to
się wściekać dopiero będzie!..

I swawolnie, ze śmiechem, Roman przylgnął wargami do ramion Oli, i
począł całować je głośno, cmokając z lubością.

- Ohe!.. la - bas!.. On dort ici!.. - rozległ się po chwili za ścianą
gardłowy, świszczący glos, pełen nienawiści i jadu.

- Buch! buch! buch! - rozległy się znów w pasyi uderzenia o mur
wściekłe.

Ola śmiała się serdecznie, Roman nie przestawał całować zamaszyście.

- Dosyć już, dosyć! - szepnęła młoda kobieta, z trudnością hamując
wesołość, - proszę mi wynosić się teraz - szepnęła w ślad za tem, z
pieszczotą w głosie. - Idź na balkon! - dodała, i przechyliwszy wysoko
giętką swą szyję na poręcz krzesła, podała Romanowi do pocałunku
rozchylone swe wargi zalotnie patrząc nań z pod długich rzęs...

Cudną i wdzięczną swych linji harmonią, biust kobiecy przemknął ponętnie
w tym ruchu falistym przed rozkochanym wzrokiem mężczyzny.

Dotknął ustami ust i z wezbraną miłością w sercu wyszedł na balkon.

Tu zapalił cygaru i znowu wchłonął w siebie pełnym, szerokim oddechem,
orzeźwiającą atmosferę cichej szwajcarskiej nocy. Spojrzał w dół. U stóp
jego szkliło się w dali tam i ówdzie srebrem rozbłękitnione jezioro. Do
powierzchni jego pieszczotliwie tuliły się jeszcze gdzieniegdzie
ostatnie mgiełki, błąkające się zazwyczaj dzień cały, od rana, po
Lemanie, i wespół z białemi mewami muskające stale grzbiety jego fal.

Księżyc już był bardzo wysoko. Snopami światła dotykał teraz grzbietów
gór, mienił się fosforycznie na wierzchołkach dalekich śnieżnych
szczytów.

A tam, w dole, zadumane, ciche usypiało miasto... Jedne po drugich, jak
iskry dopalającego się płomienia, ogniki - gasły w domostwach Vevey
światełka, kolejno - stopniowo nikły...

Dzierżymirski, z zadowoleniem, wciągał wciąż w piersi zdrowy powiew,
płynący z dali, wypuszczając zarazem z ust małe obłoczki niebieskawego
dymu.

Obecnie - chwilowo, był on zupełnie szczęśliwym! Tu, w zacisznym gór
zakątku, czuł on podwójnie, jako swoją wyłączną własność ubóstwianą
kobietę, kochał ją zdwojonym sił żywotnych zapasem, a czując
równocześnie wzajemność jej ku sobie niekłamaną, nurzał się w uczuciu
tem, z rozkoszą pływaka, rzeźko wśród rozsłonecznionych wód wesołych
płynącego w dal radosnego jutra! Wizye przykre zniknęły zupełnie, robak
wewnętrzny, toczący ducha Romana, przestał go dręczyć na chwilę... Dawką
miłości ukołysane sumienie - spało.

- Romciu!.. Romeczku!.. - usłyszał naraz Dzierżymirski pieszczot
obietnic pełny, wołający go głos kobiety.

- Idę... idę! - odparł pośpiesznie i rzuciwszy cygaro, przestąpił próg
balkonu.

Światło w pokoju zgaszonem już było. Tajemnicze natomiast
błękitno-srebrne księżycowe fale zalewały komnatkę, a w półświetle tem
majaczyła postać Oli i bielały alabastrowe jej ramiona.

Dzierżymirski, wchodząc, chciał przymknąć za sobą obite szarem suknem
balkonowe okiennice.

- O, nie... nie zamykaj !.. Tak ładnie księżyc świeci, tak ślicznie!.. -
posłyszał w tejże samej chwili prośbę Oli. Roman usłuchał, a zamknąwszy
tylko szczelnie okienne ramy balkonu, skierował się szybko w głąb
pokoju.

***

Jeszcze we mgłach wczesnego poranku drzemały góry, jezioro i
niezbudzone, senne miasto Vevey, gdy do drzwi pokoju Dzierżymirskich
zapukał ktoś dyskretnie.

Roman, który obserwował właśnie przez okna mglisty krajobraz, na ten
odgłos zerwał się pośpiesznie. Odziawszy się szybko, nie pytając przez
drzwi głośno, kto zacz, by nie zbudzić Oli, skierował się ku wyjściu z
komnaty... Otworzył drzwi cicho...

- Bonjour, monsieur! - pozdrowiła go, przeciągając śpiewnie, wpółubrana,
uśmiechnięta wstydliwie, młoda Szwajcarka, i podała jakiś papier.

- Co to jest? - z cicha pytająco rzucił po francusku.

- Telegram! - brzmiała odpowiedź.

- A... dziękuję - odparł Roman i zamknął drzwi. Niepokój wyraźny odbił
się na wyrazistem obliczu jego; cichutko podbiegł na palcach do okna i
gorączkowo rozwinął ćwiartkę papieru.

Stłumiony gwałtem okrzyk zabrzmiał w pokoju przyciszonem echem, i
telegram z ręki Romana upadł mu na posadzkę. Poprzez szyby balkonu
Dzierżymirski spojrzał błędnym wzrokiem przed siebie.

Tam, gdzieś w oddali, poza wierzchołkami gór, zaróżowiało się coś
niewyraźnie, płoniło... W mgłach tajemniczych zniknął cały wczorajszy
krajobraz, a poza niewidzialnymi tylko szczytami Alp, pokrytymi jakby
woalem, gdzieś, daleko, - zakryta wstydliwie, wschodziła snać
jutrzenka...

Roman, blady jak płótno, przeniósł wzrok swój w przeciwną stronę
komnaty. Uśmiechnięta, cicha spała tam Ola... Z pod lekkiej kołdry
wysunęła się jej główka urocza, rzęsy długie kładły swe cienie na
rumianą twarzyczkę, usteczka ponętne z koralu marzącym, od
rzeczywistości dalekim, rozchylały się uśmiechem...

Dzierżymirski patrzył wciąż na nią, z czułością współczuciem, bólem...

- Biedna!.. biedna!.. - wyszeptał - Biedna!.. powtórzył ciszej jeszcze.
Bolesne skrzywienie przemknęło mu po ustach, i odwróciwszy twarz, -
nieruchomy, oparł się w zadumie o szyby okien balkonu.


---------


Babie lato snuło swą przędzę... Czepiało się na zagonach poruszonej
świeżo czarnoziemnej gleby; łaskotało nozdrza siwych wołów, w trzy pary
leniwie sunących u pługów, obmotywało się swawolnie wokoło ich
przepysznie rozrosłych rogów i biegło dalej, unoszone wietrzykiem, by
przytulić się do rozgorzałej w słońcu czerwienią i złotem ściany borów,
do samotnych grusz polowych i zgarbionych strzech ukraińskich chatek, a
zaglądając po drodze w ukołysane jesienną ciszą jary - ginęło gdzieś w
stepie dalekim, splatając tam ze sobą uściskiem trawy, bodjaki i polne
kwiecie - pracowicie przędząc wszędy ustawiczną nić swą białą.

Drogą do Gowartowa, galopem, co koń wyskoczy, pędziła czwórka koni,
unosząc w tumanie iskrzącej się od słońca kurzawy powóz, a w nim dwie
osoby. Pierwszą z nich był ksiądz proboszcz, z pobliskiego miasteczka,
drugą - Krasnostawski.

Jak huragan, minąwszy pochyloną garstkę ludzi, kopiących w pobliżu łan
buraków, oraz cmentarzyk wiejski, cichy, pełen uroku - pojazd wpadł do
sioła. Z zagród chłopskich wyskoczyły psy i szczekać poczęły zajadle;
wystraszone dzieciaki, o płowych, prawie białych, włosach, rzuciły się,
uciekając w popłochu, a przędzące konopie wieśniaczki, w barwnych swych
strojach, chustkach i wyszywanych koszulach, stawały zdziwione,
przeprowadzając migający pędem pojazd niespokojnem okiem.

Zziajana, okryta potem czwórka koni, zwolniła wreszcie biegu, i stępa,
wolniutko, ostrożnie spuszczać się zaczęła z pagórka na wiejską groblę.

- Czy księdza dobrodzieja nie znużyła nasza tak prędka jazda?.. Cóż
robić jednak, kiedy inaczej nie zdążylibyśmy może... - odezwał się
Krasnostawski, korzystając z mniejszego pędu powietrza.

Barczysty ksiądz, o inteligentnem wejrzeniu dużych czarnych oczu i
brwiach kruczych, odbijających wyraziście od białych włosów,
wymykających mu się spod kapelusza, obruszył się na to pytanie.

- Ale, cóż znowu!.. - odparł. - Oby tylko ten zacny pan January dożył
błogosławionej chwili i mógł pojednać się z Bogiem!..

Umilkł ksiądz, i niebawem z pobożnem westchnieniem, dorzucił:

- O to ostatnie właśnie od czasu, gdy jedziemy, myśl mą ku Najwyższemu
wznoszę... Może jej usłuchać raczy!..

- Doktór mówił, że z godzin trzy pożyje - odparł Krasnostawski, a
wyjmując zegarek, rzekł jeszcze: - Od chwili tej minęło dwie godziny...

- Ach, ci lekarze! - machnął ręką ksiądz stary - cóż tam ostatecznie
wiedzieć oni mogą - wszak wszystko w ręku Stwórcy-Pana! Ja, na przykład,
pewnego razu byłem już konającym, a jednak, po przyjęciu
Przenajświętszego Sakramentu i Olejów Świętych - wyzdrowiałem...

Umilkli. Ksiądz zaś po chwili, widząc, że furman wciąż jedzie stępa,
zauważył:

- Ale może byśmy znów pojechali nieco prędzej, nieprawdaż?

- Naturalnie, niech minie tylko most i groblę - odrzekł Krasnostawski.

U stóp ich szumiało w tej chwili koło u młyna, pryskająca odeń wodna
piana szeroko rozlewała się na senną taflę dużego stawu, w której
przeglądały się pożółkłe szczyty gowartowskiego parku.

Za groblą znowu ruszyli galopem, i niebawem, wyminąwszy jeszcze część
wsi, zajechali przed ganek pałacu. Na spotkanie wybiegł stary lokaj,
klucznica i kilku domowników.

W ciszy, przerywanej tylko parskaniem i sapaniem spienionej zziajanej
czwórki koni, z lękiem, na stopniach kocza, Krasnostawski zapytał
głośnym szeptem:

- Żyje?..

- Żyje !.. Żyje !.. - odparli wszyscy chórem, lokaj zaś natychmiast
dorzucił:

- Chwała Bogu na wysokościach... Pan doktór powiedział, że może i do
jutra rana...

- A gdzież pan doktór? - pytał dalej Krasnostawski.

- A ot, tylko co patrzeć, jak odjechał.. Pono do Karolówki, bo tam
młodsza jaśnie pani niezdrowa...

- Niezdrowa!.. - obruszył się plenipotent. - Tu przecież konający w
domu, mógł chyba zostać jeszcze! - dorzucił gniewnie, zły na widoczną
obojętność wiejskiego eskulapa. Obejrzał się.

Ksiądz z nim przybyły wysiadał właśnie z powozu, poprzedzany
towarzyszącym mu chłopaczkiem... Rozległ się wkrótce dźwięk uroczysty
kościelnego dzwonka - w progi pałacu wstępował Syn Boży, utajony w
Przenajświętszym Sakramencie...

W parę minut później, do pokoju chorego już wchodził ksiądz; idący w
ślad za nim Krasnostawski został na progu i spojrzał w głąb sypialni
chorego.

Na łóżku zamajaczyła mu blada, już nie z tego prawie świata, sędziwa
twarz pana Januarego. Drzwi zamknięto jednak w tej chwili -
Krasnostawski cofnął się dyskretnie i począł przechadzać się wielkiemi
krokami po pokoju.

Od czasu powrotu z podróży swej do miasta, na nim jednym prawie
spoczywało wszystko. Przepędzał noce całe u chorego, doglądał go
osobiście, wzywał lekarzy, konsylia.

Dziś, widząc, iż już koniec nieodwołalny się zbliża, a śmierci widmo
błąka u progów pałacu, znaglony, pojechał po księdza, dnia poprzedniego
już, cięty przeczuciem, zatelegrafowawszy o nieszczęściu do
marszałkowej, Ładyżyńskiego oraz do dawnego kolegi swego,
Tarnopolskiego.

Od tego ostatniego bowiem odebrał list iście enigmatyczny, w którym
proszono go usilnie, by doniósł szczegółowo o wszystkiem, co się dzieje
w Gowartowie.

Zanadto przyrodzonego sprytu posiadał w sobie Krasnostawski, by nie
odgadnąć, że poza kolegą jego, Tarnopolskim, ukrywa się ktoś inny,
zainteresowany bardzo. Domyślił się, iż był nim prawdopodobnie dobry
znajomy tegoż, Dzierżymirski, i dlatego nie ominął wyżej wzmiankowanego
Tarnopolskiego, również donosząc mu, że Gowartowski umiera.

Smutny i blady, w przechadzce swej po pokoju, przystanął nagle
Krasnostawski, posłyszał bowiem w tej właśnie chwili głosy i szepty w
przyległej komnacie chorego.

- Spowiada się... - rzekł do siebie, i zbliżywszy się do okna, spojrzał
w zadumie.

Tak samo, jak codzień, podlewano dzisiaj pod zbliżający się wieczór
klomby kwiatów, tak samo zniżające się już słońce słało cienie na aleje
parku, na staw, porozrzucane w ogrodzie ławki, na chaty sioła, i step w
perspektywie.

- I tak samo będzie jutro, pojutrze - zawsze! Tak samo słońce i wszystko
weselić się będzie, nic porządku swego nie zmieni, choć dusza tego
zakątka uleci w zaświaty!.. - szeptał Krasnostawski, i rzuciwszy się na
fotel, podparł rękami głowę, a myśli goniąc się przelatywały mu po
głowie.

- O, jakże okrutną jest śmierć! - myślał. - Jak pełną zagadki
niezwalczonej potęgi, przed którą tylko w pokorze chylić musimy milcząco
czoła!

I nic kamiennego jej serca nie wzruszy, nic nie zatrzyma - ona w swej
nieubłaganej godzinie przyjść musi !..

- Straszne, straszne!.. - szepnął znów do siebie pochylony mężczyzna. -
Tem straszniejsze, iż niezrozumiałe, nieujęte rozumem ludzkim, zawsze,
zda się, nowe, choć prawieczne w sobie; zawsze tak samo niedościgłe,
niezmiennie na wszelkie pytania odpowiadające sfinksa zagadką...

- I mnie to kiedyś przecie spotka, wszak i ja umrę!.. - rzekł głośno do
siebie Krasnostawski. - A potem ?.. - szepnął z trwogą.

I z pytaniem tem na ustach utkwił wzrok błędny we drzwi sąsiedniego
pokoju...

Drzwi te tymczasem roztwarły się cicho i na progu ukazała się,
natchniona w tej chwili jakby twarz księdza i postać jego wyniosła.
Krasnostawski, zbudzony ze swych myśli ponurych, żywo podbiegł ku niemu.

- Cóż, księże proboszczu? - zapytał.

- Wszystko dobrze... Zbratała się dusza jego z Panem... - odparł tenże z
powagą.

- Ale? ale, czy ksiądz dobrodziej nie uważał przypadkiem ?... To jest...
- plątał się Krasnostawski - powiedzieć chciałem, czy choremu
przypadkiem nie lepiej?...

- Ha, Bóg wiedzieć raczy... Nam pozostaje pogodzić się tylko z Jego
Najwyższą Wolą!.. - tym samym tonem odrzekł sługa Pański.

- Zapewne!.. - bąknął Krasnostawski. Zapanowało chwilę ciężkie, ołowiane
milczenie. - Ach, ale przepraszam najmocniej księdza dobrodzieja -
uprzejmie przerwał pierwszy młody człowiek - w tej chwili podwieczorek
podać każę, ksiądz dobrodziej utrudzony drogą, głodny zapewne!... - i
Krasnostawski ku drzwiom się skierował pośpiesznie.

- Nie, dziękuję ci, panie Bolesławie! Jechać muszę...

- Już? - zdziwił się młody plenipotent.

- A tak, serce, jutro odpust u mnie, roboty huk!.. Każ zaprzęgać, jeśli
łaska, a ja tymczasem w ogrodzie poczekam i modlitwy swe przedwieczorne
odmówię.

- W tej chwili służę księdzu dobrodziejowi... - rzucił w półukłonie
Krasnostawski i znikł za drzwiami.

Ksiądz zajrzał jeszcze do chorego; pozostawiony na opiece
staruszki-klucznicy, z pogodą na obliczu swem dziwną leżał on spokojnie.

Widząc to, proboszcz wyszedł.

Z dobry kwadrans migała wysoka, czarna sylwetka jego na tle zieleni, po
wygracowanych starannie alejach parku, poczem w pobliżu modlącego się w
skupieniu księdza pojawił się Krasnostawski.

Zaturkotało jednocześnie... Z uszanowaniem przez wszystkich
odprowadzony, proboszcz wsiadł niebawem do powozu. W parę minut później
pojazd, unoszący go, znikł za wjazdową bramą pałacu...

Stojący na ganku Krasnostawski poruszył się machinalnie i przez milczące
pałacowe komnaty skierował do pokoju pana Januarego.

- Cóż? jakże?.. - zapytał zapłakanej staruszki, siedzącej koło łoża
chorego.

- Teraz... leży niby spokojnie - wyjąkała cicho.

- No, to proszę iść odpocząć, ja zostanę i dam znać, gdy zajdzie tego
potrzeba - stanowczo odezwał się Krasnostawski.

Po opieraniu się dłuższem, staruszka, znużona i senna wysunęła się z
pokoju, Krasnostawski zaś, podszedłszy do fotelu, stojącego przy łóżku,
usiadł ciężko.

Cisza martwa zagościła w komnacie... Gowartowski, oddychając
niepostrzeżenie lekko, spokojny, leżał wciąż nieruchomo; znużeni
domownicy rozpierzchli się, każdy do swego zakątka i odgłos żadny nie
dochodził tutaj, tylko poprzez zapuszczone firanki oraz story rzucało
swe jaskrawe blaski zniżające się już słońce...

Krasnostawski, zmęczony życiem ostatnich dni kilku, zamyślił się
głęboko, fizycznie wypoczywając zarazem.

Od czasu do czasu spojrzenie przenosił na starca, poczem zapadał znów w
zadumę, połączoną z nieokreśloną apatyą, gniotącą go swym ciężarem, z
poczuciem bezradności, w obliczu zbliżającej się nie odwołalnie,
kroczącej śmiało śmierci!

Minęło w ten sposób dwie godziny.

Na ciemne żaluzye u okien padały teraz prostopadle dogasającą czerwoną
łuną ostatnie zachodu promienie, majaczyły ognikami krwawymi po posadzce
i ścianach, a spoza parku, z oddali, niewyraźnie jakieś dla ucha
dochodziły odgłosy...

To pracowity, znojny kończył się gdzieś tam, po polach i siołach pogodny
dzień jesieni; to, śpiewając chórem smętną ukraińską dumkę - wracały po
pracy dziewczęta i mołodycye, z buraczanych łanów, gromadą...

Nagle Krasnostawski, z przymkniętymi oczyma w fotelu swym zagłębiony,
ocknął się, drgnąwszy na całem ciele nerwowo. Spojrzał na chorego...

Usta pana Januarego szeptały coś niewyraźnie, poruszały się szybko -
wreszcie uniósł się on na poduszkach i wzrokiem błędnym spojrzał wokoło.

Krasnostawski już był się zerwał i stał teraz koło łóżka blisko.

- Kto to jest?.. Kto to?.. - wyszeptał chory, z trudnością.

- To ja, Krasnostawski, Kra-sno-staw-ski - powtórzył dobitnie.

- A, a... to dobrze... dobrze... - pan January zaczerpnął płucami
powietrza i po chwili zupełnie już przytomnie przemówił łamanym, cichym
głosem:

-Mój panie Bolesławie, odsłoń, proszę cię, okno, choć jedno... Tak tu
ciemno...

Krasnostawski, usłuchawszy natychmiast zlecenia, podniósł roletę.

Słońce już było zaszło. W pierwszych uściskach nadchodzącego zmierzchu
stały cicho półobnażone drzewa parku, przeplatane gdzieniegdzie
czerwienią, słały się aleje żółtawym od opadłych liście kobiercem -
bielały niewyraźnie w dali zagrody sioła, ciemniały jego osady, senna i
mroczna świeciła tafla stawu.

Krasnostawski, odwróciwszy się od okna, spotkał smutny, pełen tęsknoty
wzrok starca, utkwiony w roztaczający się poza oknem krajobraz.

Do łóżka zbliżył się pośpiesznie.

- Dziękuję ci... mój kochany... pani Bolesławie... dziękuję - odetchnął
Gowartowski i dokończył ciszej:

- Ostatni to raz... ostatni widzę to wszystko! - uczynił ręką ruch
słaby, a wskazujący widok otulonego mrokiem sioła i pól szerokich.

- Dlaczego? - podchwycił szybko Krasnostawski, - uważam właśnie, że głos
pański ma dziwnie zdrowe brzmienie - da Bóg, będzie lepiej...

- Och... nie! Nie będzie lepiej - westchnął pan January - nie będzie...
to tylko na chwilę...

Znów przestał, i zaczerpnąwszy powietrza, ciągnął dalej, uczyniwszy
jednocześnie prawą ręką ruch zniechęcenia pełny.

- Ja czuję, widzę, że koniec, śmierć się zbliża... Nic mi już nie pomoże
- wola Boska!.. - znów przerwał... w minutę zaś mówił:

- Właśnie... właśnie powiedzieć coś chciałem tobie... kochany panie
Bolesławie... usiądź... - i pan January wskazał swą woskowo - żółtą ręką
taborecik.

Krasnostawski usłuchał.

- Poczekaj chwilę... odpocznę... - wyszeptał osłabiony bardzo. Oparł
głowę o poduszki i oddychać począł ciężko, na bladej zaś twarzy jego
zakwitł i zgasł niebawem rumieniec nikły.

Krasnostawski wyczekiwał, milcząc.

- Może podać panu co do picia? - zapytał po chwili.

Przeczący ruch ręki był całą odpowiedzią pana Januarego. W dziesięć zaś
może minut później głosem słabym, przerywanym co chwila ciężkim
oddechem, przemówił cicho :

- Tyś dobry... ty jeden... tak, jeden, jedyny, coś mnie nie opuścił...
Uczynili to wszyscy: siostra, Ładyżyński, córka... - spuścił głowę i
umilkł, a dwie łzy duże, perliste zabłysły w jego niebieskich,
przybladłych źrenicach i stoczyły się z wolna po wychudłej twarzy. Po
chwili ciągnął znowu:

- Źle uczyniła Ola, źle bardzo... Nie poniewiera się tak rodzicem, nie
depce się tak przywiązania ojca... nie, nie, po stokroć razy nie!... -
powtórzył z mocą w osłabłym głosie, i z tą skargą na ustach przeciw
dziecku ostatnią, upadł na poduszki w znużeniu, jak ściana blady.

Krasnostawski, ze współczuciem, ujął rękę starca w dłoń prawą, a gdy
Gowartowski ponownie uniósł się na posłaniu, opiekuńczo i silnie
podparł, podtrzymał swem lewem ramieniem jego ciało wychudłe.

- Dziękuję ci, bardzo dziękuję!.. - wyszeptał pan January i mówić począł
dalej, głośniej nieco, lecz ochrypłym już od zmęczenia i wysiłku głosem
:

- Ale nie o tem mówić chciałem, nie o tem! Przeciwnie... - znów zamilkł
sekund kilka.

- Przeciwnie - powtórzył - ja Oli przebaczam, majątek cały zapisałem jej
wyłącznie, tylko... tu zatrzymał się starzec dłużej nieco, jakby w
ostatnim wysiłku trudno mu było jasno wyrazić myśl swoją - tylko -
ciągnął - że testamentów jest dwa: jeden u notaryusza, złożony dawno, na
korzyść Oli... drugi... na jej niekorzyść...

Umilkł znów Gowartowski blady i zmęczony, a po chwili kończył:

- Ten ostatni, późniejszy, napisałem w chwili nierozumnego gniewu...
Jest w mojem biurku, szuflada lewa, na wierzchu... Podrę go!..

Tu pan January, oswobodziwszy się od podtrzymującego go ramienia
Krasnostawskiego, opadł na poduszki wycieńczony.

- Czy przynieść mam ten testament? - poddał Krasnostawski.

Ojciec Oli Dzierżymirskiej przyzwalająco skinął głową i słabym ruchem
ręki poruszył kluczyk od szufladki stojącego obok łoża stoliczka.

Krasnostawski zrozumiał. Wysunął szybko szufladę, wziął stamtąd pęk
kluczy i oddalił się cicho.

Blady, oddychając ciężko, w oczekiwaniu młodego człowieka, odpoczywał
Gowartowski... W ciszy głuchej minęło z dziesięć minut. Na progu
wreszcie ukazał się Krasnostawski, trzymając w ręku dużą kopertę.

Na jego widok pan January gorączkowo, o własnych siłach, uniósł się na
posłaniu i wyciągnął rękę po testament.

- Dziękuję... - wyszeptał.

Odebrawszy zaś od Krasnostawskiego kopertę, otworzył ją drżącą ręką,
wyjął arkusz papieru, znajdujący się tam i rozerwał zwolna na cztery
części. Potem włożył na powrót do koperty zniszczony test, a zwróciwszy
się do Krasnostawskiego, głosem dziwnie dźwięcznym, stanowczym, wymówił:

- Oddasz to jej... Oli - i umilkł, opadłszy znowu na poduszki.

Młody plenipotent machinalnie wziął kopertę schował ją do kieszeni
surduta. Wpatrzony w starca, na którego twarzy igrał w tej chwili jakiś
pełny dobroci uśmiech, blady, tkliwy - milczał wzruszony, a dwie łzy
nieposłuszne zakręciły mu się w oczach.

Głosem cichym, jakby dogasającym, mówił tymczasem jeszcze pan January:

- Nie zapomnij oddać... Pamiętaj!.. - urwał, a po chwili:

- Powiedz... także Oli... że przebaczam... jej... i... jemu!..-
dokończył z trudnością, w wysiłku ostatnim i z wypiekami na twarzy,
trupio blady, umilkł...

Paląca się u obrazu Matki Boskiej nad łóżkiem, z czerwonego szkła,
lampka rzuciła w tej chwili promień jasny na oblicze starca...

W zmierzchu idącego wieczora twarz Gowartowskiego zajaśniała jakimś
nadziemskim jakby wyrazem szlachetnej dobroci... Krasnostawski
jednocześnie poprawił poduszki u łoża i pochylił się nad chorym, zdało
mu się bowiem, iż tenże porusza ustami.

Rzeczywiście. Niedosłyszalnym, urywanym szeptem młody człowiek posłyszał
jeszcze:

- Dziękuję... tyś dobry!.. Mówić już... więcej... nie... mogę...

Poruszony słowami chorego starca, zdenerwowany, wzruszony odstąpił od
łóżka Krasnostawski i przygnębiony, usiadł w fotelu.

Minęło z dziesięć minut.

Widząc, że chory leży teraz zupełnie już cicho, młody człowiek po chwili
powstał, posłuchał oddechu jego, poczem wysunął się cichutko z pokoju.
Dusiło go coś w gardle...

W sąsiednich komnatach pusto było całkiem i szaro już zupełnie. Mrok
wieczora wciskał się do pałacu coraz natarczywszy, wszędzie, samotny,
cichy, smutny. Krasnostawski bez hałasu otworzył podwoje balkonu i
wyszedł na werandę, spragniony odetchnąć świeższem powietrzem...

Oparł się o balustradę, chłodzić począł rozpalone czoło zimnym powiewem
jesiennego wieczora i stał tak nieruchomy dość długo, ogłupiały jakby na
razie, bezmyślny...

Nagle milczenie pogrążającego się coraz bardziej w mroki domu i parku,
przerwał jednostajny donośny, odgłos dzwonu w pobliżu. To codziennym,
panującym w Gowartowie, zwyczajem, zwoływana służbę na wieczorną
kolacyę.

Krasnostawski się ocknął, a jednocześnie poczuł pragnienie i głód.

Wrócił do komnaty, zamknął drzwi oszklone od werandy, a napotkawszy po
drodze jakąś pozostawioną świecę, zapalił ją pośpiesznie i na palcach
skierował się poprzez kilka komnat do jadalnej sali. Dobę całą
Krasnostawski nic, prócz kilku szklanek herbaty, w ustach nie miał -
młody organizm dopominał się o swoje prawa.

W kredensie znalazł pochowane zimne mięsiwa i chleb razowy; posilił się,
popił wodą i przez puste komnaty znowu skierował się do pokoju
Gowartowskiego.

Tu już zupełne panowały ciemności. Krasnostawski zapalił lampkę,
przykrył ją abażurem i spojrzał na chorego.

Leżał w tej samej pozycyi, tak samo spokojny, oddychając lekko, cicho,
bledszy tylko, żółtszy jakby... I w jednem również zaszła, zmiana nagła.

Oto ręce pana Januarego wykonywały po kołdrze jakieś niewyraźne i dziwne
ruchy, jakby szukały czegoś, szczypały powierzchnię sukna, zatrzymywaly
się chwilę, i znów rytmiczne poruszały się zwolna, jednostajnie...

Krasnostawski, postawszy czas jakiś, zbliżył się do stolika, wziąwszy do
ręki machinalnie stojące tam lekarstwo. Spojrzał na receptę.
Przeczytawszy zaś, westchnął.

Były to leki zwykle, przepisywane dogorywającym...

- Czyżby naprawdę tak źle już było? - szepnął do siebie młodzieniec -
tak przytomnym był jednak przed chwilą!.. E!.. może Bóg da...
pocieszając się - dokończył głośno.

Tymczasem zmęczenie fizyczne i moralne waliło wprost z nóg
Krasnostawskiego.

Zbliżył się chwiejny do fotelu. Usiadł i po kilkakrotnie ziewnął mimo
woli nerwowo. Po chwili jednak energicznie wstrząsnął się...

- Ooo... jakże mi się spać chce!.. - mruknął i ponownie ziewnął
przeciągle z cicha.

- Ale nie można... nie można!.. - szepnął znów do siebie przekonywająco
i sięgnął po stojącą opodal flaszkę kolońskiej wody.

Przetarł sobie skronie, powąchał, poczem napił się zimnej wody ze
szklanki, i jak mu się zdawało, zupełnie obecnie rzeźki, zagłębił się w
fotelu.

Tymczasem minęło minut dziesięć zaledwie, gdy młody pan plenipotent spał
już na dobre, pochrapując nawet z lekka czasami.

Sen zwyciężył... Milczenie i spokój jakiś złowrogi zapanowały w
komnacie.

A zewnątrz pałacu tymczasem noc z wolna i stopniowo królować zaczęła.

Na ciemnem tle nieba zamrugały wkrótce gwiazdy, od pól wionął wietrzyk i
cichym żółkniejących liści pogwarem zaszumiał nad domem park stary.

Wewnątrz zaś dworu usnęli wszyscy... Milczały tu wszystkie kąty, a w
oddzielonej kilkoma komnatami jadalnej sali dochodził tylko regularny
odgłos staroświeckiego zegara, który brzdąkał i tykał i bił przeciągle
godziny jedna za drugą.

Nagle w głuchej ciszy sypialni pana Januarego rozległo się początkowo
słabsze, niebawem coraz silniejsze charczenie. To chory starzec już
konał...

Za łożem, w półświetle komnaty, niewidzialna dla oka ludzkiego, stanęła
śmierć, lepu swego chciwa - jęki zgłuszone umierającego
dziesięciokrotnem echem wstrząsnęły ciszą domu...

Coś zbudziło Krasnostawskiego. Co? - sam nie wiedział na razie. Zerwał
się z fotelu, oczy przetarł i spojrzał na pogrążone w cieniu łoże.
Zdrętwiał nagle i włosy dębem stanęły mu na głowie.

Z oczyma, wywróconemi po białka źrenic, postawionemi w słup,
nieprzytomny, z ustami otworzonemi, zżółkły, zzieleniały - straszny,
jęczał starzec, łapał powietrze, stękał żałośnie - charczał złowrogo...

Krasnostawski zrozumiał, lecz znieruchomiał na razie do tego stopnia, że
nie był w stanie poruszyć się z miejsca.. Po raz pierwszy w życiu
znajdował się wobec konającego człowieka, patrzał więc bezprzytomny
prawie i błędny nieustannie na Gowartowskiego... Drżał przy tem na całem
ciele, chwytało go coś za gardło, przykuwało do miejsca, do ziemi.

Równocześnie przygnębiająca cisza gniotła mu piersi ciężarem, konające
drgnienia i jęki umierającego, niby ostrzem ze stali krajały
niemiłosiernie wyprężone nerwy, a zarazem lęk niewytłumaczony, dziwny,
zatrząsł nim.

Więc to śmierć!.. śmierć idzie już, przybliża się, okropna, bezzębna,
oto jej szkielet sunie obok, mija go!.. Zbliża się teraz obojętna do
łoża... nachyla nad konającym...

- Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. - wstrząsa ścianami pokoju - oto
śmiech jej straszny!.. Rzężenie konającego odpowiada mu echem coraz
przeraźliwiej, głośniej... Ponuro jęczy on, skarży się, miota !..

- Boże!.. Boże!.. Co... to? Co... to? - krzyknął Krasnostawski, schwycił
się za głowę, zadygotał raz jeszcze i porwawszy ze stołu dzwonek -
wybiegł.

W milczeniu powszechnego uśpienia rozległ się niebawem rozpaczliwy
dźwięk pokojowego dzwonka, wstrząsnął murami !..

Gowartowski tymczasem czynić począł teraz rękami jakieś szalone ruchy,
gwałtownie odpędzał coś, bronił się przed kimś, jęczał jeszcze
donośniej, chwytał powietrze, bezustannie charczał..

Bieganie napełniło niebawem dom cały. Garstka domowników i służby w
kilka chwil później napełniła pokój dogorywającego człowieka. Ostatnia
przyszła staruszka, klucznica, z gromnicą w ręku.

Żałobną świecę zapalono pośpiesznie i uklękli wszyscy. Krasnostawski
przy samem łożu, trzymając w dłoni rękę pana Januarego.

Chłodła mu ona w palcach coraz bardziej; stopniowo, powoli, charczenie,
jęki, również ustawały, ucichły wreszcie...

Skupione milczenie komnaty, zamagnetyzowane wyczekiwaniem, trwogą,
przerwał szelest, dla ucha prawie niedosłyszalny. Ostatnie w tej chwili
ziemskie westchnienie człowiecze ulatywało z piersi starca - mknęło w
zaświaty...

- Skończył... - szepnął Krasnostawski. Wśród klęczących rozległ się
płacz... Gdzieniegdzie płomyk zapalonej gromnicy oświetlił ponuro
żółtawą plamą ściany, sprzęty i szyby komnaty, drgać zaczął błyskotliwy
po twarzach klęczących ludzi.

Poczęto się żegnać pobożnie...

Wspólna, cicha, a pełna głębokiej wiary prostych dusz modlitwa, z wolą
Najwyższego godząca się, pokorna, napełniła mury pokoju, i aż do stóp
Stwórcy-Pana uleciała skrzydlata - wzniosła się tam, gdzieś wysoko, w
ślad za zagadkową drogą duszy zmarłego, jakby mu niebo otworzyć
pragnęła.


---------



Pokraśniałe, czerwono-złote dzikiego wina liście, pnące się po białych
ścianach gowartowskiego dworu, zaglądają przez otwarte okno do małego
gabinetu, obitego kirem, a ruszane z lekka wietrzykiem, kołyszą się w
promieniach jesiennego słońca, powiew zaś zefiru delikatnym dreszczem
przebiega również po rzędzie żółtawych u świec płomyków, palących się
wokoło katafalku, ginącego w zieleni cieplarnianych kwiatów.

Obciśnięty w ubranie czarne, wytworny - pan, nawet tu, za życia progiem,
na podwyższeniu leży January Gowartowski...

Zesztywniałe palce jego trzymają kurczowo w dłoni krucyfiks, zaczesany
starannie wąs mlecznosiwy, sumiasty, polski, odbija pięknie na białem,
jak marmur, obliczu starca, a twarz ta, zadum pełna, pogrążoną być tylko
się zdaje w głębokim, cichym śnie.

Kamienny to sen!.. Sen zaświatów, wieczności, zagadki bytu i świadomości
prawdopodobnie tego, o co w dumie swej pokorny, rozbić się musi rozum
ludzki; sen straszny - obojętny na wszystko dokoła!..

I niczem już są dla niego sprawy tego padołu; niczem troski, cierpienia
ziemskie i niepokoje, niczem radośnie igrające po pokoju słońce - niczem
wreszcie boleść i smutek klęczącej u stóp katafalku, sędziwej
kobiety-siostry!..

Przybyła w przeddzień marszałkowa Warnicka, drżącemi, zbielałemi usty
szepcze teraz modlitwy, z ócz jej zmęczonych co minut parę upada łza
cicha, a wzrok z boleścią tłumioną wpatruje się w rysy ukochane.

I modli się znów pokorna!..

Lica Gowartowskiego bowiem nic nie mówią zupełnie !.. Spokój i martwota
nieziemska wyryte są na nich, a pogoda tylko jakaś nieuchwytna, cicha,
świadczyć się zdaje, że nie czuje on już nic, a w każdym razie, iż
docześnie na pewno nie cierpi już wcale.

- Módlcie się, płaczcie... przyjdźcie - odejdźcie... zakopcie w
ziemię... Róbcie, co chcecie - wszystko mi jedno!.. - mówią sobą
wyraźnie zesztywniałe członki zmarłego.

A tymczasem przez otwarte okno do ciasnego narożnego pokoju wpadają,
igrają coraz radośniej promienie słońca, płyną jakieś dalekie z pól
pieśni, pogwary - oddalone życiowe echa...

Babiego lata nić wpada tu z wietrzykiem i osiada cicho na bujnej siwej
czuprynie zmarłego... W tej samej chwili drzwi od komnatki odmykają się
ostrożnie i do pokoju wsuwa się rosły, siwiejący już mężczyzna...

To Ładyżyński. I on, przygnany straszną wieścią choroby groźnej, podążył
do przyjaciela lat młodych, przybywszy jednak - za późno.

Twarz jego, zazwyczaj pogodna, ironiczna, wyraża w tej chwili ból
niekłamany. Zbliża się milcząco, opatruje płomyki świec, przestawia
kwiaty, a poprawiwszy poduszkę - zrzuca z głowy Gowartowskiego swawolną
nić jesieni, i ukląkłszy, głowę opiera o katafalk, w bolesnej zadumie.

Mija tak długa chwila.

Poczem drzwi skrzypią znowu, na progu ukazuje się dorodna
Krasnostawskiego postać. Objąwszy wzrokiem pokój i znajdujące się w nim
osoby, wzdycha ciężko, następnie zaś zbliża się do Ładyżyńskiego i
opiera lekko swą rękę na jego ramieniu. Potrząsa niem delikatnie raz,
drugi...

Za trzeciem dopiero dotknięciem budzi się Ładyżyński z bolesnego
zamyślenia i unosi głowę..

- A, to pan? - pyta cicho - cóż to?...

Jakby w odpowiedzi jednocześnie do pokoju wpada wyraźnie oddalony
jeszcze nieco dźwięk dzwonków, i zgłuszony gdzieś po sioła drodze,
daleki tętent i turkot kół powozu.

I w ślad za tem szeptem na pytanie pana Emila odpowiada Krasnostawski.

- Ze stacyi konie wracają... O ile wzrok mnie nie myli, ktoś jest w
faetonie... Zdaje mi się, że to - oni...

Ładyżyński, słuchając go uważnie, już powoli powstał był z klęczek.

- Może szanowny pan dobrodziej będzie tak łaskaw wyjść na ganek -
ciągnie dalej Krasnostawski. - Panią marszałkowę - tu zniża głos jeszcze
bardziej - fatygować nie wypada... Ja zaś pana Dzierżymirskiego nie
znam... A tu, do wiadomości zgonu...

- Tak, tak! - przerywa pan Emil, - dobrze, mój panie, idę... Ale prawda
- zatrzymuje się - trzeba uprzedzić marszałkowę, bo się biedaczka
wystraszy.

Ładyżyński pochyla się ku klęczącej pani Melanji i szeptem coś jej
przekłada.

Wpółprzytomnie słucha go marszałkowa Warnicka, po chwili zaś wstaje i ze
smutkiem bezbrzeżnym, wzdycha kilkakrotnie...

Jednocześnie dwaj mężczyźni wychodzą szybko, oddalony bowiem przed
chwilą jeszcze turkot pojazdu wstrząsa już oto murami domu i powóz snać
zajeżdża śpiesznie na dziedziniec. Odgłos dzwonków donośnie przerywa
martwą ciszę... Powóz staje.

A następnie, aż tu, popod stopy umarłego człowieka niewyraźne jakieś
zgłuszone dochodzą głosy i szmery...

Nagle, o milczące ściany pałacu obija się krzyk kobiecy bolesny,
straszny, oraz stłumiony jeszcze oddaleniem jęk rozpaczliwy. W ślad za
tem rozlegają się kroki, coraz szybsze, bliższe, a później już całkiem
donośnie tym razem, szelest sukni i łkanie.

Jeszcze chwila...

I cisza pokrytego kirem, tonącego w słońcu i gromnic świetle, zakątka,
sfinksowy, dumny majestat śmierci brutalnie przerywanym zostaje.

Drzwi roztwierają się nerwowo, ruchem gwałtownym, od silniejszego prądu
powietrza gaśnie przy katafalku świec kilka, i do pokoju wbiega ubrana w
podróżne szaty, płacząca Ola...

Za nią, ukazuje się śniade spokojne oblicze Dzierżymirskiego i wytworna
sylwetka jego.

Jednocześnie murami komnaty wstrząsa krzyk bólu, rozpaczy, a zarazem
hałas drugorzędny jakiś, inny...

To Ola już na kolanach... Obejmuje ona ramionami zimne, martwe ciało
rodzica, odtrąciwszy równocześnie niebacznie przeszkadzające jej wysokie
srebrne lichtarze, z chrzęstem padające w tej samej chwili na ziemię...

Ktoś schyla się pośpiesznie i opodal ustawia je ponownie...

Tymczasem krzyk beznadziejnego cierpienia wydziera się z ust Oli.

- Tato !... tatusiu !.. przebacz!.. - woła młoda kobieta, płacząc, wijąc
się z rozpaczy. - Ojcze!.. ojczulku!.. przebacz!.. - kończy w łkaniu,
szlochając.

Na dźwięk słów ostatnich chmura osiada na wyniosłem czole Romana.

- Tyś winien także!.. ty również!.. To dzieło także twoje! - szepce mu
coś w duszy w tej chwili i instynktownie blednie, pochyla się i klęka po
drugiej stronie katafalku.

A Ola ściska, całuje teraz ręce, twarz i zimne czoło starca, oblewa je
łzami, włosy ojcowskie pieści i tuli swą głowę do serca, co bić już na
zawsze przestało!..

- Ty nie umarłeś - szepce - ty śpisz tylko!.. ty nie umarłeś!.. -
powtarza uparcie. - To być nie może - nie może!!..

Powstała z klęczek marszałkowa Warnicka podtrzymuje wijącą się w bólu
kobietę z jednej strony - z drugiej opiekuńczo podpiera ją Ładyżyński.

Wszystkim łzy kręcą się w oczach, jeden Roman tylko nieczułym być się
zdaje pozornie, ale twarz jego kredowo - blada i brwi ściągnięte
świadczą, iż i on, w tej chwili przynajmniej - cierpi. Klęczy wciąż
nieruchomo, myśli...

Poza nim, świadek niemy tej sceny, stoi Krasnostawski, wzruszony,
bezradny. Opodal stary lokaj domowy patrzy osowiały.

- Złoty tatuniu !!.. złoty !!.. - woła znów Ola, prosząco, błagalnie; z
przerwami małemi, jękliwy, przeplatany łkaniem, odzywa się bezustannie
głos córki-sieroty, a echo jego płynie przez okno w dal, do parku, na
step i pola!..

I za głosem zrozpaczonej jedynaczki, hejnałem wspólnym płakać, łkać oto
zdają się stare drzewa parku; szumem swych liści drobnych brzoza nad
wodą wieść tę powtarza dalej, płacząc sama, a jęk boleści, podchwycony
akordami przyrody, płynie, płynie w dal...

I wszystko, zda się teraz, za panem swym boleje !..

A więc i staw, śniący fali swej szmerem, i łany, i polne kwiecie, i
step, strząsający z traw swych niby łzy żalu - drobne kropelki rosy...

Jeden tylko umarły, jak głaz nieczułym jest na jęk, ból swego dziecka.

Lecz czyż to złudzenie?..

Pod pocałunkami przed chwilą i łzą jedynaczki, zdawało się, że oto znika
z alabastrowego czoła starca głęboka, zastygła tam zmarszczka, i całkiem
już teraz pogodne, obojętne, śni ono dalej bez końca...

Może dusza z poza stref świata niewidzialna zabłąkała się jeszcze tutaj
przed dalszą w wieczność zagadkową wędrówką?.. A może trup słyszał
jeszcze ?

Któż wie? któż zgadnie?

- Ojcze!.. ty żyjesz!!.. tato... tatusiu!.. Biedna ja... biedna...
nieszczęśliwa... - bezzmiennie; tylko coraz ciszej i ciszej, rozlega się
dalej u stóp starca wołanie Oli, w spazmach łkań bolesnych, bezsilne,
straszne w swej grozie, bólu - coraz beznadziejniejsze.

- Tatuniu!!.. Ta... tu... niu!.. - kona wreszcie krzyk młodej kokiety...
Milknie, oddany echem parku, pogwarami sioła i pól szerokich...
półomdlałą i słabą żonę wynosi pośpiesznie na rękach Dzierżymirski z
powleczonej kirem komnaty.

Wystraszeni podążają za nim wszyscy...

To życie już ze śmiercią walczyć poczynało. Przepotężne w swej sile, nie
lubiące, by zapominano o niem, odrywało w tej chwili despotycznie od
nieboszczyka, w skupieniu otaczających go dotąd ludzi. Troska o żywym
wzięła górę!..

W promieniach radosnych jesiennego słońca, w ciszy, grającej tylko
poważnym szumem drzew ogrodu - w chwilowym nieładzie wpół przygasłych
świec i poodsuwanych kwiatów, niewzruszony w swym majestacie śmierci -
umarły pozostał sam.


***


Od pogrzebu Januarego Gowartowskiego minęło dni kilka.

W pogrążonym już we śnie pałacu w Gowartowie paliło się jeszcze światło
w jednym pokoju, rzucając w noc ciemną promień jaskrawy przez okienne
szyby.

W kancelaryjnym gabinecie dawnego pana, a dziś sypialni nowego
dziedzica, Dzierżymirskiego, on sam, znużony dniem minionym, a nader
dlań obfitym w niezwykłe zdarzenia, kładł się do snu i z wolna rozbierał
leniwie.

Na stoliku obok łóżka stała odkorkowana butelka szampana i kieliszek
wysoki, z kryształu, oraz odemknięte pudełko cygar.

Roman po chwili zapalił jedno z nich, nalał sobie wina i wypił haustem
jeden kielich, poczem zmęczony, wsunąwszy się pod kołdrę, zgasił
światło.

Odetchnął parę razy głośno, z ulgą, przeciągnął się, aż zatrzeszczało
staroświeckie łoże, ziewnął smakowicie, zaciągnąwszy się zaś wyborowem
cygarem, myśleć począł o ukończonym dniu dzisiejszym, a przełomowym w
dotychczasowem życiu jego.

Dziś to bowiem odbyło się otwarcie testamentu nieboszczyka.

Stosownie do woli zmarłego, córka jego stawała się jedyną
spadkobierczynią kilkakroćstotysięcznego majątku...

Dzierżymirski powtórnie wyciągnął się z lubością w szerokiem,
szeleszczącem pościelą łożu.

- Tak, kilkakroć-stoty-sięcz-nego... - szepnął do siebie z zadowoleniem.
Uśmiechnął się... Dwa dni temu jeszcze, jadąc tu, a przeczuwając zgon
ojca Oli, - był pewnym niemal, iż on córkę za nieposłuszeństwo
wydziedziczył.

Już dnia następnego po przybyciu do Gowartowa przyjemnie bardzo rozwiały
się jego trwogi; wzruszonej opowiadaniem o ostatnich chwilach pana
Januarego córce, w obecności Romana, wręczył był Krasnostawski podarty
własnoręcznie przez umierającego ojca testament.

On zaś, pomimo to, wątpił jeszcze... Bał się otwarcia ostatniej woli
nieboszczyka, złożonej oficyalnie u notaryusza; i tutaj zdawał się
przeczuwać podstęp jakiś może i przykrą niespodziankę.

Dziś wreszcie pierzchły bezpowrotnie niepokoje ostatnie. Z nią uciekał
również strach bliskiego bezpieniężnego jutra, które czekało nań,
czyhało z wydaniem ostatnich paru tysięcy, pozostałych z poprzedniej
fortunki, życiem nad stan przez lat trzy lekkomyślnie wydanej.

Tu Dzierżymirski uśmiechnął się szydersko.

Nie, stanowczo, pieniądz do niego się garnie!.. Ten, który posiadał
dotąd, choć wygrany, palił go częstokroć, pomimo wszystko,
przypomnieniem przeszłości. Sofizmatami wtłumiał w siebie wspomnienia
gryzące, lecz jednocześnie i instynktownie jakby rozrzucał, pozbawiał
się grosza, tam, gdzieś na dnie duszy własnej, choć nie przyznawał się
pozornie do tego, rad nawet będąc, iż złoto wątpliwe szło - nikło...

Jakby otrząsając się z tego samopoczucia, Dzierżymirski poruszył się
niespokojnie i powrócił myślą do teraźniejszości miłej.

On i Ola - wszak to jedno. Dziś zatem, pomimo praw miejscowych, de
facto, stawał się panem okazałej i pańskiej, własnej fortuny.

I pokryta, stłumiona ważnością chwili, smutkiem Oli, oraz całego domu -
przez dzień cały - teraz dopiero, w ciszy uśpienia pałacu, w czterech
ścianach sypialni, rozsadzać poczęło Dzierżymirskiemu piersi egoistyczne
zadowolenie wewnętrzne.

Szczerze żałować zmarłego Roman w istocie nie mógł. Poza innemi cechami
charakteru dodatniemu i miłemi, arystokrata z przekonań, nieprzystępny i
dumny względem tych, których pragnął trzymać od siebie z daleka, takim
tylko, a nie innym, okazał się nieżyjący pan January, w stosunku do
dzisiejszego swego zięcia.

Dzierżymirski nie bolał więc wcale nad stratą teścia swego... Teraz zaś,
powoli paląc cygaro, myśl jego, przesunąwszy się obojętnie po wypadkach
śmierci pana Januarego i jego pogrzebu, zatrzymując się przy tych
zdarzeniach tylko ze względu na boleść drogiej mu Oli - swobodna,
pomykała obecnie chyżo w przyszłość.

Od jutra staje się panem!.. Będzie administrował dobra, zbierał
dochody...

I Romana upajało to jutro!..

Lat temu parę skromny student, korepetytor bez grosza przy duszy, źle
odziany, odżywiany - biedny... Później zrządzeniem losu ślepego
właściciel sumki pokaźnej grosza... Dziś dziedzic, pan całą, gębą!..

- Do dyaska !.. - mruknął Dzierżymirski i uśmiechnąwszy się z
zadowoleniem, musiał przyznać jednak, że świat nie tak zły i nic nie
wart, jak nazywał go ongi, w pesymizmu chwilach, i że życie czasami bywa
wcale miłem.

- I cóż mogą o mnie złego powiedzieć ludzie, świat cały? - rezonował
dalej w myślach swych Roman.

- Nic zupełnie. O zgubie niezwróconej wszak nikt nic nie wie, każdy zaś
znający mnie przedtem, gdy dziś mnie spotka, powie tylko z przekonaniem:
Zuch, poradził sobie w życiu!..

- A jak? któż o to pytać będzie...

Dzierżymirski, poczuwszy znów pragnienie, w półświetle pokoju odnalazł
kieliszek i butelkę szampana, którą, powodowany jakimś dziecinnym wprost
kaprysem, przyniósł sam sobie wieczorem z "własnej" piwnicy; nalawszy
wina, napił się chciwie.

Radość zaś jego wewnętrzna, poza egoistyczną samowiedzą przyszłego bytu,
miała również na jego obronę, przyznać należy, i szlachetniejszą
podstawę.

- Teraz będę miał na to, by oddać to, co znalazłem - mówił sobie właśnie
w tej chwili, trzymając machinalnie w ręku wysoki kryształowy kielich od
wina, a w myślach bezwiednie i niejasno zarazem układał już względem
tego plany na przyszłość.

- Ukrytym celem życia mego będzie znaleźć, odszukać koniecznie
zagadkowego właściciela zgubionych dwudziestu siedmiu tysięcy - szeptał
cicho Roman do siebie, - a oddawszy mu jego pieniądze, oczyścić się w
ten sposób z plamy przeszłości!..

- Muszę ją zmazać! Czystym być muszę!.. - z siłą powtórzył głośniej. -
Choćbym miał świat z posad poruszyć! - dokończył z mocą i umilkł, a
równocześnie w piersiach jego zapalała się teraz jakaś gorączka czynu.

Zdawszy zaś sobie natychmiast sprawę z tego stanu swego, Dzierżymirski
poruszył się w pościeli swej niespokojnie.

- Tak, ja go znajdę! - mówił sobie w myśli dalej. - Znajdę, dla tego
choćby, iż nie unikać bojaźliwie, jak dotąd, ale śmiało szukać go będę.
Ale... - tu Roman zatrzymał się w myślach, - ale, by dopiąć tego -
powtórzył - wszak muszę wypłynąć na arenę szerszą świata!.. Bo przecież
tu, choć będę panem Gowartowa, nic przecie w tym względzie uczynić nie
zdołam!..

- A więc - gdzie ?.. - dręczyć go, męczyć poczęło pytanie. Dzierżymirski
brwi zmarszczył.

Powtórnie, znowu poczuł w sobie jakąś nieprzepartą chęć czynu, a
równocześnie zrozumiał nagle, że radość jego chwilowa, przelotna z
odziedziczenia majątku była słomianym tylko ogniem!

Bo, rzeczywiście...

Ambicya bowiem, czasem źle umieszczona - pojęta, lecz jedna i ta sama
zawsze, która dotąd pchała go ślepo naprzód, i teraz, choć został panem
i zdobył, czego pragnął, ukaże mu niewątpliwie inne znów braki obecnego
położenia, "iść" naprzód każe, wynieść się ponad drugich zachęcać będzie
- nurtująca, despotyczna - nie pozostawi go w spokoju!

Wziąwszy zaś jeszcze pod uwagę uśpiony wyrzut sumienia i chęć zmazania
plamy z własnej uczciwości - przyszłość ta, przed chwilą jeszcze
wymarzona, idealna... już teraz przed wzrokiem Romana pokrywała się
cieniem.

Samowiedza powyższa pokryła chmurą na chwilę piękne rysy
Dzierżymirskiego.

- Ha!.. zobaczymy!.. - rzekł zupełnie głośno, a wypiwszy do końca
szampańskie wino, postawił kielich na stole tak silnie, że lejkowaty,
delikatny, prysł on i szczątki kryształu upadły z brzękiem na ziemię.

Pierwszym ruchem pana na Gowartowie było sięgnięcie po zapałki, myśl zaś
zapalenia świecy, by zebrać szkło stłuczone, przemknęła mu przez głowę.

Powstrzymał się jednak i mruknął zcicha:

- Po co? Mam przecie na zawołanie kamerdyra i dwóch lokai... Sprzątną
jutro...

Poczem, znużony myślami, przytulił głowę do poduszki, usiłując zasnąć.

--------------

CZĘŚĆ DRUGA




Była wiosna...

Od opisanych zdarzeń piąta już z kolei tak samo urocza zawsze,
uśmiechnięta i wesoła - nowa wiecznie, w zieleni i blaskach wschodziła
ona znowu nad światem. Pełna w przyszłość wiary i nadziei krzepiła
serca, rozjaśniała umysły, siała po twarzach ludzkich uśmiechy radosne,
a rozogniając wyobraźnię, zmysły - upajając swem tchnieniem, majowem,
świeżem - szła zwycięska, królewska, wspaniała...

Przez wpółprzymknięte okno powiew jej, łącznie z głuchym gwarem ulic
wielkiego miasta, wdzierał się do umeblowanego poważnie, obszernego
gabinetu, gdzie przy biurku okazałem, a zarzuconem papierami, listami,
księgami i pismami, siedział Roman Dzierżymirski i słuchał mówiącego coś
do niego młodego mężczyzny.

Po chwili tenże umilkł, w pokoju zapanowała cisza, zamykająca snać
poważną i czas dłuższy toczącą się rozmowę.

Roman zamyślony, ująwszy w dwa palce jakiś papier, złożony we czworo,
postukiwał nim machinalnie o amarantowe sukno biurka, przybysz zaś
milczał, wpatrzony w niego - na odpowiedź czekał cierpliwie, bawiąc się
tymczasowo trzymanem w ręku nożem do rozcinania.

Gość nieznajomy był niskiego wzrostu; twarz miał myślącą, ruchliwą i
zmienną, cała zaś jego powierzchowność, wyraźnie zdradzać się zdawała,
kogoś ze sfer finansów, lub przemysłu.

Przeniósłszy niebawem wzrok z twarzy Dzierżymirskiego na otaczające go
sprzęty w gabinecie, pobieżnie przyglądać mu się zaczął.

Rzucił więc okiem na stojący opodal stół duży, przykryty zielonem
suknem, a przeznaczony zapewne do sesyi i narad, na otaczające go
fotele, skórą kryte, na dwie, szafy książek, zegar - cacko starożytne;
spojrzał na parę konsol, stolików, i innych zbytkownych gracików -
wreszcie, zniecierpliwiony dłuższem milczeniem gospodarza, zagadnął:

- Zatem... panie prezesie?

Dzierżymirski ocknął się, i już otwierał właśnie usta, by coś odrzec,
lecz zatrzymał się nagle, drzwi bowiem skrzypnęły, i wszedł lokaj,
trzymając duży list na tacy.

- Jakiś pan to przyniósł, czekał bardzo długo, - objaśnił, - w końcu
kazał mi list oddać jaśnie panu, a sam poszedł...

- Przepraszam pana!.. - rzucił Roman gościowi swemu - pan pozwoli,
nieprawdaż? - i rozerwał kopertę przyniesionego pisma.

Spojrzał na ćwiartkę papieru formatu handlowego, z kilkunastoma tylko
wierszami, pisanymi czytelnie na maszynie, i kilkoma hieroglifami
podpisów.

Lokaj znikł tymczasem, a, jednocześnie Dzierżymirski, skończywszy
czytanie, ponownie zwrócił się do gościa swego, lecz i tym razem znowu
przeszkodzono mu.

Ktoś pukał do drzwi dyskretnie.

- Proszę!.. - rzekł Roman głośno.

Drzwi roztworzyły się szybko. Do gabinetu wszedł młodzieniec bardzo
wysoki, ubrany modnie, o powierzchowności wytwornej i pańskiej, oraz
ruchach naturalnych, swobodnych, nerwowych nieco tylko i zbyt prędkich.

Przeprosiwszy pośpiesznie siedzącego przemysłowca, Dzierżymirski zerwał
się na widok wchodzącego.

- Pardon... mille fois... pardon!.. Kochany prezesie, słówko tylko jedno
- mówił już tymczasem przybyły, a ujrzawszy powstającego instynktownie
gościa, dość grzecznie rzucił w jego stronę.

- Przepraszam bardzo, stokrotnie... pana... sekundę tylko!.. - ująwszy
zaś ramię Dzierżymirskiego, nachylił się ku niemu, odprowadził dalej
nieco i półgłosem mówić począł coś, z żywością i gestykulacyą, stojąc z
nim razem pośrodku gabinetu.

Po chwili, odprowadzony aż do drzwi, z atencyą wyraźną, pożegnał się
serdecznie z Romanem i zniknął za portyerą i drzwiami.

Dzierżymirski tymczasem powracał już do gościa swego, a przeprosiwszy go
raz jeszcze, dodał na pozór niedbale:

- To właśnie książę-ordynat B... nie zna pan?... Miał do mnie interes
bardzo pilny... Tu znów - wskazał na otrzymaną przed chwilą
korespondencyę, - zaproszenie na ogólne zebranie akcyonaryuszów jednej z
naszych kolei. Dziś mam pięć sesyj... - ciągnął dalej w tym samym tonie,
- tam - uczynił głową niewyraźny ruch ku drzwiom, - czeka masa
interesantów... Wszystkie godziny dnia policzone...

- Wobec tego - zatrzymał się znowu Roman - nie wiem doprawdy - mówił
zwolna - czy przyjąć mogę tak zaszczytny wybór panów... Po prostu nie
mam w ogóle czasu... Nie, nie mogę !

Cień przeszedł po obliczu nieznajomego, chciał coś zaprotestować, lecz
Dzierżymirski już mówił:

- Przykro mi tylko, iż panowie z tego powodu ambaras prawdopodobnie mieć
będą... - zatrzymał się chwilę i wskazał na trzymaną do niedawna, w ręku
odezwę jednego z pierwszorzędnych akcyjnych towarzystw węglowych, w
której donoszono mu właśnie o wyborze go podczas ostatniego zebrania
akcyonaryuszów na przewodniczącego w komisyi rewizyjnej.

- Lecz wyznać muszę - ciągnął dalej i uśmiechnął się przy tem z lekka, -
że nawet czynność, proponowana mi przez panów, zastaje mnie całkiem nie
przygotowanym. Po prostu - tu po wargach Romana przemknął powtórnie
uśmiech - dziedzina to rzeczy, dla mnie nie tak dokładnie i zupełnie
znanych... Terra incognita... - skłonił głowę ruchem lekkim - stanowiska
podobnego nie miałem jeszcze dotąd...

I Dzierżymirski zamilkł na chwilę poczem swobodnie dorzucił:

- Ale! prawda... Zapomniałem jeszcze powiedzieć szanownemu panu... Za
parę dni wyjeżdżam na czas dłuższy za granicę, dla wypoczynku.

Roman zatrzymał się i pytająco spojrzał na gościa swego.

- O!.. to najmniejsza... - odparł szybko przemysłowiec - czynność
komisyi w roku bieżącym wypada dopiero za miesięcy kilka, a odbywa się w
ogó1e nieczęsto... Co zaś do pierwszego punktu... rzecz to również małej
wagi...

- Nie chodzi nam bynajmniej o jednostkę tak dalece rutynowaną, -
przepraszam za wyrażenie i młody człowiek uśmiechnął się lekko - lecz o
człowieka tych wpływów i stanowiska, oraz zaufania szerokich kół naszego
miasta, jakie pan prezes po paru latach zaledwie zdobyć sobie potrafił,
i które niewątpliwie, rzec można, posiada obecnie już w zupełności...

Dzierżymirski teraz z kolei uśmiechnął się na tak jasne postawienie
kwestyi.

Rzeczywiście, lat temu kilka, gdy nieznany tu zgoła jeszcze przybył
osiedlić się w mieście, czyżby śniło się nawet komu przyjść doń z tego
rodzaju propozycyą. Błysk zadowolenia miłości własnej przemknął w tej
chwili po licach Dzierżymirskiego.

- Nie traciłeś czasu daremnie - mówił mu wewnętrzny głos i uczucie pychy
rozpierało piersi.

Milczeniu zaległe przerwał tymczasem głos przemysłowca.

- Zatem - rzecz załatwiona nieprawdaż? Pan prezes - przyjmuje?...

Dzierżymirski zawahał się sekundę jeszcze, pochlebstwo jednak, podane
zręcznie, działać poczynało. Zdecydował się dać odpowiedź przychylną.

- No... trudno!.. - wycedził z wolna, obojętnie i z pozornym przymusem.
Pomimo obowiązków i odpowiedzialności, które wkładają na mnie czynności
i stanowisko przewodniczącego w komisyi, przyjąć już chyba muszę!..

- Wybór panów akcyonaryuszów zresztą takiego związku, jakiem jest
Towarzystwo panów - tu Roman skłonił się grzecznie w stronę gościa
swego, a będącego - ciągnął dalej - bez pochwał i przesady, w rozkwicie
obecnym jednem z pierwszorzędnych w kraju - zaszczyt mi tylko przynosi -
i Dzierżymirski w tem miejscu przemówienia swego pochylił z lekka głowę.
- Co zaś do czynności rewizyjnych, mam nadzieję również - kończył - iż
chyba im podołam, tymbardziej - uśmiechnął się tym razem nieco dumnie -
że zajęć bardzo podobnych, choć tak różnorodnych, piastuję od pewnego
czasu moc niezliczoną...

- O, naturalnie! - przyświadczył gość skwapliwie, - zresztą przyjemność
miałem powiedzieć już panu prezesowi w toku rozmowy dzisiejszej, że
zdaniem jest jednogłośnem akcyonaryuszów naszego Towarzystwa, iż w całem
mieście nie ma formalnie nikogo, kto by lepiej od pana prezesa czynność
wzmiankowaną objąć zdołał.

Dzierżymirski na to znowu pochlebstwo nowe w milczeniu nisko pochylił
tylko głowę i powstał z siedzenia.

Gość jednocześnie z krzesła zerwał się szybko.

- Dziękuję i uciekam, panie prezesie, czas - to pieniądz, a przysłowie
to nigdzie chyba lepiej, niż tutaj, zastosowanem być nie może.

- Proszę wyrazić tymczasowo moje podziękowanie panom z Rady
Zarządzającej,- odparł uprzejmie Dzierżymirski. - W sprawie tej zresztą
wpadnę osobiście do biur Towarzystwa, przed mym wyjazdem.

- Sługa pański!.. - rzucił jeszcze przybyły w ukłonie i w ślad za tem
znikł za drzwiami. Dzierżymirski krokiem miarowym przechadzać się począł
po pokoju.

- Więc i ta akcyjna spółka węglowa - myślał - obracająca kapitałami,
najpotężniejszymi może w kraju, ceniona, znana, wybrała go również! Więc
i oni doń przyszli! Wpośród siebie nie znaleźli nikogo, godniejszego, by
piastować urząd, tak pełen zaufania!.. - w umyśle Romana bezustannie nad
innemi górowało wrażenie wizyty ostatniej.

Duma wciąż rozsadzała mu piersi, uśmiech zadowolenia błąkał się po
ustach; Roman, zamyślony, przebiegał ciągle swój gabinet wielkimi
krokami.

Nagle rozmyślanie to, tak wielce dlań miłe, przerwane zostało wejściem
lokaja.

- Jakaś nieznajoma pani w żałobie chce widzieć się z jaśnie panem -
zaanonsował.

- Jak się nazywa?

- Oto bilet, jaśnie panie...

Dzierżymirski wziął z rąk sługi kartkę brystolu i przeczytał
wylitografowane na niej nazwisko; nic jednak nie powiedziało mu ono.

- Proś! - rzekł krótko.

Lokaj wyszedł, a Dzierżymirski zbliżył się z wolna do swego biurka i
usiadł przed niem, spojrzawszy przy tem mimo woli na leżące tam
porozrzucane papiery.

- A... prawda!.. - mruknął półgłosem do siebie i sięgnął jednocześnie po
papier listowy, oraz kopertę.

Przed nim, jako wice - prezesem zakładów dobroczynnych, leżał list
znanego w mieście i wpływowego księcia S., z prośbą o umieszczenie w
jednym z przytułków jakiegoś schorzałego biedaka.

Odpowiedzi przychylnej w tej sprawie - którą dnia poprzedniego sam już
załatwił osobiście - nie dał jeszcze księciu; umoczywszy więc pióro,
Roman począł pisać zamaszyście.

W tej samej chwili do komnaty wsunęła się przysadzista, krępa postać
czarno ubranej kobiety. Małymi kroczkami podeszła natychmiast do biurka
i przemówiła głośno:

- Przepraszam bardzo, że tak natarczywie...

Dzierżymirski, niezadowolony nieco, że mu tak z nagła przerwano wątek
listu, spojrzał niechętnie z pod oka na nowo przybyłą.

Przed nim stała kobieta lat pięćdziesięciu może, o znękanych rysach,
ubrana nieco z staroświecka, dość zresztą poza tem układnej
powierzchowności.

- Niech pani spocznie, proszę... za chwilę służę! - rzekł uprzejmie i
począł pisać znowu.

- Doprawdy nie rozumiem sama, jak ośmieliłam się przyjść tutaj, ale
szlachetność, zacność szanownego prezesa... - usłyszał znowu Roman.

Niecierpliwie tym razem wzniósł na przybyłą spojrzenie i przerwał jej
grzecznie, lecz sucho:

- Przepraszam. Jak widzi szanowna pani, chwilowo zajęty jestem... Wszak
pani nie pilno?..

- O, nie... przeciwnie... Tylko...

Roman spuścił oczy i myślące czoło, oraz począł pisać dalej,
najspokojniej w świecie. W pokoju zaległo milczenie, przerywane li tylko
zgrzytem pióra po papierze.

Gdy Dzierżymirski list skończył, podniósł machinalnie oczy na
nieznajomą.

Uśmiechnął się mimo woli; spotkał się bowiem z dziwnie zabawnym i
uszczypliwym wyrazem jej twarzy, oraz wejrzeniem złem i jakby obrażonem,
które pod niespodzianym wzrokiem jego złagodniało jednak natychmiast,
przeistoczyło się w słodkie i potulne, jak u baranka.

Zaadresowawszy list, Dzierżymirski zadzwonił na lokaja. Gdy ten się
zjawił, polecił mu odesłać pismo natychmiast.

- Czy jest kto? - zapytał.

- Pan hrabia z Melsztyna... Czeka w salonie - brzmiała odpowiedź.

- Powiedz, że przepraszam, i za chwilę go proszę! - rozkazał Roman, gdy
zaś lokaj znikł za drzwiami, uprzejmie z kolei zwrócił się do
nieznajomej.

- Słucham panią... Czem służyć mogę?

Przybyła poprawiła się na krześle, zrobiła minę słodszą jeszcze, i
zmieszana nieco przemówiła:

- Mój mąż, znając tak dobrze szanownego pana prezesa, tak często
wspominał mi o jego szlachetności, zacności, dobrem sercu, że... - tu
przerwała na chwilę, widząc zdumioną minę Dzierżymirskiego, poczem
ciągnęła znów dalej, straciwszy widocznie wątek poprzednich myśli, bo
nie dokończyła już poprzedniego zdania:

- Mój mąż, Nepomucyn, zawsze mawiał mi takich ludzi potrzeba nam więcej,
jak prezes Dzierżymirski; ludzi hartu, żelaznej woli, inteligencyi
rzutkiej, prawości charakteru... O, mój mąż bardzo, bardzo cenił pana
prezesa... - i zawikławszy się ponownie w wygłaszane przez się pochwały,
nieznajoma zatrzymała się chwilę.

Dzierżymirski, zniecierpliwiony nieco, skorzystał skwapliwie z przerwy.

- Przepraszam panią - spytał grzecznie - jak godność i imię męża pani?
Czy żyje?...

- Nepomucyn Wygrzywalski - odparła zapytana - zmarł rok temu... Świeć,
Panie, nad jego duszą! - westchnęła.

Dzierżymirski zmarszczył brwi i zamyślił się chwilę.

- Nie przypominam sobie, bym miał przyjemność znać osobę tego
nazwiska... - wycedził z wolna.

Z pod uśmiechniętych słodkawo i mile, siłą woli ułożonych rysów
przybyłej, błysło ku Romanowi urażone i groźne spojrzenie.

- Jak to ? - odezwała się obrażonym nieco i kwaskowatym jakby tonem. -
Być nie może ?.. Pan prezes chyba przypomnieć sobie tylko nie raczy...

- A jak dawno? - łagodniej nieco przemówił Dzierżymirski. - I ile razy -
słowa ostatnie podkreślił, uśmiechnąwszy się ironicznie - widział mnie
mąż pani?

- O! kilka razy zaledwie miał sposobność... - pośpieszyła z odpowiedzią
przybyła. - Dwa, trzy może... Ale widzenie się to było dlań przyjemnem
nad wyraz - utkwiło mu w pamięci...

- Ach, mąż mówił mi tyle razy - ciągnęła dalej słodkawo, z wymuszonym
okolicznościowym uśmiechem, - że, naturalnie, poza zasługami
społecznemi, tak przyjemnego, sympatycznego, miłego człowieka, jak pan,
nie znał był dotąd, i dla tego też myślałam, że i pan prezes... - tu
urwała swe przemówienie pani Wygrzywalska, śledząc na twarzy Romana
wrażenie słów swoich.

Ten jednakże, zrażony nieco rzucanemi mu w twarz ni przypiął, ni
przyłatał, pochlebstwami już powtórnie, i całkiem notabene, niezręcznie,
odrzekł zimno:

- O, proszę pani... Ja widuję po trzydzieści, czterdzieści interesantów
dziennie... Połowa z nich nieznaną mi bywa zazwyczaj - liczbie tych więc
znajdował się zapewne mąż pani... Dlatego też nie przypominam go sobie.

Jak pocisk zjadliwe tym razem i całkiem już obrażone uderzyło w lica
Dzierżymirskiego spojrzenie pani Wygrzywalskiej.

- Dziwi mnie to niewymownie, że tak uporczywie pan prezes przypomnieć
sobie mego męża nie raczy... - odezwała się uszczypliwie, a w glosie jej
czuć było śmiertelną obrazę.

- Przecież ostatecznie - mówiła w tym samym tonie dalej - jak i mnie,
tak i jego, tu w mieście znało dużo osób... Nie dalej, jak hrabiowie
Olscy, zacności i poczciwości ludzie, z którymi mnie łączy nawet
stosunek przyjaźni... Wyjechali za granicę wczoraj właśnie... Następnie
również i nieodżałowanej pamięci książę Topór-Toporski Alfred tak łaskaw
był za życia opiekować się nami... - kończyła przybyła z godnością.

- Chce zaimponować mi znajomością z książętami, a to oryginał baba, -
przemknęło przez myśl Dzierżymirskiemu i uśmiechnął się jednocześnie,
zrobił bowiem i inną w tej chwili uwagę, a mianowicie, że jakoś za wiele
było nieboszczyków w gronie ludzi, na których powoływała się siedząca
przed nim jejmość.

Chcąc przytem przeciąć zarazem zapowiadającą się prawdopodobnie znów na
długo tyradę słów, pozbawionych, jak i poprzednie, ścisłej logiki, rzekł
szybko:

- Przepraszam bardzo: Nie mogła by mnie szanowna pani powiadomić jednak,
czemu właściwie zawdzięczam jej wizytę?

Na tak jasno postawione ultimatum zmieszała się przybyła i wyjąkała:

- Nie wiem doprawdy, jak ja, wdowa nieszczęśliwa, zdobyłam się na taką
śmiałość... Ale, przynaglona materyalnem położeniem bez wyjścia, ufając
w przyjaźń, którą żywił mój mąż nieboszczyk do pana prezesa, chciałam
prosić o drobną pożyczkę... - urwała na chwilę, poczem głosem śmiałym
już teraz i godności pełnym, dodała:

- Co do oddania - nie może być obawy żadnej, ponieważ ludzie mnie
znają... A zresztą... - tu uśmiechnęła się z dumną - pochodzę sama z
arystokracyi, więc...

To "więc" było wypowiedziane takim tonem, iż rozwiewać się zdawało
wszelkie co do zwrócenia kwoty wątpliwości; jejmość nie dokończyła
zdania, a spojrzała tylko przenikliwie na słuchacza swego, jakby pragnąc
odgadnąć, jakie wrażenie nań uczyniło powiedzenie jej ostatnie.

Dzierżymirski zaś tymczasem, zdziwiony nieco tym epilogiem, uśmiechnął
się pod wąsem nieznacznie.

- Czy wolno wiedzieć - z której? - z kurtuazyą zapytał.

- Rodzę się z domu kniaziówna Rąrowska - z godnością i namaszczeniem
odparła dumnie wdowa.

Dzierżymirski ponownie uśmiechnął się z ironią. Rodzina ta prawie, że
już całkiem wygasła, aczkolwiek dawna bardzo, według heraldycznych i
historycznych danych, nigdy nie miała praw do żadnych w ogóle tytułów,
prócz kopertowych chyba.

Słysząc zatem wypowiedziane tak czelne kłamstwo, Roman nie odpowiedział
nic, a tylko wpatrzył się badawczo, z uwagą, w twarz siedzącej przed nim
kobiety.

Od początku już samego dziwiły go jej rozmowa i zachowanie całe, teraz
więc, gdy wiedział cel wizyty, bystrym wzrokiem rozumnych oczu wpatrywał
się wciąż w rysy przybyłej. Trwało tak minut parę.

I pod spojrzeniem tem nagle spuściła wzrok kobieta...

Po raz pierwszy od kwadransa spadła z twarzy jej obłudna, fałszywa i
układna, a przyodziana li tylko w imię pozorów, maska. Zorane policzki
wdowy okrasił lekki rumieniec, a pod wpływem jakiejś myśli zapewne,
wyraz jej oblicza, prawdziwy i szczery, mignął na chwilę przed oczyma
obserwującego mężczyzny.

I to ocaliło nieboraczkę. Zniecierpliwiony bowiem dotąd obecnością jej
Roman, i zdecydowany już prawie wyprosić za drzwi kniaziównę "de domo",
zamyślił się nagle.

Po chwili zaś, jakby wynik przelotnego egzaminu fizyonomii przybyłej,
był dlań wystarczającym zupełnie, spuścił wzrok.

I snać wiele niekłamanego, a tajonego bólu, oraz nieszczęścia
prawdziwego może wyczytał był na tej twarzy gościa swego; bo po minutach
jeszcze paru zastanowienia i wahania, milcząc, sięgnął rękę klamki
drzwiczek wbitej w ścianie ogniotrwałej kasy, i - wyjąwszy stamtąd
papierek dziesięciorublowy, położył go na stole.

Posunąwszy zaś banknot ten z lekka ku siedzącej, rzekł tylko:

- Służę pani!

Poczem, gdy pieniądz ów schowała, obsypując ofiarodawcę swego potokiem
słodko przyprawionych komunałów, zadzwonił na lokaja:

Posłuszny, zjawił się sługa za chwilę.

- Proś pana hrabiego! - rozkazał Dzierżymirski.

- Już wyszedł. Mówił, że wpadnie kiedy indziej, bo czekać więcej nie
miał czasu... Kazał przeprosić jaśnie pana, bardzo i zostawił tu bilet
swój, na którym coś napisał, - i przy tych słowach lokaj podał bilet.

Roman rzucił nań okiem...

Pani Wygrzywalska jednak przerwała mu czytanie. Do swej roli wracała
powtórnie.

- Przepraszam bardzo szanownego pana prezesa - poczęła mówić swym
poprzednim tonikiem - ale wiedzieć chciałam właśnie, jak adresować mam
przy zwrocie tej kwoty, tak wspaniałomyślnie, szlachetnie, mi
udzielonej... Pan prezes podobno na długo wyjeżdża?..

Roman na te słowa uśmiechnął się złośliwie i odparł:

- O, łaskawa pani ! Adresem zupełnie dostatecznym będą dwa słowa : "R.
Dzierżymirski." Żegnam panią... - tu powstał z siedzenia i skłonił się z
daleka.

Pożegnany z kolei ukłonem sztywnym nieco odchodzącej
"pseudo-arystokratki", Dzierżymirski zwrócił się do lokaja:

- Jest kto? - zapytał.

- Jakiś pan powiada, że jaśnie pana zna dawno, chce się widzieć
koniecznie.

- Jak wygląda?

- Taki sobie... nie bardzo pokaźny...

Codziennie, od dziewiątej do dwunastej z rana, każdy miał wstęp wolny do
"pana prezesa". Dzierżymirski nie odstępował nigdy od powziętej raz
reguły, tym razem więc zarówno rzucił obojętnie:

- Proś!..

Sam zaś do biurka zasiadł, by skończyć czytanie biletu hrabiego z
Melsztyna.

Minęło parę minut.

Zaczytany, nie spostrzegł był Roman, że na środku pokoju od pewnego już
czasu stał młody człowiek, lat około trzydziestu pięciu, i patrzył nań
uporczywie.

Pod siłą tego wzroku podniósł oczy Dzierżymirski, a ujrzawszy przybysza
zbladł; poznał go bowiem od razu, nie dał jednak poznać tego po sobie,
nie podniósł się z miejsca nawet, a tylko ruchem ręki obojętnym wskazał
krzesło.

- Proszę pana... Przepraszam... za chwilę... Nieznajomy zarumienił się,
nie rzekłszy nic jednak, usiadł pokornie na koniuszczku stołka,
Dzierżymirski zaś sięgnął po jakieś księgi, leżące - opodal i zagłębił
się w nich, ze skupieniem.

Ale tylko na pozór... W rzeczywistości zaś potrzebował czasu, by
ochłonąć z doznanego przed chwilą wrażenia.

Przed nim znajdował się towarzysz, niewidziany już od lat siedmiu -
jeden z dwóch pierwszych ludzi, z którymi się był zbratał, przyjechawszy
niegdyś do kraju sam, nieznany i biedny!..

I nagle, wywołane przypomnieniem, stanęły mu w myśli jasno te chwile
dawne !.. Ukazała mu się żywo w wyobraźni straszna noc moralnego
przełomu jego życia, noc udręczeń w izdebce na poddaszu - noc walki z
uczciwością z jednej strony, a nędzą, ułudą miłości, pragnieniem życia -
z drugiej!...

Wszak siedzący oto teraz przed nim młody człowiek był jednym z tych
dwóch właśnie, którzy, gdy on nurzał ręce w kuszącem go swą potęgą
złocie, stukaniem nagłem we drzwi izdebki wstrząsnęli nim tak silnie...

I Roman, przebiegając spojrzeniem w duchu to wszystko, mówił do siebie
jednocześnie:

- Dziwnem jednak jest to życie nasze... O, jakże dziwnem !.. Gdyby nie
to złoto, a później Monte Carlo, Ola i śmierć jej ojca, oraz dziedzictwo
po nim, nie byłbym przecie nigdy tem, czem dziś jestem!..

Przepastna ironia - koło bez wyjścia!..

Dzierżymirski, pochylony nad grubą księgą, której cyfr i kolumn ich nie
widział zgoła - pogrążonym się ciągle być zdawał całkowicie, w rachunku
i pracy.

Milczenie zupełne - panowało w pokoju, w ciszy zegar wydzwonił niebawem
godzinę wpół do dwunastej. Roman się ocknął; zostawało mu już tylko pół
godziny czasu. Uczynił nad sobą wysiłek i głosem spokojnym zupełnie
przemówił obojętnie:

- Z kim mam przyjemność i czem służyć mogę?..

- Herman Zieliński. Czy pan.. prezes naprawdę mnie sobie nie przypomina?
- odparł młody człowiek dobitnie.

Dzierżymirski zawahał się chwilę.

- Zielińskich znam wielu - rzekł z wolna - nazwisko pańskie ma
przedstawicieli tak licznych... Zresztą... może... Przykro mi bardzo,
lecz doprawdy nie przypominam sobie...

- Ja za to - odpowiedział młodzieniec, akcentując silnie słowa -
przypominam sobie aż nadto dobrze... Poznaliśmy się przed laty siedmiu;
ja, pan i Jasio Zboiński stanowiliśmy przez czas jakiś nierozerwalną
nawet trójkę. Potem... pan przestałeś stopniowo nas poznawać... Kolej to
zwykła rzeczy świata tego, prawo ludzkie - być może... Pan wznosiłeś się
po drabinie społecznej wysoko, my ginęliśmy w cieniu... Pan dosięgłeś
jej szczytów obecnie, my, to jest ja, zostałem u jej podnóża...

Zatrzymał się w przemówieniu swem młody człowiek, po chwili zaś dodał; z
goryczą:

- Jednak... myślałem, że pan... prezes, pomimo to, raczy mnie sobie
przypomnieć. Cóż robić - omyliłem się!.. - młodzieniec powstał, gotów do
wyjścia.

- Ale cóż znowu !.. - wykrzyknął słuchający go dotąd w milczeniu
wahającem się Dzierżymirski, a zarazem, powstawszy śpiesznie z miejsca,
przyjaźnie wyciągnął rękę ku przybyłemu.

- Witam i przepraszam... Pamiętam te czasy doskonale, tylko pan
zmieniłeś się do niepoznania. Cóż Zboiński, cóż pan - porabiacie
teraz?.. Niechże pan spocznie, proszę bardzo... - dorzucił Roman
łaskawie i swobodnie, teraz bowiem panował już całkiem nad sobą.

Zieliński, poznany, usiadł i ośmielony odparł:

- Cieszy mnie niewymownie, że pan przypominasz sobie lata owe.. Dla
mnie, wyznać muszę, okres ten cały życia mego stanowi przyjemne nader
wspomnienie - urwał, i uśmiechnąwszy się ironicznie, zachowując jeszcze
swój ton sprzed chwili, dorzucił dobitnie:

- Ba, dawniej przecie my ze Zboińskim, we trójkę, mówiliśmy sobie "ty"
nawet!

- Cóż pana obecnie do mnie sprowadza? - przerwał Dzierżymirski
pośpiesznie, niechcący jakby, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę.

- Rad jestem niezmiernie z widzenia się naszego, z przyjemnością usłużę,
jeśli będę mógł to uczynić...- dodał jeszcze, jak mógł najprzychylniej.

Choć zmrożony nieco początkiem zdania, Zieliński spojrzał przyjaźnie na
Romana, poczem odezwał się:

- Dziękuję, i zobowiązany jestem panu bardzo, bardzo, panie...
prezesie!., - uśmiechnął się znowu,
z goryczą - początkowo jednak winienem w krótkich słowach objaśnić go
nieco o położeniu mem obecnem.

- Słucham - przerwał szybko Dzierżymirski i spojrzał na wiszący mały
zegarek, wskazujący w tej chwili trzy kwadranse na dwunastą.

Zieliński dostrzegł ruch jego.

- O! to niedługo potrwa! - pośpieszył z zapewnieniem.

- Nic nie szkodzi, proszę bardzo... - odparł Roman. - O pierwszej mam
ważną sesyę, a że wyjeżdżam już za dni parę, obecność moja jest tam bez
opóźnienia konieczną. Ale... słucham pana... - powtórzył znowu
uprzejmie.

- Otóż więc, streszczam - rzekł Zieliński.

- Życie moje odmiennem potoczyło się korytem od życia pańskiego, a nawet
Zboińskiego Jana. Pan - nie ma co mówić o tem ; całe miasto godzi się
jednogłośnie, że o zdolniejszego i bardziej wpływowego zarazem człowieka
u nas trudno... Zboiński jest lekarzem na prowincyi i wiedzie mu się
niezgorzej, a ja... - tu Zieliński zatrzymał się chwilę - zostałem za
wami, panowie, w tyle, o, bardzo w tyle nawet!... Dlaczego? któż
odgadnie ?.. Zdawałoby się, że los nie poskąpił mi zdolności; szkoły
ukończyłem, z medalem, prawo, z odznaczeniem, ale, niestety, los nie
obdarzył mnie szczęściem do życia! - Młody człowiek znowu, wzruszony
jakby mimowolnie, mówić przestał.

- Trzy lata temu - ciągnął dalej niebawem - ożeniłem się z miłości, bez
grosza... - rysy, dość regularne Zielińskiego ożywiły się promieniem
wewnętrznym - kochałem ją, tę moją Maniutę, tak, jak kocham ją do dziś
dnia jeszcze, choć jak nie miała, tak i nie ma ani szeląga posagu!..
Obecnie mam troje drobiazgu... - tu z kolei twarz gościa Romana zasępiła
się smutnie, zatrzymał się, jakby trudno mu było wykrztusić resztę,
czoło zaś białe pociemniało mu od rumieńca - jednem słowem - dokończył -
w domu u mnie - nędza!..

Umilkł, nie podnosząc oczu. Po dłuższej chwili, ciągnął:

- Pomny naszej dawnej znajomości, przyszedłem tu, do pana prezesa, z
pokorną prośbą o posadę, o pracę, choć byle jaką, ale - płatną, o
zarobek, bo jałmużny nie zwykłem przyjmować!.. Byle z głodu nie
umrzeć... byle osłodzić życie tej kobiecie, która mnie kocha, a której
doli dotąd w żadny sposób ulżyć nie mogę!.. - wyrzucił z siebie z mocą.

Zamilkł i wstydząc się jakby słów własnych, nie podnosił już wcale oczu
na Romana.

Dzierżymirski zaś z kolei przez czas ten cały śledził słowa i grę
fizyonomii Zielińskiego, a w myślach jego równocześnie stanął wyraźnie
kontrast rażący, pełny ironii, między życiem jego, a życiem tego oto
Hermana, znanego mu dobrze, jako najzdolniejszego studenta uniwersytetu
- z przed laty... Stanowczo nie popłaca być idealistą!

Ożenił się bez majątku... No, a gdyby tak on, Roman Dzierżymirski,
zgrzeszył był idealizmem, i biedak, ale nieposzlakowany, uczciwy, pozbył
się przed laty nietkniętych banknotów i ożenił się następnie z jaką
dziewczyną zupełnie biedną ?..

- No, w każdym bądź razie, jakoś dałbym tam sobie radę! - odpowiedziało
coś butnie w duchu Roman natychmiast. - Posiadam hart, wolę, rozum,
rzutkość, dar oryentowania się trafnego, i spryt - to wiele; a on?
Szlachetny, zdolny, lecz jednak trochę... głupi!

- Ale czysty ! - ukłuło coś, jakby żądłem Romana. Spuścił głowę i
słuchając dalej losów kolegi Zielińskiego, mówił sobie zarazem:

- Jednak pomóc trzeba... należy. Dla wspomnień, no, i dla zasady.

Gdy zaś dawny towarzysz mówić już przestał, odezwał się z kolei:
  - Więc życzyłby pan sobie otrzymać zapewne miejsce na kolei, gdzie
  jestem prezesem... Niestety, nie mogę, postanowiłem bowiem podczas
  całego trwania tam moich rządów, od siebie nie narzucać nikogo... Ale
  mógłbym pomieścić pana gdzie indziej. W Banku Handlowo-Przemysłowym, na
  przykład, należę do zarządu... Czy znane są panu: rachunkowość
  kupiecka, buchalterya i języki obce biegle, jak francuski, niemiecki, a
  może i angielski`?..

- Niestety, nie! - odparł Zieliński. - Fachowego wykształcenia nie
posiadam, gimnazya klasyczne zaś i wydział prawny uniwersytetu nie
wyszkoliły mnie dostatecznie w żadnym z nowożytnych języków
europejskich... Co innego grecki i łacina... Co się zaś tyczy
rachunkowości, poza arytmetyką i matematyką wyższą, t. j. algebrą,
geometryą, trygonometryą, inną służyć nie mogę...

I machnąwszy przy tych słowach ręką, w zniechęceniu, młodzieniec,
westchnąwszy smutnie, dodał.

- Zresztą, panie prezesie, mówiąc szczerze całkiem, przekonywam się
teraz coraz bardziej, iż szkoły nie dały mi zgoła żadnej nauki życiowej
i praktycznej.

- Ma pan słuszność, zapewne... - potwierdził Roman. - Niedaleko,
szczególniej przy obecnej nadprodukcyi w naszem mieście ludzi fachowych,
zajechałbyś pan ze swym dyplomem, ale nie martw się pan... Spotkałeś
mnie na swej drodze. Ja zaproteguję pana po pierwsze w imię lat dawnych,
po drugie, że należysz pan, jak widzę, do prawdziwie potrzebujących
pracy! - ostatnie słowa silniej zaakcentował Dzierżymirski. - Czy ładny
i czytelny masz pan charakter pisma?

- Owszem, staranny i czytelny w zupełności! - pośpieszył z odpowiedzią
Herman.

- No, to dobrze - odparł Roman, i przy tych słowach sięgnął do stojącego
na biurku pudełeczka po bilet wizytowy. - Napiszę słówko do Dyrekcyi
Towarzystwa Ogniowego "Esperanza"... Z dyrektorem jestem w ścisłych
bardzo stosunkach, w tych dniach oprócz tego sam z nim pomówię - odmówić
mi nie może... Od pierwszego przyszłego miesiąca dadzą panu posadę.
Przypuszczam, iż... na początek z jakieś 500 rubli... Będziesz pan
obrachowywał, sprawdzał, a potem przepisywał zapewne ubezpieczeniowe
polisy... Jak się pan zaś wprawisz w owem przepisywaniu, wyrobię, iż
dadzą panu polisy do kopjowania w domu, w ten sposób zarobisz pan
więcej. Zgoda?...

- Ależ naturalnie - dziękuję stokrotnie, dziękuję po tysiąc razy!
Wdzięczność moja, panie prezesie, nie ma granic!... - i zerwawszy się z
krzesła, Zieliński, wzruszony i uradowany, uścisnął z przejęciem dłoń
Romana.

Ten ostatni, napisawszy słów kilka, zapieczętował list i powstał, a
podając go młodemu człowiekowi, rzekł:

- Życzę szczęścia i powodzenia!.. Bardzo kontent również jestem, że pan
zwróciłeś się bezpośrednio do mnie, i że znajomość naszą odnowiliśmy
znowu... Doktorowi Zboińskiemu moje ukłony, gdy go pan zobaczysz!..

I Roman Zielińskiemu podał rękę.

- Dziękuję... Nie zapomnę tego panu nigdy!.. - z serdecznem ciepłem w
głosie odparł młodzieniec, ściskając dłoń dawnego swego towarzysza.

Dzierżymirski odprowadził go uprzejmie do drzwi, a gdy z Zielińskim
znikło mu z przed oczu przeszłości widmo, odetchnął swobodniej, i
zadzwonił na, lokaja.

Ten zjawił się natychmiast, niosąc w ręku tacę z kilkoma biletami.

- Czekają jeszcze? - zapytał Roman, i spojrzał pobieżnie na bilety, a
równocześnie wyjął z kieszeni zegarek, wskazujący już parę minut po
dwunastej.

- Przeproś tych panów i powiedz, że dziś za późno!.. - rzucił
czekającemu słudze.

Lokaj wyszedł, a Dzierżymirski przechadzać się począł z wolna po pokoju
i cygaro zapalił, wypuszczając od niechcenia z ust małe kółeczka dymu.

Cały był jeszcze pod wrażeniem ostatniej wizyty, oraz tej odżyłej z nią
tak nagle świeżo minionej przeszłości.

I Dzierżymirskiemu czoło poorało się w drobne bruzdy, zamyślony wciąż
tak samo, nerwowym krokiem przebiegał komnatę.

Od lat kilku, gdy ożenił się był z Olą, nie zmienił się Roman prawie że
wcale. Ta sama inteligentna i piękna twarz południowca, taż sama
młodzieńcza szybkość ruchów, oraz niezmienna wytworność sylwetki całej -
cechowały go obecnie tak, jak i przed paru laty.

A ileż, ileż zdarzeń przewinęło się dotąd w życiu jego!

Po odbyciu żałoby na wsi, w Gowartowie, przyjechał z Olą do miasta. Tu,
dzięki dziedzictwu pana Januarego, położeniu towarzyskiemu żony i,
odnowionym własnym stosunkom, zdobył Roman to, co do dziś dnia posiadał.

Energiczny, rzutki, giętki, sprytny i pełen ambicyi zaszedł wysoko. Ola
kochała go dotąd niezmiennie, ludzie korzyli się przed jego rozumem,
stosunkami, wpływami, a jednak nie był on zgoła szczęśliwym!..

I teraz po twarzy jego odgadnąć to również łatwe było. Cierpiał...

Rozpamiętując w myślach przeszłość własną, zapomniał widać zupełnie o
teraźniejszości. Niby wczorajsze świeże, we wspomnieniach żyły znów te
lata minione, dawne... Jak fata morgana ułudna mamiły wzrok duszy jego
niedościgłą, bo bezpowrotną już dalą, rozpierzchały się, nieuchwytne, to
znów wracały jawne - żywe!

Widział się więc Roman w poślubnym roku miłości wzajemnej, haszyszów i
upojeń, z dysonansem śmierci teścia swego na końcu i widział siebie
potem lata całe w ciągłych zabiegach, trudach, w prawdziwej, namiętnej
energii czynu, w bezustannej gonitwie za popularnością, wielkością i
znaczeniem.

Wznieść się!.. wznieść ponad drugich, ponad tłumy - to stało się życia
jego celem!.. Widzieć kornemi te ludzkie masy u stóp swoich - marzeniem
- pomimo samopoznania w głębi duszy, że na to wszystko nie zasługuje się
zgoła, pomimo gryzącej go, jak jad, toczącej go, jak robak, samowiedzy,
że on moralnie nie godzien może żadnego z tych, którzy go ponad siebie
wynoszą!..

Bo rzecz zaiste dziwna... Setki zdarzeń, tysiące ludzi przemknęły, jak w
kalejdoskopie, w życiu Romana, a tajemnica jego odległego "wczoraj",
pozostała nadal - tajemnicą... Nikt jej nie odkrył, nikt nie
przypomniał. O właścicielu dwudziestu siedmiu tysięcy głucho i cicho
było, jakby fakt ten cały był li tylko snem strasznym, zaklętą bajką z
tysiąca i jednej nocy!

A tymczasem życie, tocząc się wartkiem kołem, pochłaniało sobą Romana,
pochłaniało go tak dalece, że bywały chwile, iż zapominał. Ale,
niestety, były to tylko... chwile.

Sumienie uparcie czuwało bezustannie. Nie było dnia jednego, by
Dzierżymirski w cichości ducha nie uchylił głowy przed przypomnieniem
strasznem; nie mijał miesiąc, by godzin kilka, z dala od ludzi, nie był
zmuszonym przepędzić sam na sam ze sobą i z wyrzutami sumienia.

O! jakże pragnął on nieraz oddać to złoto cudze, jak pragnął!..

Oddać! Ale komu?.. Zwrócić, ale jak, nawet gdyby się i znałazł
właściciel zagadkowy, by nie splamić nieskazitelnego połysku czci
własnej, honoru i opinii człowieka, przodującego społeczeństwu całemu?..

W tym samym, ozdobionym granacikową koroną hrabiowską, pugilaresie,
leżały odłożone przezeń na miejsce, owe dwadzieścia siedem tysięcy, w
banknotach i rulonach złota, schowane w tajemnej i nikomu nie znanej
skrytce. Przeznaczone dla zagadkowego właściciela - czekały one nań tam
daremnie.

Bo gdybyż przynajmniej, choć promykiem małym, rozdarła się ta tajemnicza
ciemność, kryjąca dotąd w swych czeluściach bezustannej zagadki prawnego
pieniędzy tych pana!

Och, wtedy, będąc choć trochę przygotowanym, niewątpliwie dałby on jakoś
sobie radę! Wolałby bowiem zobaczyć nawet roztwierającą się przed nim
przepaść bez wyjścia, gdyż ufny w swój rozum, znalazłby je na pewno, niż
widzieć ciągle przed sobą ten pełny milczenia sfinksowy spokój, idącego
przed nim ciemnego, nieodwołalnego jutra!.. Przestraszał go on -
przejmował zgrozą...

Bo Dzierżymirski poza licznemi zajęciami swemi społecznej natury, czynił
dotąd niemal bez skutku wszystko, aby zrzucić z siebie, już raz na
dobre, gniotący go skrycie ciężar wspomnienia!..

Podawał więc kilkakrotnie nad wyraz przebiegle i sprytnie ogłoszenia w
pismach, nie tylko w kraju, ale i za granicą, w nadziei, iż wpadnie na
trop właściwy.

Sam pozatem odbył kilka tajnych wycieczek do ludzi, o których wiedział,
że zgubili niegdyś, bez znalezienia, sumy większe...

Zbadawszy ich jednak podstępnie, z ostrożna, wracał zawsze z niczem.
Zagadka trwała.

Teraz wreszcie również, nie dalej, jak za dni już kilka, postanowił
Roman raz jeszcze uczynić próbę w tym względzie i wyjazd za granicę,
zapowiedziany przezeń, dla wypoczynku, "de facto" był związanym ściśle z
tą tylko samą, wiecznie jedną, sprawą.

Przechadzający się wciąż szybko po gabinecie Dzierżymirski, w chaosie
jątrzących go myśli i wspomnień, schwycił się nagle za głowę i szepnął
do siebie przejmująco:

- Och, czemuż, czemuż, na Boga, natura obdarzyła mnie sumieniem tak
czujnem, wrażliwem, czemu?.. Byłbym położenie moje brał filozoficzniej,
prościej... Wszak z pieniędzy znalezionych w rzeczy samej korzystałem
tak mało! Przegrałem je przecie wszystkie w Monaco, do ostatniego
grosza, a wygrałem z pieniędzy zupełnie innych! - sofizmat, niezmiennie
ten sam, powracał w umyśle Romana.

O ile jednak dawniej pocieszał on go chwilami, teraz, dziś - nie działał
już bynajmniej.

Dojrzalszy obecnie, w niejednem jeszcze przekształcony życia szkołą,
patrzący z odległości lat kilku zimniej daleko na uczynek swój własny
"przywłaszczenia", Dzierżymirski, nie wyzbywszy się dotąd wcale
wszczepionych silnie w dzieciństwie zasad uczciwości, nieprzejednanej,
prawej, czystej, - rozumiał, iż, pomimo pochłonięcia cudzego złota przez
jaskinię gry i dotychczasowej bezkarności - zbłądził, i że wina jego
zgoła nie była mniejszą. Czuł, że życie moralne wykoleiło go
niemiłosiernie, i cierpiał...

Roman przetarł ręką rozpaloną głowę; atak apatyi nerwowej pesymizmu,
żalu i goryczy, szeroką falą napływał znowu do duszy jego.

W tej samej chwili na ściennym zegarze wybiło wpół do pierwszej. Roman
się wstrząsnął.

Sesya, obowiązki, przodownictwo społeczne - trzeba być silnym!..
Odpocznie później, gdy wyjedzie - za dni parę, teraz odwagi!..
spokoju!..

I uczyniwszy nad nerwami swymi i myślą wysiłek, Dzierżymirski
wyprostował się. Rzuciwszy opodal do połowy spopielałe, cygaro, począł
porządkować śpiesznie porozrzucane na biurku papiery.

W tej samej chwili do drzwi zapukano trzykrotnie. Roman drgnął i
odwrócił się. Poznał sposób stukania żony, co dzień bowiem, o tej porze,
Ola zwykła była odwiedzać go po pracy.

- Entrez!.. - rzucił donośnie i czoło jego wypogodziło się natychmiast.

Ma ją przecież, najdroższą żonę, podporę-kochankę i przyjaciela ! Wszak
wzajemnie nie posiadają przed sobą żadnych tajemnic, prócz jednej -
jedynej!

Przez próg komnaty do gabinetu wchodziła już Ola, ubrana do wyjścia, w
kapeluszu i sukni, skrojonej elegancko i szeleszczącej jedwabiami
spódnic.

I ona od lat tych pięciu nie zmieniła się prawie. Wypiękniała tylko
jeszcze bardziej, bujniejszemi stały się kształty i linie jej ciała,
ponętniejszemi, w całym swym czerwcowym rozkwicie, lat już niespełna
trzydziestu.

Z uśmiechem, przywitali się małżonkowie; Roman ucałował żonę w czoło i
zapytał:

- Dokądże to tak moja pani?

- Na ogólne zebranie pań Opieki Ś-go Franciszka z Assyżu; a ty
wychodzisz także?..

- A jakże. Na sesyę Związku Kredytowego.

- Na którą godzinę?

- O pierwszej się rozpoczyna...

- Pysznie!.. - zawołała uradowana Ola.- Kazałam właśnie do powozu
zaprządz, podwiozę cię... A śniadanie drugie już jadłeś?

- Nie, kochanie, czasu mi nie starczyło. Przekąszę coś nie coś na
mieście...

- Mój ty biedaku !.. - i pogłaskawszy pieszczotliwie męża po twarzy,
uściskała go Ola serdecznie, - taki zajęty zawsze, że nawet prawie nie
można nigdy pomówić z tobą swobodnie...

- A czyja wina? - przekomarzał się wesoło Dzierżymirski.- Gdy ja do domu
wpadnę, nigdy pani mej nie ma... To zebranie Ś-go Antoniego, Kalsantego,
Ambrożego, - wszystkich świętych jednem słowem... To znów z kolei
opatrywaniu chorych, wenta na przytułki, obrady na zabawy filantropijne,
rozdawnictwa, gwiazdki dla dzieci, rozbieranie ich, ubieranie... Czy ja
w końcu wiem i pamiętam, wszystkie owe tam wasze damskie pseudo-prace?..

- No, no... Bardzo proszę, nie wyśmiewać mi się z nas... Niby to wy,
panowie, robicie co na owych sesyach. A jakże! Rozmawiacie zgoła o czem
innem, papierosy palicie, kłócicie się i rozchodzicie. Ho-ho, już ja
wiem dobrze, co mówię!..- odparła z przekonaniem obrażona niby Ola.

I w ten sam sposób dłużej jeszcze przekomarzaliby się żartobliwie
małżonkowie, gdyby nie wejście lokaja, który zaanonsował:

- Proszę jaśnie państwa, powóz już czeka...

- Aaa... to dobrze! - rzekł Roman żwawo, daleki już myślą od dręczących
go do niedawna wspomnień.

- Nie przebierzesz się Romciu? - zapytała Ola.

- Ani myślę, nie mam czasu! Patrz, dochodzi już pierwsza... Cóż to, moje
życie, uważasz może, że nie po dżentlemeńsku wyglądam?... - zapytał
lekko.

- Ale gdzież tam... Cóż znowu?.. Tego myśleć się nie ośmielam -
roześmiała się Ola. - tylko tak trochę... nie świeżo... Czekaj,
przeczeszę cię, poprawimy krawat i oczyszczę...

Dzierżymirski poddał się pokornie wymaganiom estetycznym żony.

- No, fertig! Wyglądasz znośnie!.. - zadecydowała Ola po chwili.

- Phi... tylko? To niezbyt pocieszające, - odparł, śmiejąc się, Roman -
i wyszedł z Olą do przedpokoju.

W bramie domu czekał już powóz odkryty; Dzierżymirscy wsiedli doń
pośpiesznie, lokaj wskoczył na kozły i ruszyli. Znany w całem mieście
pojazd "prezesowstwa", zaprzężony w dwa rosłe mieszańce, krwi
anglo-arabskiej, wytoczył się na ulicę i pomknął chyżo.

Co chwila z pośród idącej po szerokich chodnikach publiczności, lub z
wymijanych powozów, kłaniał się ktoś uprzejmie Dzierżymirskim, a oni,
uśmiechnięci, weseli, tak samo grzecznie oddawali wszystkim ukłony. Po
dłuższej chwili milczenia, odezwał się Roman:

- Ale, a propos, musisz się tem zająć, Oluniu, bo ja, doprawdy, czasu
nie mam. Dziś, lub najdalej jutro, wysyłamy zaproszenia do wszystkich
naszych znajomych... W sobotę damy raut pożegnalny... J'espere, że nic
nie masz przeciwko temu, moje życie ?..

- Ależ, naturalnie!.. - pośpieszyła z zapewnieniem Ola, - lecz musimy
przecież złożyć wizyty...

- Nie ja, nie ja, cherie!.. To ty za mnie nieodzownie zrobić musisz,
kochanie... Kto nie przyjdzie - pal go licho!.. A zresztą, pas de
crainte, stawią się wszyscy...

- Dlaczego nie chcesz jechać ze mną?

- Nie nie chcę, lecz nie mogę. Mam przed wyjazdem jeszcze zajęcia huk!
Nie możesz mieć nawet wyobrażenia, moja droga, co to znaczy wyrwać się
na miesięcy kilka, jak tego pragnę, z tego kołamych rozlicznych
obowiązków - c'est un vrai tour de force!.. - Dzierżymirski zamilkł na
chwilę, poczem kończył:

- Bo pomyśl tylko... Tu znaleźć na czas ten cały zastępcę, tam znów
wycofać się zręcznie, by nie obrazić nikogo i załatwić wszystkie
czynności już z góry... Więc chyba rozumiesz teraz, iż w wizyty światowe
bawić się nie mogę, najwyżej do kilkunastu wybitniejszych osobistości, i
koniec.

- Ależ dobrze, już dobrze, nie tłumacz się, nie broń - zrobię wszystko,
mój władco i panie! - z uśmiechem, pocieszyła go Ola. - Pytałam się tak
tylko... Czy wracasz dziś na obiad ?..

- Pas possible! - odparł Dzierżymirski stanowczo. - Akurat o szóstej
zebranie nadzwyczajne akcyonaryuszów i komitetu nowego przedsiębiorstwa,
wiesz, Komercyjno -Agronomiczny Związek krajowy... Zjem na mieście.

- A wieczorem? - pytała dalej Ola.

- Muszę być koniecznie u księcia Artura, w sprawie budowy nowego
kościoła Św. Jana Chrzciciela; zebranie prywatne w jego mieszkaniu -
obiecałem.

- Niemożliwym jesteś człowiekiem !.. - roześmiała się Ola, - ja już o
czwartej wracam do domu.

Umilkli. Wkoło nich śmiało się w słońcu miasto; wiosna czarodziejka
nawet tu, w ciasne ogrodu mury, swój powiew balsamiczny tchnąć potrafiła
- oddychało się swobodniej, szerzej, świeżość majowa pieściła twarze
śpieszących zewsząd tłumów, śmiejących się i wesołych.

- Stań! - rzucił nagle i rozkaz Dzierżymirski, dotykając z lekka laską
liberyjnych pleców stangreta. Dojeżdżali do wspaniałego gmachu Związku
Kredytowego.

Powóz zatrzymał się posłusznie.

- A ce soir! - rzekł Roman, i lekkiem uściśnieniem ręki pożegnawszy
żonę, wyskoczył z ekwipażu. Po kamiennych stopniach krużganka skierował
się ku olbrzymim kutym drzwiom, które, w powitalnym, niskim ukłonie,
otwierał już usłużnie szwajcar miejscowy.

Na progu gmachu Dzierżymirski obejrzał się i spotkał ze wzrokiem Oli.
Spojrzeniami wzajemnie pożegnali się jeszcze pieszczotliwie, poczem Ola
odwróciła się pierwsza, Roman zaś, ścigając ją oczyma, zatrzymał się i
uśmiechnął...

W oddalającym się powozie, młoda kobieta po chwili, instynktownie jakby,
raz drugi spojrzała za siebie. Dzierżymirski jednocześnie skinął głową i
znikł za drzwiami, Ola zaś odwróciła się i niedbale rozpięła białą,
koronkami obszytą, parasolkę. Promienie i blaski majowe zalśniły się
jeszcze na jej postaci chwilę, i powóz znikł, pochłonięty wielkomiejskim
wirem.

------------


Kaskadą świateł i blasków płoną rzęsiście apartamenty Romanowstwa
Dzierżymirskich...

Z pół otwartych lilii z kryształu, zdobiących gazowe po bocznych
ścianach kinkiety, z żyrandoli i lamp - tu jaskrawo, tam znów łagodniej,
drżą w dusznej atmosferze salonów pęki promieni, spadają deszczem na
tłum wesoły, elegancki i strojny, grają, załamując się w klejnotach
kobiet - pieszczą ich nagie gorsy i ramiona, głaszczą je swym
niewidzialnym dotykiem.

Gwar stłumiony prowadzonych z ożywieniem rozmów, oraz tłok i ciasnota
panuje w kilku obszerych salonach; część tylko gości siedzi, większość,
wahadłowym ruchem płynącej fali, przechadza się bezustannie, a raczej
dyskretnie przeciska.

Nie omylił się bowiem w przewidzeniach swych Dzierżymirski. Całe
towarzystwo i wszystkie jego sfery stawiły się na raut pożegnalny
prezesa, wice prezesa, dyrektora i członka licznych instytucyi -rade i
poczuwające się do obowiązku obecnością swą złożyć daninę grzeczności
światowej temu, kto trzymał obecnie w silnej dłoni wątek ich spraw i
interesów - natury społecznej, przemysłowej, filantropijnej, a często
gęsto i osobistej nawet.

Pełni uprzejmości, dystynkcyi i gościnności szczerej, wśród tłumu swych
gości, uwijali się Dzierżymirscy, zmieniając się kolejno w pobliżu
wejścia pierwszego salonu, dla witania wchodzących co chwila nowych
przybyszów. W końcu jednak i ten czasowy posterunek ich okazał się
wprost niemożliwym...

Roman i Ola zmuszeni zostali zmieszać się z tłumem rautujących gości,
ustępując sami naporowi ścisku.

A kwadranse tymczasem mijały szybko. Liczba napływających osób
powiększała się coraz bardziej, wśród szeleszczącej zaś, barwnej fali
gości, w liberyi i pończochach, ukazywać się poczęli, posuwając się z
trudem, lokaje, z wielkiemi srebrnemi tacami... U wejścia zaś salonów,
wyparta zwiększającą się falą ludzi, stanęła zwarta gromada mężczyzn,
tamując w ten sposób po prostu komunikacyę do przepełnionych nad miarę
apartamentów.

Młodzieniec, ciemny szatyn, nieposzlakowanie elegancki, o
impertynenckiej nieco, choć wielkoświatowej powierzchowności, wchodził w
tej chwili do mieszkania prezesowstwa Dzierżymirskich.

Znalazłszy się niebawem poza zbitą u drzwi garstką panów, na razie nie
mógł postąpić ani kroku naprzód. Widząc to, skrzywił swe wąskie usta, i
wspiął się dyskretnie na palce.

Ponad zbliżonemi, wypomadowanemi głowami stojących mężczyzn, ujrzał
dokładnie kołyszące się morze kobiecych biustów, główek czarownych,
pięknych, różnobarwnych tualet, gorsów i fraków i mruknął do siebie:

- Ho-ho!.. pas mal...

Spojrzał następnie na stojących opodal rautowiczów. Nie znał żadnego z
nich. Żachnął się niecierpliwie i szepnął znów z cicha do siebie, po
francuzku:

- Que diable, je ne suis pas venu ici pour garder l'antichambre...

I jednocześnie posunął się zręcznie naprzód, potrąciwszy zaś lekko po
drodze swej paru sąsiadów, rzucił, z wytwornym ukłonem, kilka: "Pardon",
w rezultacie jednak znalazł się zaledwie o parę kroków naprzód.

Popatrzył znowu przed siebie, wspiąwszy się na palce.

- Ach, przecież choć jeden!.. - szepnął z ulgą, tym razem już po polsku,
dojrzał bowiem właśnie poznanego w przeddzień Emila Ładyżyńskiego.

Rzuciwszy po francusku parę ugrzecznionych przeproszeń, młodzieniec
postąpił znów kroków kilka, aż stopniowo, przepraszając dalej
bezustannie, zdołał dotrzeć do Ładyżyńskiego.

Ten już go był zoczył. Podali sobie ręce, witając się uprzejmie.

- Eh bien, chčr comte - zagadnął, z uśmiechem pierwszy pan Emil - jakież
wrażenie z rautu "koroniarzy?.." Trudno się dostać, co? Et, ce qui
touche, gospodarza, prezesa, vous ne le verrez probablement pas, bo jest
akurat pod przeciwnym biegunem.

- A ja właśnie muszę, bo go nie znam. Pani Dzierżymirska była tak bardzo
uprzejmą zaprosić mnie, bo złożyłem jej wizytę, lecz prezesa, jako nader
zwykle zajętego podobno, nie widziałem...

- Ba... ba... c'est simple - potwierdził Ładyżyński - nasz prezesunio
jest to człowiek, który jest wszędzie, ale nigdy u siebie w domu...
Voulez - vous, przedstawię pana. W drogę zatem... Płyńmy, płyńmy, póki
czas!.. - zanuciwszy półgłosem wyrazy ostatnie, rzekł starzejący się
kawaler, i prowadząc za sobą przybysza, puścił się naprzód.

Ostrożnie, z wolna, dwaj panowie posuwać się zaczęli. Czynność to zaś
niełatwą była. Prócz obawy niezręcznego potrącenia kogoś z wytwornego, a
ścieśnionego grona - musieli oni pozatem lawirować jeszcze bardzo
zręcznie pomiędzy długiemi trenami pań... Ładyżyński jednak radził sobie
wybornie. Co chwila kłaniał się komuś uprzejmie z daleka, lub witał z
bliska, przystawał, rzucał dowcipnych słów parę - rozstępowano się przed
nim. Szedł dalej.

- Uf, nous y voilŕ!..- rzucił po niejakim czasie towarzyszowi swemu.

- Widzę Romana, jak peroruje, cŕ va sans dire, o społecznych sprawach...
- Och, i pani Ola jest również niedaleko!.. Quelle chance...

I pan Emil, odwróciwszy się, skorzystał z wolniejszej nieco około siebie
przestrzeni, wziął pod ramię młodego człowieka i zbliżać się począł
wolno, ku otoczonemu kilkoma rozmawiającymi żywo panami,
Dzierżymirskiemu. Idąc zaś, podrwiwał z cicha, cytując dolatujące
głośniejsze wyrazy i zdania.

- A co? nie miałem racyi ? słyszy pan ? Cel społeczny, - potęga
działalności, - punkt kulminacyjny, - przesilenie finansowe - etc. i tak
dalej. Jak dowodzi, co? Prawdziwa dystyngowana wieża Babel szumnych
frazesów!

Młody człowiek słuchał uważnie, uśmiechając się z lekka, tymczasem zaś
jednak znaleźli się obaj tuż koło grupy rozprawiających zapalczywie
mężczyzn.

- Stój, panie hrabio, skromnie, aż ja zatamuję, przerwę ten oto rwący
potok dyskusyi!.. - odezwał się znów Ładyżyński.

Nie okazało się to jednak potrzebnem. Dzierżymirski, bierniej od innych
biorący udział w rozmowie, dojrzał już właśnie zbliżającego się pana
Emila. Wyciągając przyjaźnie rękę ku niemu, z serdecznością, przemówił:

- Emilu? Jak się masz? cóż tak późno?

Romana z Ładyżyńskim łączyły obecnie stosunki przyjaźni szczerej.
Dzierżymirski polubił szczerze tego wesołego zawsze, patrzącego na życie
trzeźwo bywalca, a przyjaciela rodziny - żony, nie mającego mu przytem
za złe - jak wiadomo - postępku ongi z Olą.

- Bynajmniej nie za późno - odrzekł swobodnie zapytany, - od godziny
dziś tak rojno, niby u ministra... Dojść do Jego Ekscelencyi nie
mogłem... - z ukłonem, dokończył ironicznie.

- A... tak. Rzeczywiście. Żegnają mnie czule, - w tym samym tonie odparł
z uśmiechem Dzierżymirski.

- Czy widzisz, Romanie, - ciągnął Ładyżyński - tego młodzieńca w
monoklu, z takiem znawstwem dyskretnem oglądającego w tej chwili tors
hrabiny P ?

- Widzę i nie znam!.. - zadziwił się Dzierżymirski.

- Co? pas possible!., - zadrwił pan Emil. - Nie znasz swoich gości? O,
panie prezesie, wstyd i hańba!.. No, ale nic, wybawię cię z kłopotu i
przedstawię ci go. Ja go znam!..

- Jak się nazywa? Il a l'air assez bien!..

- Parbleu, çŕ va sans dire. Potomek znakomitego rodu: hrabia
Topola-Topolski - objaśnił Ładyżyński, z ironią.

- No, już "Topola", to pewnie dodatek twój, Emilu - zaśmiał się Roman -
ale skądże go wyrwałeś?..

- Przybył z Galicyi, rodem z Księstwa Poznańskiego - zaprosiła go twoja
żona. Strzeż się, prezesie, pani prezesowa ma swoich protegowanych!..

- No, nie gawędź, przedstaw mi go, bo biedak się zanudzi, tak czekając -
rzekł Roman, i ująwszy ramię przyjaciela, skierował się ku Topolskiemu,
idąc zaś, nachylony dyskretnie, szepnął:

- Tylko nie przedstawiaj mi go comte Topolski, bo ja zmuszonym będę
wobec drugich uczynić to samo... Przecież to nonsens wierutny tytułować
jakiegoś tam Topolskiego hrabią tu u nas, gdzie roi się od
autentycznych, historycznych rodów...

- E !.. daj pokój, obrazi się, zresztą bogaty i epuzer... - odrzekł z
niechęcią Ładyżyński - in faut lui laisser son illustre illusion.

- Ależ właśnie, przeciwnie! - przerwał Dzierżymirski. - "Bez złudzeń",
to najlepsza reguła. Et je t'en prie, zrób, jak cię proszę...

- No, dobrze, dobrze... Uspokój się zresztą... Połknę "comte", ale jeśli
mnie ten dudek wyzwie na pojedynek, to musisz być sekundantem! -
zawyrokował, po swojemu, Ładyżyński.

- Monsieur Topolski... - szybko wyrzucił po chwili, gdy znaleźli się
koło czekającego na nich młodzieńca.

- Dzierżymirski...

Pośpieszył osobiście przedstawić się Roman uprzejmie i natychmiast
zagaił rozmowę.

- Bardzo mi miło widzieć u siebie gościa z za Kordonu... Wszak pan
przybywa z Galicyi?..

- Tak jest. Wczoraj właśnie miałem zaszczyt przedstawić się... i tam
dalej - recytował pośpiesznie Topolski banalną światową odpowiedź,
wyjaśniającą jego tutaj obecność i dotychczasową znajomość z
gospodarzem.

- Nie zna pan zatem pewnie wiele osób - wysłuchawszy go cierpliwie do
końca, przemówił Dzierżymirski - tymczasem przedstawię pana par ci, par
lŕ, zgoda?.. Venons! - dorzucił przyjaźnie.

- Bonsoir, monsieur le comte! - w tej samej chwili tuż obok nich
rozległo się powitanie zwrócone do młodzieńca, i przed trzema panami
stanęła Ola, w prześlicznej jasnozielonej sukni balowej, mieniącej się,
przetykanej srebrem, wdzięcznie ubranej kwieciem wodnych nenufarów.

Topolski skłonił się wytwornie i przywitał z gospodynią domu, oraz, z
wprawą obytego światowca, rozpoczął natychmiast rozmowę.

Po twarzy Dzierżymirskiego tymczasem na słowa powitalne żony przemknęło
niezadowolenie widoczne i skrzywił się nieznacznie. Postał chwilę w
niepewności, poczem, zrezygnowany, rzucił Topolskiemu uprzejmych słów
parę i znikł w tłumie gości.

Topolski tymczasem, pomimo powierzchowności, na pierwszy rzut oka
aroganckiej nieco, okazał się miłym i wprawnym "causeur em", a idąc
wolno obok Oli, z ożywieniem rozmawiać z nią nie przestawał.

- Jak to? - mówiła Dzierżymirska - więc to pan odziedziczył majątek w
naszych stronach... Wolno wiedzieć nazwisko dóbr pańskich?..

- Szczęsnaja - odparł Topolski.

- Ależ to zaledwie o pięć mil od Gowartowa, gdzie z mężem mieszkamy -
objaśniła towarzysza Ola. - Śliczna rezydencya, znam z widzenia... Nie
przypuszczałam zgoła, że będę miała w pana sąsiada. Bardzo mi miło! -
dokończyła uprzejmie. Topolski skłonił się, rzuciwszy jednocześnie
zdawkowo - banalną grzeczność.

- To pan dziedziczy po hrabi Teodorze Irenhauzie? wszak prawda? - pytała
dalej Ola.

- Tak, pani; to był mój dziad stryjeczny... - Tak? no, widzi pan...
Znałam doskonale swego czasu dziadka, pańskiego, nous sommes donc en
pays de connaissance... Był to bardzo dystyngowany, zacny i miły
człowiek...

- Oh, vous ętes bien aimable, madame...- zaczął swą wytworną
francuszczyzną młodzieniec, lecz przerwała mu, snać niedosłyszawszy,
Ola:

- I objął pan już swe dobra ?..

- Nie, pani, jadę tam dopiero za parę tygodni...

- Pozna pan zatem Ukrainę, - ciągnęła dalej swobodnie młoda kobieta, -
kraj to cudny, śliczny, zobaczy pan... Ja go tak lubię, tak kocham, z
całego serca!.. - kończyła, z ożywieniem.

- Ot bynajmniej nie jest mi obcą Ukraina - pośpieszył z odpowiedzią
Topolski. - Zaznałem już jej uroku, bywałem bowiem u stryja dawniej, et
je suis tout ŕ fait de votre opinion madame, c'est un pays charmant...
Tyle wdzięku, cichego czaru, w tych drzemiących stepach i polach, tyle
poezyi, w jej dumkach, a tyle, tyle tęsknoty we wszystkiem!.. - z
zapałem, wygłosił ostatnie słowa Topolski.

Ola, po raz pierwszy, spojrzała nań uważniej. Twarz młodzieńca w tej
chwili pozbyła się całkiem nałożonej konwenansowej maski światowca,
złagodniała jakby i wypiękniała.

Przesunąwszy uważnie swe rozumne spojrzenie po twarzy swego
nowopoznanego sąsiada wiejskiego w przyszłości, Ola zdziwiła się w duszy
niepomiernie, tymbardziej, że nie poza bynajmniej, ale przeciwnie,
szczerość w ostatnich słowach jego dźwięczała. Nie spodziewała się
podobnego zwrotu w rozmowie banalnej przeciętnego salonowca, za jakiego
wzięła nowego gościa, zamyśliła się zatem chwilę, umilkła, i dopiero, w
parę minut później, przypomniawszy snać sobie obowiązki gospodyni,
uprzejmie bardzo zwróciła się do Topolskiego.

- Gawędzę z panem, et j'oublie tout ŕ fait, comte, que vous connaissez
ici trčs peu de monde... Wszak prawda? Przyjechał pan dni temu parę
zaledwie... Przedstawię pana... donnez moi votre bras, s'il vous plait.

Z wdziękiem, Topolski podał natychmiast Oli swe ramię, rozpływając się
jednocześnie w podziękowaniach, grzecznościach i zasypując zręcznymi
komplementami młodą kobietę... Uprzejma gospodyni tymczasem prowadziła
go ku grupie siedzących starszych dam. Im naprzód przedstawiwszy gościa,
skinęła następnie na jednego z kręcących się bezczynnie młodych ludzi, a
zapoznawszy z nim swego protegowanego, poleciła zaprezentować go
młodszym paniom i pannom.

- Comte Topolski... hrabia Topolski... monsieur le comte Topolski...-
rozległo się po chwili tu i tam po salonach, w milknącym właśnie rozmów
gwarze, tło fortepianu bowiem, stojącego na zaimprowizowanej estradzie,
zbliżała się w tej samej właśnie chwili sławna artystka, śpiewaczka
włoska...

Akompaniować jej zamierzał znany profesor i muzyk.

Topolski zaczął przyciszonym głosem zabawiać grupę pań i panien, wespół
z wyfraczoną i wymuskaną młodzieżą, uwaga zaś powszechna zwróciła się
jednocześnie na młodą i piękną Włoszkę.

Coraz ciszej i ciszej, choć opornie, umilkł w końcu, niby morze, tłum
wytworny i słuchać poczęto, z pozornem zajęciem...

Wreszcie, w ciszy względnej jeszcze, odezwały się pierwsze akordy, a w
ślad zatem obił się o ściany salonów i uszy słuchaczy melodyjny, o
cudnem aksamitnem brzmieniu, kontralt kobiecy. Złączona w harmonijną
całość z muzyką fortepianu, rozległa się, zadrżała uczuciem włoska pieśń
namiętna i jak świeże tchnienie z pod nieba Italii, spłynęła urocza, na
rojną masę gości...

Wstrząsnąwszy zaś gamą tonów przepełnione salony, poleciała pieśń
czysta, skrzydlata, daleko - wyrwała się przez okna na ulice miasta
potężna, silna, wcisnęła się do każdego zakątka mieszkania
Dzierżymirskich - zbudziła swym czarem dalekim siedzącego w zadumie w
jednym z najbardziej oddalonych fumoir'ów, Romana.

Podniósł głowę instynktownie, wsłuchał się w modulowaną artystycznie
pieśń i westchnął po kilkakrotnie...

Korzystając ze zwróconej ogólnie uwagi na mający się rozpocząć wkrótce
popis koncertowy, Dzierżymirski znużony schronił się był tutaj.

Myśli dłużej go przytrzymały. Teraz zaś, słysząc daleki, cichnący
stopniowo szmer tłumnego zebrania, a później wyraźne tony pieśni
znakomitej śpiewaczki, złagodzone oddaleniem, piękne, marzące, drgające
uczuciem i siłą - Roman, w milczeniu słuchał nieporuszony - jakby
zaklęty... I odejść stąd nie chciało mu się wcale...

Poddając się bowiem urokowi słuchanej pieśni, poruszały się, trącone
jakby czyjąś dłonią z lekka, jakieś struny w jego duszy, kwiliły cicho,
grały...

Tymczasem namiętny glos Włoszki rósł, potężniał...

Wreszcie w pożegnalnym rytmie ostatnie, donośne, słowa pieśni zabrzmiały
- polały się lawą jakby ekstazy, rozkoszy, upojenia, wstrząsnęły
ścianami cichej komnaty, a dobiegły aż tu, pod stopy Dzierżymirskiego, i
zgasły...

Nastała drobna chwilka zupełnego milczenia, poczem, zgłuszony nieco
oddaleniem, zabrzmiał oklask przeciągły, długi, szczery...

Roman przetarł dłonią czoło i powstał... Trzeba było powracać do
obowiązków niestrudzonego gospodarza domu.

A tak dobrze było mu tutaj! Dawno nie pamięta tak cichej, niczem nie
zamąconej chwili, bez zgrzytu żadnego, bez rozterki...

Rozterka!.. Była przecież ona jego życiem. Tak. Nie tem zewnętrznem, dla
ludzi, dla świata, ale tem prawdziwem, wewnętrznem - dla siebie.

Cień smutku powlekł piękne rysy Dzierżymirskiego; rozpamiętując coś,
zadumał się on znowu.

Nagle brwi zmarszczył, i jakby przypomniawszy coś sobie, sięgnął szybko
do kieszeni fraka, skąd wyjął welinową podłużną kopertę. Rzuciwszy
uważnem okiem na wypisany, drżącą ręką, dokładny adres, odczytywać go
począł. Był to zaś list do niejakiego pana Wiktora Orlęckiego w Paryżu.
O pismo to chodziło Romanowi bardzo od kilku już tygodni, to jest od
czasu, gdy się dowiedział, że wzmiankowany powyżej, Wiktor Orlęcki,
zamieszkał w stolicy świata z oszczędności i musu po stracie
-majątkowej, wynikłej, jak mówiono, ze zguby, przed samym terminem
licytacyi majątkowej, sumy pieniężnej.

Opowiadanie to, posłyszane przypadkiem, uderzyło Romana
Dzierżymirskiego. Rodziny Orlęckich nie znał, szczegółów dowiedzieć się
nie mógł... Wiadomość ta jednak niepokoiła go; ogarniać go poczęła chęć
niezbadana stanowczego zobaczenia się, z owym Wiktorem Orlęckim, oraz
wybadania go zręcznego.

I od chwili tej nie znał już pragnień innych...

Wreszcie poznał się umyślnie pewnego dnia z bogaczem, sławnym odludkiem
i dziwakiem, Hugonem Orlęckim, jedynym krewnym zamieszkałego, w Paryżu
Wiktora, by w jakikolwiek bądź sposób móc dotrzeć przez niego do
nieznanego mu zgoła człowieka, a trzymającego, może, kto wie, nić jego
własnej zagadki! Dziś dopiero, na kilka godzin przed rautem, udało się
zdobyć list od starego samoluba, dla którego napisanie go nawet było
ofiarą niewątpliwie wielką, zerwał bowiem zupełnie stosunki ze swym
krewnym.

Pismo to było w kwestyi oderwanej całkiem; treść, poddana przez samego
Romana, polecała tylko oddawcę w pewnej sprawie względem synowca starego
bogacza, posiadając jednak list ów w kieszeni, Dzierżymirski odetchnął.
Łatwiej mu już bowiem było, mając sposobność poznania owego Orlęckiego,
potrącić w rozmowie z nim o temat pieniężnej zguby, którego, jako obcy
zupełnie, prawdopodobnie tknąć by nawet z nim nie mógł.

- Ba!.. jeszcze jeden... - westchnął Dzierżymirski i skierował się
śpiesznym krokiem ku rozbrzmiewającym już wrzawą salonom.

Tam, po uczcie artystycznej ducha, przechodzono właśnie do dużej pustej
jadalnej sali, by z kolei przystąpić do uczty ciała i pokrzepić się
jadłem, za stawionem pokaźnie i suto, na olbrzymim podłużnym, przybranym
kwiatami, stole.

Roman stanął w cieniu portyery, u wejścia jednego z ustronnych buduarów,
gdzie w tej chwili nie było nikogo, i objął spojrzeniem swych gości.

W jego ogromnych salonach było już nieco przestronniej; tu i tam
siedziano jeszcze, rozmawiano, lub przechadzano się swobodniej...
Wypuklej występowały teraz wspaniałe toalety kobiet, mieniły się
tęczowymi kolory.

Na alabastrowych szyjach, piersiach i ramionach wachlujących się
zalotnie dam, łatwiej można było dojrzeć obecnie wspaniałe klejnoty,
połyskujące, na równi ze spojrzeniami ich oczu...

Na lewo zaś, ku sali jadalnej, ścisk natomiast panował. Wiele osób
dyskretnie w ostatnim, trzecim z rzędu, salonie, oczekiwało, rautując
tymczasowo, kolei swej, bo przy stołach biesiadnych pełno już było
gości, posilających się, przeważnie stojąc, wystawną, urządzoną na zimno
kolacyą. Paniom i pannom usługiwali panowie, jedząc, flirtując, śmiejąc
się i bawiąc wesoło.

Obejmując sale wzrokiem, dłuższą już chwilę stał tak Dzierżymirski, a na
twarzy jego, w ślad za
pewnym jakby odblaskiem wewnętrznej próżności, zawitał teraz
melancholijny cień...

- Przyszli tutaj - myślał - tak, stawili się z różnych obozów, sfer,
przybyli i wielcy, i mali, bawią się obecnie swobodnie, weseli,
splatając zarazem swą obecnością dług grzeczności światowej, zaciągnięty
u niego - pożyczkę moralnych usług, czynności, zabiegów...

Ha, zapewne! Lecz gdyby tak oto niespodzianie, nagle, dowiedzieli się
tutaj oni wszyscy, co poza jego, Dzierżymirskiego, powłoką się kryje,
gdyby w zawrotną głąb duszy jego zajrzeli!..

O, niewątpliwie! Przeczytawszy ukrytą tam tajemnicę, odwróciliby się ze
wzgardą...

Dzierżymirski nieuczciwy? Jak to?.. Prezes, wiceprezes, człowiek czynu,
energii, żelaznej woli, nasz najzdolniejszy, znany i poważany w
szerokich kołach miasta?..

Jakaś pełna zgrzytów, piekąca ironia roześmiała się na glos w duszy
Romana.

- Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha !.. Oszukujesz ich ty!.. Ty, czczony, wielki!
Zasypujesz im oczy błyszczącym piaskiem, kpisz sobie w duchu z nich
wszystkich!..

Roman wstrząsnął się... W przywidzeniu nagłem ujrzał on te klasy, sfery
- tych wszystkich, przechadzających się przed nim, strojnych ludzi,
unikających jego wzroku, ukłonu, uchylających się od podania mu ręki, ze
wzgardą zimną, suchą na obliczu...

I Dzierżymirski, wzburzony nagle, podniósł głowę hardo, wstrząsnął bujną
czupryną, śniada twarz jego przybrała wyraz energii, oraz niezłomnej
woli, i wyszeptał:

- Nie dam się, nie dam!.. - zacisnął instynktownie pięści i dokończył
ciszej jeszcze: - Korzą się oni przede mną, kornymi zostaną; bo ja tak
chcę i tak być musi!..

Dzierżymirski bowiem w tej chwili nie bał się rzeczywiście ciemnej,
nierozwiązanej jeszcze życia zagadki - ufał w siebie!..

W ukryciu swem, niedostrzeżony przez nikogo, stał długo jeszcze...
Uspakajał się stopniowo, a z równowagą umysłową, wywalczaną zwykle wolą
żelazną - codzienny, tajony przed drugimi, smutek, pełny samowiedzy, po
raz setny znowu wstępował do duszy jego.

- Galernikiem jestem!... - szepnął Roman z goryczą. - Nie tym, z piętnem
ludzkiej sprawiedliwości na czole, potępianym, ale może gorszym jeszcze,
bo moralnym - tym, któremu honory pod nogi rzucają hojnie, a on je z
rumieńcem wstydu ukryć by rad przed sumieniem, lecz nie może!. W ciemnię
zagadki wpatrzony błędnie, wijący się bezustannie w ducha rozterce,
niewolnikiem błędnego koła przeznaczenia własnego jestem, bryzgającym
światu fałszem mego "ja", potrafiącym go odurzyć komedyą, graną
znakomicie, nie mogącym zaś, niestety, zagłuszyli tylko - siebie!..

(przypis - tu książką jest spalona, elementy wzięte w nawias kwadratowy
są dokończeniem wyrazu, bądź oznaczeniem przerwy w tekście)

I Dzierżymirski przesunął dłoń po czole, jakby pragnąc zetrzeć z niego
ostatecznie myśli nieposłuszne. Stanął po chwili przed lustrem,
rozczesał starannie włosy i brodę, poprawił szczegó[ły swej] toalety, a
przybrawszy zwykłą codzie[nną pozę] oblicza - przestąpił sprężyście próg
z[ bu]duaru... Rzucił znowu oczyma po salac[h ].

Druga, czy trzecia partya gości [       ]raz wieczerzę, a tamci, syci,
przechad[zali się po] nim. Nagle ujrzał w dali sylwetkę w[ ] szukającej
uparcie wzrokiem kogoś ws[zak po] chwili oczy ich spotkały się, Ola
uśmie[chnęła się ] i przyzywać go poczęła skinieniem głowy.
[Równocze]śnie ktoś szybko uchwycił za rękę Romana.

- Qua diable, ekscelencyo!.. - zabrzmiał głos Ładyżyńskiego. - Co z tobą
się dzieje? Kolacya rozpoczęta, pani Ola cię szuka, goście dopytują się
o ciebie bezustannie, a tyś, jak w wodę wpadł... Bój się Boga, wielki
człowieku, cóż z ciebie za gospodarz domu!?.. - i pan Emil, wziąwszy pod
rękę Dzierżymirskiego, prowadzić go począł poprzez salony.

Roman zaś teraz dopiero zdał sobie sprawy dokładnie, jak widocznie długo
nie było go pomiędzy gośćmi.

- Telefonowano do mnie, interes bardzo ważny!.. Naprędce załatwić
musiałem korespondencyę... - skłamał gładko.

- Ach, zawsze z ciebie ten sam interesoman - zaśmiał się Ładyżyński -
wiesz co ? Ja myślę, że jeżeli tak dłużej potrwa, to i w nocy będziesz
przewodniczył sesyom, a niby ś. p. Napoleon godzin parę tylko spoczywał
w objęciach Morfeusza!..

(przypis - druga strona spalenizny)

[Rom]an na tę uwagę nic nie odpowiedział, bo [      ]go. Panowie i panie
przywłaszczali so[bie ]gi nieobecnego tak długo gospodarza do[ ]ię z nim
w rozmowy, na których dnie, [ ]rył się i tu nawet, zręcznie wyzyskujący
[ int]eres osobisty.

[Dzierży]mirski zaś, ze zwykłą sobie pozorną po[wagą   ] poddawał się
temu wszystkiemu uprzej[mie rozmaw]iał z ożywieniem i niebawem znikł z
oczu, [ ] falą gości. W tryby swe, kółeczka i koła [ ]ała go znowu
machina życia, ścierając walkę [my]śli, wrażenia z przed chwili,
barwnym, bawiącym się "towarzyskim światem", tak, jak wczoraj czyniła to
interesami, sesyami, pracą społeczną, lub czem innem wreszcie...

To właśnie życie czynne było  największem może czasowem lekarstwem
Romana - było jego morfiną, której za moralną dawką zapominał chwilowo o
wszystkiem.

Tymczasem czas mknął szybko. Po skończonej już zupełnie kolacyi, przez
czas krótki do kulminacyjnego punktu ożywienia doszedł raut prezesowstwa
Dzierżymirskich... Salony rozbrzmiały zdwojoną zabawą i rozmową. Na
wszystkich prawie twarzach widniało szczere zadowolenie, co w wielkiej
mierze zawdzięczano niezmordowanym, gościnnej uprzejmości pełnym
zabiegom Romana i Oli.

Eleganckie ich sylwetki, wśród barwnej lśniącej fali zaproszonych osób,
migały szybko, znajdowały, zdawało się, wszędzie, by tylko uprzyjemnić,
rozruszać i zabawić wszystkich, umiejętnem przedstawianiem, dobieraniem
wzajemnem kół i kółeczek swych gości.

Wreszcie stopniowo, z wolna, w salonach ukazywać się poczęło coraz
więcej swobodnego miejsca...

Wybiła gdzieś godzina wpół do trzeciej. High life miejscowy pierwszy
dało hasło do odwrotu, za jego przykładem, śladem poszły i sfery inne...
Przed domem, oraz na asfalcie obszernego dziedzińca zatętniały liczne
uderzenia kopyt końskich, zamajaczyły ogniki u latarń dziesiątek powozów
i karet. Rozjeżdżało się tłumnie i coraz szybciej.

U wejścia wyludniających się coraz bardziej salonów, znowu stali teraz
Dzierżymirscy, żegnając wszystkich serdecznie i grzecznie nad wyraz.

- N'est ce pas ? do zahaczenia w Gowartowie?.. - rzuciła na pożegnanie
Ola odchodzącemu już w tejże chwili Topolskiemu.

- Najmilszym to dla mnie będzie obowiązkiem!.. - zabrzmiała, w ukłonie
wytwornym skwapliwa jego odpowiedź.

*******************************************

Noc wiosenna, cicha, przez otwarte wszystkich apartamentów okna,
zajrzała w swej gwiaździstej szacie do salonów Dzierżymirskich.

Ciepłym, rzeźkim powiewem zmieszała się ona z pozostałą tu wonią perfum,
potu ciała i oddechów ludzkich, - tchnieniem swem dotknęła głów
siedzących w zacisznym buduarze Romana i Oli.

Ola z lubością wciągnęła w piersi oddech wiosennej nocy, poczem rzekła:

- Ach, jak przyjemnie... czujesz, Romciu? Co za miły i świeży powiew!..

Dzierżymirski, palący w zamyśleniu papierosa, spojrzał na wdzięczną
postać żony, opiętą zgrabnie w śliczną dekoltowaną suknię, i dłużej
zatrzymawszy na niej spojrzenie, milcząc, z uśmiechem skinął potakująco
głową; po chwili zaś rzucił papierosa precz od siebie i przysunąwszy
fotel bliżej do kanapki; gdzie siedziała Ola, położył miękką dłoń swą na
jej małej rączce.

- Wiesz, kochanie - rzekł łagodnie i z wolna - że ja już jutro do Paryża
jechać muszę...

- Już jutro?.. - wykrzyknęła ze zdziwieniem Ola. - Mieliśmy jechać razem
do Gowartowa - dodała następnie z żalem - a ty za granicę dopiero
później...

I oczy Oli pociemniały nieco, na twarzy zaś odbił się cień widocznego
jakby rozczarowania. Dzierżymirski uśmiechnął się na tę minkę
niezadowoloną.

- Dba jednak o mnie i kocha... - przemknęło mu przez myśl, poczem
łagodnie, głaszcząc dłonią rączkę Oli, mówił pieszczotliwie znów dalej,
paliły go już bowiem gorączką: list schowany w kieszeni i nadzieja
wpadnięcia może na tak dawno poszukiwany trop.

- Wierz mi, zwlekać nie mogę, muszę jechać natychmiast... Zresztą
przyjadę do Gowartowa później.

- Ależ wczoraj jeszcze - żachnęła się Ola - mówiłeś mi, że nic tak
dalece pilnego nie powołuje cię...

- Ho-ho gniewy!.. - zauważył lekko i żartobliwie Dzierżymirski. - Cóż
to, może moja pani chciałaby mnie mieć tak ciągle ŕ ses trousses?.. - I
mówiąc to, powstał, zbliżył się do żony, a ująwszy jej obie dłonie,
położył je uśmiechnięty sobie na twarzy i wargami muskać począł
delikatnie, bawiąc się jednocześnie brzęczącemi na rączkach Oli
bransoletkami.

- Oj, kotku, koteczku ty mój drogi, kochany! wczoraj... - przedrzeźniał
z kolei - wczoraj nic nie wiedziałem jeszcze, a dziś... - tu Roman
spuścił oczy - na raucie właśnie uchwaliliśmy razem z członkami
nowozakładającej się współki Przemysłu Fabryczno - Krajowego, że ja,
jako delegowany, muszę, jechać czemprędzej do Paryża, w celu obejrzenia
na miejscu udoskonaleń fabrycznych...

Roman umilkł, puścił delikatnie dłonie żony i wyjął ruchem szybkim
zegarek.

- Oho - po trzeciej... Późno, cherie, już kłaść się pora - i kończąc
jakby poprzednią rozmowę, dorzucił: - No, i cóż, moje życie, widzisz
teraz, iż nie jechać jutro nie mogę...

- Zapewne. Ty zawsze nie możesz, gdy nie chcesz! No, ale cóż robić...
Jedź... Tylko w takim razie proszę mi długo tam nie siedzieć i pisać
listy codziennie. Koniecznie... By nie zapomnieć o mnie zupełnie - tu
Ola z uśmiechem pogroziła mężowi palcem i dodała jeszcze: - bo Paryż -
Paryżem, ho, ho, ja znam się na tem!.. Nie oszukasz mnie tak łatwo...

- Ale cóż znowu? - żachnął się Dzierżymirski, ale tym razem zupełnie
szczerze. - Cóż za myśli - uśmiechnął się, a potem dorzucił całkiem
poważnie: - Wiesz przecie, że prócz ciebie, żadna na świecie kobieta nie
obchodzi mnie zgoła!..

Z wdzięcznością spojrzała nań Ola.

- Wiem i wierzę - rzekła - a ponieważ i mnie tęskno bez pana mego
będzie, więc i ja jutro pojadę...

Zatrzymała się, spojrzawszy filuternie na męża, cień bowiem mimowolny
przebiegł po twarzy jego...

- Nie, nie do Paryża!.. - roześmiała się szczerze, jakby myśli Romana
zgadując - ale do Gowartowa!..

Uśmiechnął się z kolei Dzierżymirski.

- Dobrze! - wykrzyknął wesoło. - Zatem jutro - marsz! Ponieważ zaś
pociąg mój wychodzi później od twego, wyślę pakunki nasze przez służbę i
odwiozę cię na kolej powozem. A teraz - ciągnął dalej - spać!...
Dobranoc, kochanie, zmęczoną jesteś.

Pocałował Olę serdecznie w obie ręce i czoło - małżeństwo znużone
rozeszło się...

Niebawem w apartamentach prezesowstwa Dzierżymirskich pogasły wszystkie
światła. Cisza i uśpienie, prowadząc się za ręce, wstąpiły do rojących
się tak niedawno od ludzi salonów, buduarów - rozpostarły się wszędzie i
mrokiem sennym otuliły wszystko dokoła.

--------


- Paris!.. Tout le monde descend!.. Paris!..

  Okrzyk ten jędrny, donośny, a wyrzeczony najczystszym francuskim
  akcentem, obił się o słuch pasażerów pociągu, podjeżdżającego pod
  oszklone arkady paryskiego dworca, i zbudził drzemiącego w wagonowym
  przedziale Dzierżymirskiego.

- Par... - ris !.. - zabrzmiało przeciągle raz jeszcze pod samem oknem
wagonu i drzwiczki szybko roztworzono nagle... Roman zerwał się, a
pochwyciwszy podróżną torebkę, wyskoczył śpiesznie na peron.

Bieganina, ruch, zgiełk, ogarnęły go natychmiast, oszołomiły chwilowo
całkiem; w parę minut dopiero, zoryentowawszy się, poszedł Dzierżymirski
do rewizyjnej sali, gdzie pobieżną z bagażem swym załatwiwszy
formalność, w kwadrans później znalazł się już w dorożce, na bulwarach.

Zapaliwszy cygaro i rozparłszy się wygodnie, z przyjemnością
przypatrywał się on teraz od bardzo już dawna nie widzianej
nadsekwańskiej stolicy.

Środkiem bulwaru Sewastopolskiego, ulicą, wymijały go ogromne, zielone
tramwaje elektryczne, różnobarwne omnibusy konne, ekwipaże, samochody;
cały zastęp ruchliwy pojazdów tamował co chwila wir miasta, na sekund
kilka wielokrotnie zatrzymywać się była zmuszona wioząca Romana dorożka;
policyjna w mantylach ciemnych krzykliwie czyniła porządek - poczem
ruszano znowu.

A pod wyniosłemi drzewami, po bokach, snuły się pośpiesznie przechodniów
roje; na werandach mnogich kawiarni, zajmujących część chodnika, pełno
było również i gwarno od konsumentów - płci obojga oraz różnych stanów.

I jakiś prąd kiełkującego, czynnego bezustannie życia, lecącego na oślep
jakby przed siebie, niepomnego byłego, znikłego już "wczoraj", w
ciągłej, śpiesznej pogoni teraźniejszości i jutra - bił od tych
uganiających się mas ludzkich, zawrotną siłą ciągnął jakby ku sobie -
pochłaniał i wabił...

W płuca swe wciągając bezwiednie tchnienie tego życia, toczącego się z
łoskotem swego perpetuum mobile, Roman dojechał wreszcie do jednego z
centralnych hoteli, gdzie rozlokowawszy się niebawem, znużony położył
się i zasnął.

Przespawszy w kamiennym śnie zmęczenia dobrych godzin kilka,
Dzierżymirski zabrał się energicznie do celu swego tutaj przybycia.
Wybiegł na miasto.

Dla oryginalności i pod wpływem przypomnienia używanej za studenckich
jeszcze czasów jazdy na "impérial'i" omnibusów, "pan prezes" usadowił
się na dachu jednego z nich i z zadowoleniem, rozglądać się począł
wokoło.

U stóp jego, blisko, w granitowem podłożu toczyła sennie swe ciemne,
stalowe fale Sekwana. U jej brzegów w oddali, na lewo, wznosiły się
ponure nieco kwadraty wieżyc katedry Notre Dame, w prawo zaś majaczył
Luwr olbrzymi. Dalej znów błyszczał ozdobami most Aleksandra III-go,
odcinała się na tle nieba wieża Eiffel - w perspektywie, kopuła pałacu
Inwalidów złociła się w promieniach majowego słońca...

A po Sekwanie, krążąc, uwijały się parowe statki, zatrzymywały się u
licznych przystani, obsługując bezustannie mieszkańców stolicy.

Trzęsąc niemiłosiernie, żółtawy, w trzy siwe konie zaprzężony, omnibus
zatrzymywał się właśnie na jednym z przystanków, gdy obserwujący ciągle
Paryż Dzierżymirski, zdał sobie nagle sprawę, że mieszkanie Orlęckiego
może być już blisko, i począł schodzić szybko po krętych schodkach,
łączących piętnastocentymową impériale z trzydziestocentymowym padołem.

Znalazłszy się na bruku, Roman przyśpieszył kroku, i wyminąwszy kilka
wąskich zaułków, znikł w bramie jednego z domów. W chwilę później
dzwonił na krętych ciemnych schodach starej, jak świat, kamienicy - u
drzwi pomieszkania Orlęckiego. Otworzyła mu młoda, fertyczna służąca, w
charakterystycznym białym czepeczku na głowie.

- Monsieur Orlęcki? - zapytał Dzierżymirski.

- Sorti et ne reviendra qu'a dix heures du soir - posłyszał zwięzłą
odpowiedź.

Zawiedziony Roman skrzywił się, z niechęcią i zagadnął:

- A jutro o której godzinie zastać go będzie można?

- O, jutro zgoła co innego. W Niedzielę pan przyjmuje od drugiej do
obiadu - poinformowała przybysza młoda Francuzka.

- A zatem przyjdę jutro o tejże godzinie - odparł Dzierżymirski, i
sięgnąwszy po bilet wizytowy, oraz list Hugona Orlęckiego, wręczył je
służącej,

- Proszę oddać to panu... Do widzenia!.. - skinął głową uprzejmie.

- Bonjour, monsieur!.. - odwzajemniając się dzień dobrym, według
miejscowego zwyczaju, pożegnała go dziewczyna uśmiechem i zalotnem
błyśnięciem czarnych oczu.

Wydostawszy się na ulicę, Dzierżymirski, niezadowolony ze zwłoki, a cały
pochłonięty nadzieją rozwiązania za pomocą Orlęckiego dręczącej go
zagadki - szedł naprzód przed siebie odruchowo czas dłuższy. Od
otoczenia swego daleki jeszcze myślami, nagle zatrzymał się jednak,
spojrzawszy uważnie dokoła siebie.

Znajdował się obok filarów wejściowych Panteonu - przed nim zaś w
perspektywie już bliskiej zieleniał za kratą ogród Luksemburski.

Pustymi chodnikami skierował się w tą stronę; wkrótce był już w ogrodzie
i iść zaczął bez celu szerokiemi alejami, niebawem zaś znalazł się na
obszernym tarasie. Na lewo, w oddali, zamajaczyły wieżyce Obserwatoryum,
przed nim wznosiło się muzeum Luksemburskie.
 
- Wpadnę tam i obejrzę, co jest!.. - pomyślał, zadowolony nagle na widok
gmachu, a ponieważ wejście do pałacu nie było od ogrodu, lecz od strony
bulwaru Ś-go Michała, Dzierżymirski skierował się boczną aleją parku ku
wyjściu, na prawo. Twarz chmurną, znudzoną, okrasił mu uśmiech;
przestąpił sprężyście próg muzeum i spojrzał jednocześnie na zegarek -
mijała czwarta, podwoje pałacu zaś zamykano o piątej.

- Zdążę chyba zobaczyć wszystko!.. - mruknął, kontent już tym razem
zupełnie, z przyjemnego zabicia czasu.

I rzeczywiście.. Pod wpływem bowiem pierwszego rzutu oka na salon
sztuki, Dzierżymirski zapomniał o wszystkiem, co go dręczyło.

Znajdował się w otoczeniu, ustawionych w pierwszej sali, licznych rzeźb
nowożytnych...

Więc oto najprzód spojrzenie jego przykuła ustawiona na małem
wzniesieniu, w pobliżu wejścia, rzeźba Moreau-Vauthier'a, a była nią
postać naga, leżącej na wznak, w lubieżnej pozie i upojeniu, bachantki,
z gronem winogron w lewej dłoni... Naturalność pozy i ruchu, a
szczególniej modelowane doskonale ciało kobiece, tętniące po prostu w
zimnym białym marmurze, żarem krwi młodej - zatrzymało dłużej na sobie
wzrok Romana.

Rozglądając się, przystając co chwila, poszedł dalej!.. I niebawem znowu
zapatrzył się dłużej, tym razem przed przegiętą w tył, w stojącej
postawie, i unoszącą się jakby w przestrzeni, postacią nagiej również
dziewczyny. Oczy jej były przymkniętemi, twarz owiana mgłą uśpienia, w
ręku trzymane chwiało się kwiecie...

Było to "Złudzenie" F. Charpentier'a, oddające subtelnie pochwyconą
nieuchwytność illuzyi, jak sen, jak marzenie, nieujętej - rozpływającej
się jakby w przestrzeniach...

Niezrównanem bowiem oddaniem czaru uśpionych pięknych rysów kobiecych,
zdawało się, że znajdujący się tutaj przedstawiciele rzeźby turniej
urządzili sobie.

Wśród wielu innych w tymże rodzaju posągów, wyróżniała się jeszcze
rzeźba, nader piękna, zatytułowana : "Wspomnienie". Twórcą jej był
Mercié Autonin.

Przedstawiała ona młode dziewczę, o rysach drobnych, z głową przechyloną
w tył nieco, z obliczem, tonącem jakby w głębokim, cichym śnie. Na
kolanach jej, na ziemi - wszędzie, widniały rozsypane kwiaty; dwa
gołąbki, niosąc w dzióbkach również kwiecie, leciały ku niej,
rozmarzonej cicho, we wspomnieniu dalekiem...

Poświęciwszy względnie dość czasu na rzeźbę, Dzierżymirski przeszedł
spiesznie do salonów, zawieszonych obrazami, dochodziła już bowiem
godzina zamknięcia. Szybko, jak mógł najuważniej, począł oglądać obrazy
wszystkie; w ten sposób dobiegł do sali ostatniej. Poczem, wolniej
nieco, powracać zaczął.

I teraz w jednym salonie uwagę jego zwrócił nader oryginalnie, bo, jakby
całkiem po świecku traktowany, a mimo to nadziemskością tchnący, obraz:
"Najświętsza Marya Pocieszycielka..." Z ram patrzyła na widza,
natchnionego oblicza, o dużych oczach czarnych, siedząca postać Niebios
Królowej... Na kolanach Jej, rzucona na klęczkach, oparła się kobieta, z
twarzą ukrytą, z rękoma załamanemi, w bezbrzeżnym bólu, szukająca na
łonie Świętej Maryi pocieszenia! U stóp tych dwóch postaci kobiecych -
poniżej, leżało wdzięcznie uśpione dzieciątko, śniło, osypane całe,
obrzucone puchem białych róż śnieżnych, w rozkwicie...

Dzierżymirski, zachwycony wdziękiem i poezyą, bijącemi z obrazu tego,
pędzla "Bouguereau"; po chwili znów pospieszył dalej.

Naraz zatrzymał się ponownie. Ujrzał bowiem naprzeciwko siebie obraz
dość duży, przez Detaille Edwarda. Nosił miano "Le ręve (Sen)".

Na olbrzymiem oto polu, otuleni płaszczami, z czapkami nasuniętemi na
czoło, pokotem, jeden obok drugiego, leżą setki odpoczywających,
pogrążonych we śnie żołnierzy... Poranek cichy; niebo hen! daleko
zaróżawia się leniwie jutrzenką, - wśród śpiących ludzi błyszczą w
szarem świtaniu rzędem poustawiane, ułożone w kozły bronie, a gdzieś z
boku, blisko, dogasa już ognisko...

Lecz cóż to za cienie majaczą tam, w górze, nad nimi?

To górą, w obłokach, płynie mgłą przesłonięty jakiś hufiec inny,
zwycięzki - mar i duchów, nie ludzi!.. Grzmi tam muzyka, bębnią,
strzelają, proporce się chwieją, chorągwie szumią... tamci, tam,
zwyciężają niezawodnie!..

I ponad głowy uśpionych żołnierzy, których potwór wojny może już jutro
pochłonie, przesuwa się, jak marzenie, ułudne widzenie ostatnie: oni
śpiąc, widzą siebie, jak zwyciężają, pełni chwały!..

To sen...

Piąta wybiła głośno w salonach sztuki, i Dzierżymirski opuścić musiał
muzeum. Niebawem znalazł się na bulwarach Paryża i równocześnie
instynktownie poczuł głód.

Włoch z matki i duszą całą artysta, myślą wspominał on jeszcze widziane
przed chwilą dzieła sztuki i pogodnem spojrzeniem ogarniał biegnące
wokoło siebie tłumy, przepełnione kawiarnie i huczące pojazdy.

- La Presse!.. La Patrie... La Pres-se!.. -  krzyczano mu nad uchem na
wszystkie strony; w restauracyach, na platformach, spożywano już
posiłek, popijano wino, absynt i inne wyskokowe napoje - cały Paryż
obiadował.

Na świeżem powietrzu, przy jednym z takich stolików, zachęcony
przykładem, zasiadł i Roman, a kazawszy podać obiad, zapalił swobodnie
cygaro.

Niebawem przyniesiono pierwszą potrawę. Wśród przelewającego się kaskadą
paryskiego życia i huku ruchliwej stolicy, Dzierżymirski spokojnie
zaczął spożywać zupę, słuchając ciekawie, z uśmiechem, głośnych rozmów
swych przerozmaitych sąsiadów i charakterystycznych częstokroć ich
bulwarowych dowcipów.

***

Punktualny, pomiędzy drugą, a trzecią po południu, wchodził nazajutrz
Roman do mieszkania Orlęckiego. Służąca wprowadziła go natychmiast do
saloniku, zaledwie jednak wszedł tam, roztworzyły się już zamaszyście
boczne drzwi komnatki i w ramie ich ukazał się mężczyzna rosły, blondyn;
łysawy i dość otyły, o siwiejącym, z polska podkręconym, wąsie.

- Jakże mi miło... Jak miło mieć w swoich progach tak dostojnego
gościa... rodaka!.. - zaczął od proga, z polską szczerością i
uprzejmością w głosie, roztworzył przytem machinalnie ramiona, jakby
chciał do piersi przycisnąć niemi przybyłego, po chwili opamiętał się
jednak i wyciągając uprzejmie prawicę; czysto już tylko salonowym
gestem, przedstawił się: Orlęcki... Wiktor... - siostrzeniec Hugona.

- Nie uwierzy pan - ciągnął natychmiast bardzo grzecznie - jaką
rzetelnie prawdziwą radość uczynił mi list stryja i zapowiedź tej
pańskiej wizyty... Proszę, niech pan prezes siada!... Proszę bardzo...

I Orlęcki wskazał, z grzecznością, fotele, widząc zaś zdziwienie na
twarzy Romana, na dźwięk tytułu "prezesa", uśmiechnął się, odgadłszy
myśl gościa.

- Dziwnem się panu prezesowi, jak widzę, wydaje - przemówił, - że
tytułuje go... Cóż to, przypuszcza pan może, - ciągnął dalej, ze swadą,
- że my tu na obczyźnie nic nie wiemy, kto w kraju u nas przoduje?
Przeciwnie, przeciwnie! - śledzimy gorączkowo i z uwagą ruch naszych
ziomków, współbraci !.. A jakże... a jakże!.. Ja sam osobiście trzymam
wiele gazet polskich, wiem o wszystkiem, a z nazwiskiem pańskiem - tu
skłonił się grzecznie w stronę Romana - spotykałem się w nich
tylokrotnie, ceniąc zawsze ruchliwość pana prezesa i oddaniu się jego
społeczeństwu naszemu...

Umilkł, a po chwili

- Ale!.. przepraszam bardzo!.. Pan prezes wszak pali zapewne?.. służę
natychmiast - i zerwał się miejsca, przynosząc wkrótce Dzierżymirskiemu
pudełko papierosów.

Roman sięgnął po jednego z nich i bąknął niewyraźnie:

- Dziękuję bardzo!..

Obserwując wciąż ciekawie, spod oka swego gospodarza, chciał przytem już
przemówić, lecz pełny bezustannej uprzejmości Orlęcki przerwał mu zanim
usta otworzyć zdołał:

- A może cygarko?.. Przepraszam stokrotnie... Za chwilę! - i nie
czekając odpowiedzi, znikł za drzwiami przyległego pokoju, Dzierżymirski
zaś uśmiechnął się.

Poczciwy człowiek jakiś - pomyślał - i choć, zdaje się, blagier nieco,
lecz szczery i z gatunku nieszkodliwych. Dowiem się prawdopodobnie,
czego chciałem...

Ledwie Roman określenie to w umyśle sformułować zdołał, gospodarz domu
stał już przed nim, podając szerokie puzderko cygar.

- Doskonałe - pochwalił - prawdziwe pruskie... O, bynajmniej nie
tutejsze, które są po prostu ohydne - zaopiniował.

- Dziękuję bardzo. Pan tak łaskaw... - poczuł się w obowiązku odrzec
Dzierżymirski, powstawszy zarazem z miejsca swego.

- O, panie prezesie! - pospieszył, z odpowiedzią, Orlęcki, - Siadać
proszę en bons amis... Ot -tutaj... - wskazał na kanapkę - wygodniej
będzie! - i zapaliwszy równocześnie zapałkę, zbliżył płomień do
koniuszczka cygara Dzierżymirskiego.

- Merci!.. - skłonił się tenże raz jeszcze, i wypuściwszy kółeczko dymu,
odezwał się wreszcie, skorzystawszy z sekundy milczenia gościnnego
gospodarza.

- Czytał pan list stryja, pana Hugona, wszak prawda?.. Wiadomy panu więc
zatem cel mego tu przybycia... Nie znąjąc nikogo w Paryżu, zdecydowałem
się prosić stryja pańskiego, o tarte d'entree do pana...

- Och, i bez tego, panie prezesie - przerwał Orlęcki - każdego rodaka
witamy tu z całego serca! Tembardziej zaś pana prezesa, tak w kraju
zasłużonego...

- Ach, tak, nie wątpię - z wolna potwierdził Roman - lecz i mnie
chodziło również - tu uśmiechnął się z lekka - o specyalną protekcyę do
kogoś, by potrafił ułatwić wiadomą nam sprawę przemysłową...

- A tak, tak! - przerwał znów Orlęcki, niezadowolony jakby, że poruszano
tę kwestyę. Pan prezes radby obejrzeć drobiazgowo i gruntownie
urządzenia fabryk tutejszych, przy mojej pomocy... Owszem, postaram się,
panie prezesie, choć uprzedzić muszę, że ja... - zatrzymał się - nie mam
tak rozległych stosunków ze sferą handlowców... to jest, chciałem
powiedzieć... ze sferą fabrykantów... przemysłowców... Paryża... panie
dobrodzieju... Jednakże... - tu zająknął się, zaplątał w swem
przemówienia Orlęcki i zamilkł, widocznie zmieszany.

Uśmiech niedostrzegalny okolił wąskie usta Romana.

- To nic nie szkodzi - odparł. Mam niepłonną nadzieję, iż razem z panem
damy sobie z tem wszystkiem radę... Zresztą, to chyba drobnostka. Chodzi
zaledwie o jakieś dziesięć fabryk tylko...

Roman zatrzymał się i zapytał jeszcze, chcąc konsekwentnie doprowadzić
do końca zmyślony swój interes i misyę:

- Wszak fabryki owe wymienione są w liście pana Hugona...

- Tak jest, tak jest... w istocie...- potwierdził Orlęcki i zająknął się
znowu.

- To dobrze, mógłby mi może szanowny pan powiedzieć, czy właściciele ich
znani są jemu?.. Gdzie to zakłady fabryczne znajdują, w jaki sposób,
oraz kiedy obejrzeć je można by było?..

- Nic doprawdy nie mogę jeszcze panu prezesowi w tym względzie
powiedzieć - odrzekł Orlęcki i dodał natychmiast:

- Co się tyczy, czy znam właścicieli, to... prawdopodobnie... Zresztą
zna się tutaj osób tyle... - zatrzymał się. - Tylko, vous savez, panie
prezesie... otrzymałem list dopiero wczoraj - urwał, i dokończył po
chwili - więc, vous comprenez, czasu nie miałem...

- Ależ naturalnie!.. - pospieszył z uspakajeniem Orlęckiego
Dzierżymirski. - Ja tylko dlatego się pytam, iż to jest celem mego tutaj
przybycia, i że to mnie nader interesuje, jako delegata nowa
zakładającej się u nas w kraju współki
Handlowo-Przemysłowo-Fabrycznej...

- A tak, słyszałem,.. Czytałem nawet o tem gdzieś w gazetach - odparł, z
przekonaniem Orlęcki.

- Kłamie, jak z nut - pomyślał Dzierżymirski, i uśmiech dyskretny
ponownie przemknął po ustach jego. Zaciągnął się jednocześnie cygarem i
wpatrzył badawczo w Orlęckiego. - Bonne pâte d'homme... - myślał zarazem
- ale jak tu zacząć o tych zgubionych pieniądzach?

Tymczasem, nielubiący milczeć Orlęcki, widocznie również pragnący
zręcznie odwrócić rozmowę, już mówił:

- Pan prezes zapewne nie po raz pierwszy i na dłużej przybył do Paryża,
nieprawdaż?..

- Och, tak... - odruchowo potwierdził Roman, nie myśląc o tem, co mówi.

- No, to mam nadzieję - opowiadał uprzejmy gospodarz dalej - że będę
jeszcze miał okazyę przedstawić panu prezesowi moją żonę i córkę... Dziś
pojechały do Versailles. Panu prezesowi wiadomo zapewne, iż w pierwszą
niedzielę każdego miesiąca puszczają wodę ze wszystkich fontann w
Wersalskim parku... Widok zaiste bywa wówczas wspaniały. C'est
charmant!.. - zatrzymał się chwilę i sięgnął po zegarek do kieszeni. -
O! trzecia już dochodzi... Niebawem wrócą...

Dzierżymirski tymczasem, słuchając, nie słuchał, pogrążony wciąż w
myślach. Naraz twarz śniada jego ożywiła się, przeleciał po niej
promień... Strzepując delikatnie popiół z cygara, przemówił z wolna:

- Proszę pana... - zatrzymał się. - Za niedyskrecyę popełnianą może,
najmocniej przepraszam... Czyżby pan nie był rad powrócić do kraju..

I Dzierżymirski badawczo spojrzał w twarz Orlęckiemu, czekając
odpowiedzi, jednocześnie myślał.

- Każdy Polak na obczyznie tęskni za krajem, pewnik; dlaczegobym ja nie
miał użyć tego sposobu do osiągnięcia mego prywatnego celu? No,
zobaczymy...

Orlęcki zaś już mówił:

- Czy ja nie pragnąłbym powrócić do kraju? Ależ, panie prezesie, to moje
najgorętsze życzenie! pragnienie żony mojej, córki - codzienne marzenie
nas wszystkich! - dokończył, z zapałem.

- No, dobrze, mam cię!.. - przeleciało przez umysł Romana.

- Czy wolno zapytać jeszcze - przemówił - o rzecz jedną, a mianowicie...
Czy życzenie to państw - marzenie - poprawił, z uśmiechem - ma już dotąd
jakie pewne i konkretne podstawy?..

Orlęcki na te słowa spuścił wzrok ku ziemi.

- O, bynajmniej - odparł... - Tam, w kraju, stosunki zerwałem wszystkie
prawie... tu zaś zawiązałem niektóre, potrzebne mi. Mam poza tem stałe
zajęcie, przynoszące mi dochód pewny...

- Tak, tak, zapewne, rozumiem - przerwał szybko Dzierżymirski - wchodzę
w położenie i przepraszam bardzo za me pytania... - dokończył grzecznie,
a widząc równocześnie na twarzy gospodarza zakłopotanie widoczne...

- Nie ma za co jechać nieborak - to jasne, i żyć by z czego nie miał
-wśród swoich - pomyślał i w tejże chwili zapytał:

- Lecz gdyby tak trafiła się na przykład szanownemu panu okazya dobra do
objęcia w kraju zyskownej posady? Przypuszczam, że w takim razie
przeszkody do wyjazdu nie byłoby żadnej?..

- No, zapewne... Lecz o tem i myśleć niepodobna, nie posiadam bowiem już
żadnych w kraju stosunków - powtórzył Orlęcki, ze smutkiem.

- A pan Hugo, krewny pański?.. - zagadnął Roman.

- Och... ten... - przeciągle odparł gospodarz, z niechęcią wyraźną, i z
wybuchem szczerości nagłej, rzekł z goryczą:

- Stryj Hugo od czasu, jakem emigrował i wieść mi się w życiu przestało,
znać mnie już nie chce, ani wiedzieć nic o mnie... Dziwię się nawet
niewymownie, iż raczył napisać pod moim adresem, w interesie prezesa,
słów kilka...

Na twarzy Orlęckiego, przy tych słowach, osiadł cień, po chwili
dorzucił:

- Zwykła kolej ludzka... nic dziwnego. Świat pamięta o tych tylko,
którym się powodzi.

Dzierżymirski wpatrzył się uważnie w Orlęckiego; ostatnie słowa,
wypowiedziane przez niego, odkryły mu utajoną stronę życia siedzącego
przed nim człowieka - nieszczęście, gorycz skrytą, a powodów jej łacno
domyślił się Roman. Pomimo woli, żal mu się Orlęckiego zrobiło.

- To szkoda jednak - przemówił z wolna - że panowie mieszkają tak od
siebie z daleka... Pan Hugo, choć odludek i egoista, poza tem jednak
człowiek nieposzlakowanej opinii i nadzwyczaj przy tem wpływowy i
bogaty.

Orlęcki na te słowa uczynił niewyraźny ruch ręką; - nastała chwila
milczenia.

- Wypada mi raz jeszcze przeprosić stokrotnie pana - odezwał się znów
pierwszy Dzierżymirski - że ośmielam się wkraczać w stosunki jego, tak
osobiste, lecz po pierwsze wyjątkowe położenie nasze tu, na obczyźnie,
jako rodaków, skłania mnie do tego; po drugie zaś, że w tym względzie
może mogę stać panu użytecznym...

Orlęcki, zdziwiony, spojrzał na Romana.

- Tak jest - rzekł Dzierżymirski, z uśmiechem - cóżby szanowny pan
bowiem powiedział na to, gdybym... -- tu zatrzymał się sekundę - ułatwił
mu... - Dzierżymirski przy tem zaakcentował wyraźnie ostatnie wyrazy -
powrót do kraju... Stosunkami zaś dał mu jaką posadę korzystną?..

- Ależ, panie prezesie! - wykrzyknął Orlęcki, i zerwawszy się z fotelu,
uchwycił dłoń gościa swego, ściskając ją serdecznie.. - Wdzięczność moja
i sercu memu bliskich nie miałaby granic!.. Lecz doprawdy, nie
pojmuję... nie rozumiem!.. - urwał wzruszony... - Skąd taka łaska pana
prezesa dla mnie?... Wszak poznaliśmy się tak niedawno! - dokończył i
zamilkł, nie wiedząc snać, co powiedzieć, jak się obrócić i znaleźć w
sytuacyi, tak dlań niespodzianej...

Roman tymczasem powstał również z miejsca, i oddawszy serdecznie uścisk
Orlęckiemu, po przyjacielsku ujął go za ramię.

Przeszli po pokoju tak razem kroków kilka, poczem Dzierżymirski, wciąż
idąc pod rękę z Orlęckim, rzekł całkiem swobodnie:

- Przyznaję, poczułem do szanownego pana szczerą sympatyę, rozumiem przy
tem w zupełności połóżenie jego tutejsze, i gotów jestem uczynić dla
niego wiele...

- Dziękuję, po tysiąc razy dziękuję! - uścisnął Orlęcki serdecznie
trzymane ramię Romana, z równowagi cały wyprowadzony.

Dzierżymirski mówił tymczasem dalej, pomny celu swego:

- Lecz daruje pan rzecz jedną... Nim przystąpimy mianowicie do
obchodzącej pana sprawy, wiedzieć muszę dokładnie - Roman zatrzymał się
- zupełnie szczegółowo - poprawił - przebieg dotychczasowego jego życia.
Nic w tem dziwnego z mej strony, wszak prawda?.. Znać mam przyjemność
szanownego i kochanego pana od tak bardzo niedawna! - dokończył, z
przyjaznym uśmiechem, i jak najnaturalniej na pozór.

- Ależ, rzecz prosta! Tajemnicy w tem zresztą nie ma żadnej! - odparł
Orlęcki szybko, przekonany zupełnie. - Opowiem prezesowi wszystko
natychmiast! - ciągnął dalej rozradowany.

- No, to siadajmy!.. - rzekł wesoło Dzierżymirski.

Usiedli jeden naprzeciw drugiego. Roman wpatrzył się badawczo w twarz
Orlęckiego, a w oczekiwaniu zwierzenia, którego w duszy tak bardzo
pragnął, twarz mu pobladła mimo woli, aksamitne zaś spojrzenie ciemnych
oczu stało się bardziej jeszcze przenikliwem i rozumnem.

- Słucham pana - rzekł poważnie.

Uśmiechnięty, radosny, poprawił się Orlęcki na krześle, i sięgnąwszy po
cygara, zapalił jedno, w roztargnieniu częstując niemi Romana.

- Dziękuję, palę jeszcze - uśmiechnął się niedostrzegalnie Roman, i
spojrzał z pod oka na gospodarza. - Rôti ŕ point! - zadecydował w myśli
sarkastycznie.

- A, przepraszam! -odrzekł Orlęcki i mówił dalej:

- Otóż, co do mego, technicznie tak zwanego curriculum vitae, postaram
się opowiedzieć je prezesowi w kilku słowach. Rzecz ta przedstawia się
zatem jak następuje:

- Urodzony lat temu, czterdzieści i siedem, dobiegam już bowiem
pięćdziesiątki - uśmiechnął się - z ojca Ryszarda i matki Józefy z
Lancjarskich de domo, przepróżnowałem, kształcąc się w domu, do lat
piętnastu... Potem oddano mnie do Jezuitów, następnie kończyłem
uniwersytet w Bonn, nad Renem, i wróciwszy do kraju, objąłem klucz
majątkowy, dziedziczny Orlin...

- Bywając w, świecie przez lat kilka, starając się o pierwsze w kraju
partye, żyjąc nieco szeroko, straciłem majątek... Następnie spotkałem
dzisiejszą żonę moją, z domu hrabiankę Bożkowską... Przez ż - uśmiechnął
się Orlęcki, - bo są i Borzkowscy przez rz, bez tytułu i nie pochodzący
wcale z karmazynów - zwyczajne szaraki - objaśnił.

Dzierżymirski w tem miejscu uśmiechnął się pobłażliwie - sarkastycznie,
lecz słuchał w milczeniu dalej.

- Pobraliśmy się, - ciągnął tymczasem Orlęcki - i osiadłem na roli, już
nie jako pan, ale jako skromny obywatel na kilkudziesięciu włókach
ziemi, i naturalnie, z czasem zerwałem przy tem zupełnie dawne światowe
stosunki... Gospodarowałem sobie tak cicho lat kilkanaście, stałem się
domatorem - przekształcałem stopniowo, o ile mogłem, w czcigodnego pana
sąsiada... Wreszcie, niestety, jak piorun z nieba, spadło na mnie
zdarzenie pewne... Nie wspomożony przez nikogo, sprzedać musiałem dobra,
i przybyłem tu - za chlebem!..

Orlęcki umilkł na chwilę, poczem, dodał nieco smutnie :

- Jak najpiękniejsza od słońca płowieje materya, tak i najbarwniejsze
życie blaknie od nieprzychylnych ciosów życia. Szarzyzną ono dla mnie
dzisiaj - trudno! - westchnął, i zamilkł znowu.

W nadziei, iż dowie się jeszcze oczekiwanego przezeń "clou" historyi tej
całej, milczenia tego nie przerywał Dzierżymirski. Po dłuższej jednak
chwili, widząc, że Orlęcki, pochłonięty myślami, zapominać zdaje się
nawet o jego obecności, zagadnął uprzejmie:

- I jeśli wiedzieć wolno, cóż dalej?

Jakby ze snu jakiego dalekiego zbudzony, Orlęcki podniósł powoli
posmutniałe oczy na Romana.

- Nic! - odrzekł bezbarwnie, głosem twardym.

- Być nie może? - zadziwił się Roman, jak mógł najszczerzej. - I
pomyśleć - ciągnął swobodnie - że ja tam w kraju tyle przeróżnych rzeczy
o panu słyszałem...

Urażony jakby tem, co usłyszał, Orlęcki zapytał z kolei sucho:

- No, i cóż takiego, ciekawym, wymyśliła na mnie luba opinia, czy
wiedzieć mogę?

Roman niecierpliwie poruszył się na krześle.

- Cóż u licha! - pomyślał - czynię dotąd tyle, i prawda wciąż wymyka mi
się sprzed nosa...

Po chwili zaś, jak gdyby nagle na coś zupełnie już stanowczo
zdecydowany, odpowiedział z wolna, przetarłszy przytem ręką czoło:

- Och!.. potem o tem... Teraz znowu powrócić muszę do jądra zajmującej
nas kwestyi. Pragnę dać panu posadę... Czy wolno zapytać - jakie są jego
mocne - zaakcentował - kwalifkacye fachowe?..

- Fachowych ściśle żadnych - przerwał niezadowolonym trochę głosem
Orlęcki. - Posiadam jednak języki: angielski, francuski, rosyjski i
niemiecki, oraz zdobyte pracą i praktyką obecną - rachunkowość i
buchalteryę - w banku, gdzie urzęduję i skąd w razie potrzeby otrzymać
mogę świadectwo odpowiednie.

- A! - zadziwił się mimo woli Roman - to dobrze... to bardzo dobrze...

Wzrok jego przy tem, z zadowoleniem objął dłuższą chwilę całą postać
Orlęckiego, mówiąc do siebie mimo woli wyraźnie; - Patrzcie?.. nie
spodziewałem się!..

- Zatem - odezwał się niebawem - objąć może szanowny pan inną, lepszą
nawet posadę od tej, którą przeznaczałem w myśli dla niego.

- Cóż to za miejsce? - zagadnął Orlęcki.

- Une place de confiance...- wycedził z wolna Dzierżymirski. - Przy tem
równocześnie jedno z wyższych przy korespondencyi i buchalteryi w Banku
Komercyjno-Przemysłowym, otworzyć się mającym za miesięcy kilka... Do
komitetu należę, odmówić mi nic nie mogą... Skoro zaś pan w tej właśnie
dziedzinie już posiada praktykę pewną, tem łacniej więc wybór mój
zatwierdzą...

Roman skończył i spojrzał znów  spod oka na obywatela - emigranta.

Zdziwienie radosne biło z twarzy Orlęckiego.

- No, teraz chyba wyśpiewasz mi wszystko - pomyślał Roman, w duchu.

- Pensya znaczna - ciągnął dalej całkiem obojętnie, - ile, nie wiem
jeszcze na pewno... W każdym razie tysięcy kilka .. - urwał niedbale.

- Ależ to miejsce idealne! - wykrzyknął żywo Orlęcki. - Dziękuję po raz
wtóry! - uścisnął dłoń Romana.

Dzierżymirski uczynił wysiłek nad sobą, by nie zdradzić się przypadkowo
nerwowem głosu brzmieniem i przemówił:

- Tylko zachodzi tu jeszcze kwestya jedna... A mianowicie - zawahał
się...

- Bo to, widzi szanowny i kochany pan, ci panowie, tam, w Zarządzie, są
bardzo trudni... Czepiają się byle czego...

I znów Roman mówić przestał, poczem zaś, poirytowany nagle, że będzie
zmuszony iść prosto do celu i palcami dotykać kwestyi, którą zręcznie
obejść zamierzał, wyrzucił z siebie twardo:

- Mówiono mi tam, o jakichś pieniądzach, zgubionych przez pana,
nieodnalezionych, czy coś tam podobnego... Pojmuje pan zatem, że ja,
protegując - zatrzymał się Roman sekundę, i uprzejmie nieco dorzucił, z
wymuszonym uśmiechem. - Powiedzieć muszę wszystko, wszak pan to rozumie
chyba?.. Nic zaś o tem dotąd szanowny pan mi nie mówił...

- Ależ nie powiedziałem? - obruszył się urażony widocznie Orlęcki. - Bo
uważałem to, jak i uważam dotąd, za sprawę czysto osobistą...

- Masz tobie! - omal że nie wykrzyknął Dzierżymirski, ze złością, lecz
opamiętał się w porę, i zapytał w ślad za tem spokojnie, wpadłszy
zarazem na pomysł przebiegły.

- No tak, zapewne... Czyjeż to jednak pieniądze były?..

- Aaa! - wyrwało się z ust Orlęckiego natychmiast, i powstawszy
gwałtownie z krzesła, wykrzyknął:

- To prezesowi tak powiedziano!.. Rozumiem teraz i przepraszam... Łotry
dopiero, infamisy!.. - wyrzucił z siebie z oburzeniem.

Dzierżymirski śpiesznie położył swą kobiecą miękką dłoń na żylastej ręce
szlachcica i pomimo woli rzucił niecierpliwie:

- Ja również bardzo przepraszam! - zawahał się - i słucham..: -
dokończył.

Orlęcki usiadł, wzburzony jeszcze odsapnął i przemówił:

Powiesz mi później, prezesie kochany, kto mnie tak oszkalował. Pierwsza
rzecz, gdy do kraju powrócę, wyzwę go na pojedynek, jak mi Bóg miły, a
teraz słuchaj:

- Było to tak: Posiadałem majątek na Litwie, gdzie, jak wiadomo,
hipoteki nie ma, ni Towarzystwa Kredytowego... Są tam tylko tak zwane
"Banki Ziemskie", które w razie nie uiszczenia się z wypłaty na termin,
egzekwują bardzo szybko... Otóż w jednym z banków owych miałem grubą
pożyczkę... Minął termin jeden, drugi, trzeci, płaciłem mało, zebrały
się zaległości, wystawiono mi dobra na sprzedaż... Zapłacić musiałem
zaległości - razem dwanaście tysięcy... Nie miałem ich, pożyczyłem więc
sumę żądaną u paru osób i w drodze, gdym jechał płacić na miejsce, w
ostatniej niemal chwili pieniądze te zgubiłem... Majątek mi naturalnie
sprzedano...

- To bolesna prawda!.. Chyba pan prezes przysięgi żądać ode mnie nie
będzie, a zresztą?.. Gotowym! - i Orlęcki powstał uroczyście...

- Ale, cóż znowu?.. - rozległ się w milczeniu suchy głos
Dzierżymirskiego, a słowa te, wymówione zimno, zabrzmiały niemiłym dla
ucha dźwiękiem:

Od chwili bowiem, gdy z ust Orlęckiego padła cyfra "dwanaście tysięcy",
Roman zmienił się całkiem. Giestem, pełnym zniechęcenia, wypuścił z rąk
trzymane cygaro, twarz zaś, przybrawszy wyraz obojętny, chłodny, poorała
się w drobne zmarszczki. Więc ponownie oto rozprysła mu się w palcach
mydlana bańka!.. Życie, z przerażającą logiką dawało mu do zrozumienia,
że kpić z usiłowań jego nie przestaje... I drwina ta nowa, szydercza,
zraniła go boleśnie, jednocześnie zaś gniew niewytłumaczony,
instynktowny, zawrzał w Dzierżymirskim.

Cóż go, zaiste obchodzić mógł Orlęcki, historye i przysięgi jego?

- Osioł!.. Myśli może - rzucił w duchu gniewnie - że obecnie, kiedy nie
dwadzieścia siedm, a dwanaście tylko zgubił tysięcy, zajmować się nim
będę!.. Ba, nie głupim! - i uśmiech zły, sarkastyczny wykrzywił wąskie
usta Romana.

Powstał sztywno, mając zaś już z wieloletniej swej praktyki na ustach
gotowy do pozbycia się ludzi zdawkowy komunał, wyciągnął rękę na
pożegnanie...

Lecz oto niespodzianie fakt na pozór drobny pomieszał mu całkiem szyki -
zadzwoniono. Gadatliwy Orlęcki, rozpoczynający właśnie, mało już
obchodzący teraz Romana, dalszy ciąg swych życia kolei, przeprosiwszy,
wybiegł do przedpokoju, w ślad za tem rozległy się dwa głosy kobiece,
szelest okryć i sukien damskich. Rozbierano się, potem szeptać zaczęto,
po chwili zaś znów dwa wykrzykniki zdziwienia i radości obiły się o
słuch Dzierżymirskiego.

Słysząc je, skrzywił się Roman nieznacznie, chrząknął i znudzony zbliżył
się powoli ku oknu salonika. Nie trudno było domyśleć się, że tam, w
przedpokoju, ten "poczciwy" Orlęcki wygadał już rodzinie swej niemal
wszystko.

- Wpadłem! - pomyślał Roman, i zdenerwowany, stuknął palcami w
powietrzu.

Drzwi zaś poza nim roztwierały się już spiesznie. Odwrócił się.

Naprzeciwko niego szły dwie kobiety, zaróżowione, uśmiechnięte. Jedna z
nich, starsza, brunetka, piękna jeszcze, dobrze zakonserwowana, - druga,
dziewczę młodziutkie, szesnastoletnie zaledwie może, hoże i świeże...

- Prezes Roman Dzierżymirski, nasz obecny zbawca, opiekun, a jak ci
mówiłem przed chwilą, najszlachetniejszy z ludzi, których dotąd w życiu
poznałem! - przedstawił szumnie Orlęcki gościa żonie, głosem ciepłym,
jakby wzruszonym jeszcze od doznanych z przed chwili wrażeń.

Skłonił się Dzierżymirski, a na dźwięk ostatniego zdania lekki rumieniec
pokrył mu lica. Wstydził się za swe myśli - za siebie...

Tymczasem ruchem wspólnym, uprzejmie wyciągnęły się ku niemu dwie małe
kobiece rączki.

- Bardzo mi miło poznać pana, bardzo miło! - mówiła, ściskając dłoń
jego, pani Orlęcka. - Tembardziej, że jak mi właśnie mąż powiada, pan
prezes staje się aniołem opiekuńczym naszych losów, przyszłości -
zwiastunem, iż zobaczymy kraj nasz, za którym ciągle tak bardzo
tęsknimy! - kończyła wzruszona.

- Moja córka, Mita - przedstawiła z kolei Romanowi młodziutką pannę.

Dzierżymirski trzymał, ściskał właśnie w dłoniach drobną jej rączkę, a
choć nie powiedziało mu dziewczę nic zgoła, z uścisku jednak
przyjaznego, ciepłego, ze spojrzenia jasnych, niebieskich oczu, w
których czytały się w owej chwili wdzięczność bez granic, radość i
nadzieja - poczuł Roman, iż okrucieństwem niemiłosiernem byłoby teraz z
jego strony cofnięcie obietnicy.

I jednocześnie reakcya nagła wstąpiła weń. Jakiś przypływ jakby dobroci
zalał mu duszę, serce; zarazem zaś pomyślał:

- Nazwano mnie "najszlachetniejszym", ha-ha-ha!.. Ironii może w tem
wiele, ale... jednak... dlaczegóżbym i ja czasami nie miał być
szlachetnym? A poza tem, cóż de facto winien ten oto Orlęcki, że nie
jest tym właśnie, którego tak szukam bezowocnie?.. Jestem wpływowym,
silnym, dlaczegóż więc nie dopomógłbym człowiekowi, pokrzywdzonemu bądź
co bądź przez nieznanego pieniędzy jego znalazcę, tak, jak pokrzywdzonym
jest może przeze mnie również i ten osobnik nieznany - "mój!.."

I starczyło w ślad za tem jednej chwili, by w głowie Dzierżymirskiego
powstał plan gotowy.

- Cieszy mnie niewymownie, że los pozwala mi stać się - tu zwrócił się,
z uśmiechem, ku pani Orlęckiej - Aniołem Stróżem tego domu... Dziś zaraz
zatelegrafuję do panów z komitetu nowego banku o kandydaturze pana -
wskazał nieznacznie Orlęckiego ruchem głowy.

W milczeniu, wzruszony szlachcic uścisnął dłoń Dzierżymirskiego. Ten
ostatni zaś zastanowił się chwilę...

Kiedy czynić coś, to czynić zupełnie i wszechstronnie, - pomyślał, a
sięgnąwszy do kieszeni, dyskretnie począł długo szukać czegoś w
portfelu... Znalazłszy wreszcie tam przekaz na okaziciela w "Credit
Lyonnais", wskazujący sumę dwóch tysięcy franków, rzekł swobodnie:

- Choć to niegrzecznie bardzo z mej strony tak zaraz niemal po poznaniu
opuszczać panie, - skłonił się uprzejmie w stronę dwóch kobiet - jednak
panie wybaczą, uczynić to będę zmuszony, i...

- Ależ, cóż znowu... - obruszyła się Orlęcka. - Obiad , podadzą w tej
chwili, prosimy bardzo... Mito! - zwróciła się do córki - każ dawać!..

- Dziękuję serdecznie! - skłonił się z uśmiechem Dzierżymirski w stronę
młodego dziewczęcia. - Wychodzę natychmiast, a to z powodu naglących
spraw, które nieodzownie dziś jeszcze załatwić muszę...

- Żegnam panie! - wyciągnął uprzejmie rękę do pani domu, a następnie do
panny.

Ta ostatnia podała mu ją, z niewysłowionym wdziękiem i cicho rzekła:

- Przyjm pan, panie prezesie, i ode mnie szczere podziękowanie za to, co
czynisz dla ojca mego... Jesteś szlachetnym, dobrym i wdzięczność moja
nie zapomni panu tego - nigdy!..

- Szczęściem prawdziwem dla mnie, że i pani będzie z tego korzystać...
Bo, o ile zgaduję, pani tu chyba najwięcej wrócić by rada do rodzinnego
kraju?..

- O! tak... - przyznała, z zapałem, szczerze: Wykołysały mnie nasze łany
i lasy, wychowała ta ziemia nasza, tak piękna chyba, jak żadna!..

Z sympatyą, spojrzał Roman na dziewczę, i skłoniwszy się raz jeszcze,
zwrócił się z kolei do Orlęckiego.

- A do kochanego pana to mam jeszcze i interesik drobny... - wziął
gospodarza za ramię i poprowadził ku oknu:

- Rzecz przedstawia się, jak następuje - rzekł, o ile mógł,
najpoważniej. - Na zasadzie jednego z paragrafów ustawy, urzędnikom
nowego banku, naturalnie protegowanym, daje się z góry na instalacyę...
Kwestyę te jednak obmówić trzeba poprzednio na zebraniu. Otóż, ponieważ
pan, pomimo, że bank nie funkcyonuje jeszcze, za miesiąc najdalej musisz
już być na miejscu, a to, w celu ulokowania się i objęcia, de nomine,
wakansu ofiarowanej posady, ja zaś dopiero za miesięcy kilka tam będę -
zatem...- Roman urwał, dobierając jakby w umyśle wyrazów. - Zatem -
powtórzył - awansuję tu kochanemu, panu przekazem, sumę właściwą...
Przypuszczam, będzie ona odpowiadać mniej więcej kwocie, którą w swoim
czasie przyznają panu na zebraniu Rady... Cóż, zgoda? Dobrą myśl miałem?
- dokończył Roman.

- Ależ z kochanego prezesa anioł prawdziwy, nie człowiek!.. - wykrzyknął
Orlęcki i po staropolsku, uścisnąwszy go szczerze, podziękował, z
zapałem.

- Klociu, czy słyszysz? - zawołał na żonę. Pan prezes na instalacyę
awansuje mi, przekazem! - i szlachcic poinformował dobrodusznie,
szczegółowo małżonkę o wspaniałomyślności Romana. Nastąpiły w ślad za
tem ponowne podziękowania, wykrzykniki...

Odprowadzony aż do drzwi, żegnany serdecznie i czule, Dzierżymirski
wydostał się nareszcie na schody, a potem na ulicę, sam pomimo woli
wzruszony, z głową pełną najsprzeczniejszych myśli.

Gdy po niejakimś czasie, wracając z wolna do rzeczywistości, podniósł
głowę, spostrzegł w pewnem oddaleniu przed sobą złoconą kopułę tumu
Inwalidów. Tknięty nagłą myślą, z miejsca natychmiast skierował się ku
furtce, a wyminąwszy ją i strzegącego wejścia kulawego inwalidę, znalazł
się na obszernym placu tumu, odgrodzonego kratą od ulic miasta.

Wkrótce, po stopniach wschodów wstępować począł do wnętrza przybytku,
kryjącego w swych murach grobowiec wielkiego Napoleona.

W gmachu milczenie i jakby uroczysty powiew jakiś potęgi niewidzialnej i
grozy objął Romana natychmiast.

Cichym tylko szmerem rozlegały się tu kroki kilkunastu osób... Na dole,
w szerokiem, na kształt basenu, pogłębieniu, drzemał olbrzymi sarkofag,
z ceglasto - wiśniowego marmuru...

Dzierżymirski zbliżył się do balustrady grobowca, i stanął smutny,
cichy...

Wobec prochów możnego władcy poczuł się równocześnie drobnym, nikłym...
Huczące jego troki zmalały również - uspakajał się...

I myśli jego nagle wzięły również obrót zupełnie inny.

- Więc to tu - mówił sobie Roman - leży zwycięzca z pod Marengo, Ulm,
Austerlitz, i.t.d., i.t.d. Więc tu spoczywają snem, nieprzebudzonym,
wiecznym, prochy tego, wielkiego duchem - małego imperatora!..

Dawno bardzo nie bawiący już w Paryżu, pamiętający go zaledwie w
zamglonem tylko wspomnieniu, z minionych lat młodzieńczych,
Dzierżymirski, w skupieniu i z nabożeństwem w duszy, wpatrzony,
milczący, z głową pochyloną, zadumał się przed trumną cesarza Francyi.

Wokoło niego z prawej i lewej strony, w wewnętrznym półkręgu tumu,
widniały wklęsłe pogłębienia, z grobowcami małymi; przed nim zaś, poza
drzwiami do grobu, wznosił się rozpięty na krzyżu Syn Boży umęczony...

Dzierżymirski po chwili ocknął się z zamyślenia i postąpił wzdłuż
kolistej baryery grobowca, w kierunku jego wejścia:

Zamknięte szczelnie drzwi pomnikowe połyskiwały hebanem czarnego
marmuru; u progu ich i wschodów, wiodących do wnętrza "tombeau", w
mundurze granatowym, poważny, ze wstęgami i orderami, brodaty, stary,
stróżował inwalida...

Na górze zaś błyszczał wielki napis złocisty: "Je désire, que mes
cendres reposent sur le bord de la Seine - au milieu de ce peuple
francais, que j'avais tant aimé" *).
[*) "Pragnę, aby me prochy spoczęły u brzegów Sekwany - wśród tego ludu
francuskiego, który tak bardzo kochałem."]

Dzierżymirski patrzył, przejęty mimowolnie do głębi powagą, skupienia
pełną, i jakąś melancholią rzewną, wiejącą od tego grobu zmarłego
geniusza despoty, śniącego tu cicho, zapomnianego jakby w samem sercu
republikańskiego dziś Paryża.

Nagle, gdy poruszony, niemy, stał tak, wciąż, zamyślony, drgnął
gwałtownie.

Bo oto w tejże samej chwili wybiła w ciszy głośno godzina czwarta, a z
jej uderzeniem, jako sygnał zamykania już gmachu, raptowny, rozległ się
właśnie odgłos bębna.

Grano bojową pobudkę... Donośnie rozchodził się w milczeniu uderzenia
krótkie, wzbijały się pod strop wysoki, echem dudniły w zagłębieniach,
arkadach, owalnej kopule wysokiej.

- Messieurs et dames sortez!.. sortez, s'il vous plait, sortez,
sortez!.. - rozległ się jednocześnie twardy głos szwajcara, stróża
Napoleonowego grobowca... Postukując grubą laską, iść począł on i
rozpędzać energicznie przed sobą, ku wyjściu rozsypanych po gmachu tam i
ówdzie gości.

- Sortez! - rozkazujący, wojskowo - lakoniczny, - bezustanny
rozbrzmiewał głos jego i mieszał się! z bojową fanfarą bębna!..

Dzierżymirski jednak nie ruszał się wcale z miejsca przeciwnie. Wrósł
jakby w ziemię; ucho jego łowiło łapczywie donośne, jędrne tony pobudki,
wyobraźnia, podsycana nerwami, w rozstroju - poruszona, snuła mu przed
oczyma obraz fantasmagoryczny.

W gmachu panował mrok...

Ostatnie dźwięki surmy bojowej konały, a Romanowi zdało się, iż z
milknącem coraz już dalszem echem bębna, poczynają oto zaludniać tum
wspaniały jakieś wyrosłe jakby zewsząd mary i cienie poległej dawno
Napoleońskiej gwardyi starej, i wyraźny o słuch jego obija się przy tem
stuk ich butów i ostróg o kamienie posadzki!..

Idą! Ustawieni w szyku, gotowi do walki, stoją oto niezliczeni wokoło
grobu wodza swego... Przebóg, cóż to jest?..

Huk jakiś rozlega się w gmachu - to marmur grobowca pęka, unosi się...

W trójgraniasty kapelusz przybrana, z założonemi na piersiach rękoma,
staje wyraźnie przed wzrokiem Romana postać Napoleona - wodza!..

- Paf, paf!.. - w tej samej chwili tuż koło Dzierżymirskiego o posadzkę
uderza ktoś zamaszyście.

- Sortez, sortez donc, monsieur!.. Quatre heures... la consigne!.. -
rozlega się głos twardy i szorstki.

Roman budzi się, rozgląda... A zirytowany natychmiast, że tak obcesowo
przerwano mu jego widzenie marzące, gotów już jest a to rzucić w twarz
stającemu nad nim miejscowemu szwajcarowi jakąś ostrą okolicznościową
uwagę... Otwiera już usta, spojrzawszy jednak na twarz wybladłą, pooraną
zmarszczkami, o wyrazie pełnym melancholii i smutku, milknie.

W tych rysach bowiem czyta wyraźnie gniew tłumiony, lecz nie bezmyślny,
- bynajmniej. Nie, przeciwnie. Oburzenie to jakieś inne,
szlachetniejszej, podnioślejszej jakby natury, i mówić zda się:

- Ach idźcie, już idźcie!.. Odejdźcie wy wszyscy, profanatorzy wstrętni,
kalający te progi ciekawością banalną - nieprzystojnym szumem, hałasem,
gadaniną i gwarem mącący bezmyślnie spokój i sen wieczny wielkiego
imperatora!..

- Cóż wy? - mówiły z pogardą te szare smutno oczy starca. - Cóż wy,
karły, nie ludzie dzisiejsi, mali -wiedzieć możecie? Co sądzić o czynach
olbrzymich "Jego?" Co odczuć? Cóż zrozumieć jesteście zdolni?..

Dzierżymirski z uwagą wpatrywał się dalej w stojącego przed nim
niecierpliwie szwajcara - inwalidę.

Czyżby istotnie w umyśle tego starca uczucia podobne się kryły? - myślał
i zatopiwszy raz jeszcze, milcząc, badawcze spojrzenie w mętnych
źrenicach starca, bez słowa, skierował się ku wyjściu z tumu.

Otworzono przed nim, zamknięte przed chwilą: z hukiem drzwi wchodowe, i
zatrzaśnięto je poza nim.

Wydostawszy się na ulicę, Roman, znużony, wsiadł do pierwszej dorożki;
tu zaś, ochłonąwszy nieco od wzruszeń i wrażeń, porządkować zaczął w
głośno zdarzenia minionych godzin kilku.

- Raz jeszcze zatem, miast rzeczywistości, chwytałem marę, cień
ułudny!.. - mówił sobie w duchu, z nagłą goryczą. - Pochłonięty wciąż
jedną myślą, przybiegłem tutaj nadziei pełny, i znowu nic - zero!..

- O, ironio, niezrozumiała, dziwna!.. - dumał dalej. - Czyż nigdy nie
trafię na ślad pewny? Czyż wiecznie, biczowany sumieniem, dręczyć się
tak będę, zmuszony?

Dzierżymirski opuścił ręce na kolana, w zniechęceniu i pochylił nisko
głowę. Z chwilową samotnością, z pogłębieniem się w siebie, wracała
bezlitosna samowiedza, błędne koło tajonego w duszy cierpienia
zacieśniało się, wirowało, rzucając mu jednocześnie na ekran duszy
wizerunek nagły własnego moralnego "ja".

Nie kryły go obsłony złociste, utkane z pozorów, zdolności osobistych,
rozumu, energii, czynu, bezinteresownego poświęcenia dla drugich,
szlachetności i wielu innych przymiotów, w które, jak w śnieżną,
lamowaną purpurą, togę patrycyusza - przed ludźmi, przed światem, stroił
się prezes Dzierżymirski...

Nie, był to szkielet tylko!.. Otulony w płachtę jaskrawą szalonej
ambicyi, krył on za jej fałdami bagno moralne pamiętnej w życiu Romana
chwili, gdy dla osobistego szczęścia, użycia, pogwałcił on był etykę
społecznego prawa!..

Z tej kałuży jednak brudnej, a pozornie już zapomnianej, wyrastał kwiat
- niby niepokalana biała lilia - zasiany ziarnem silnych, choć
podeptanych zasad, wszczepionych za młodu - kiełkujący, przy pomocy
czujnego zawsze sumienia!..

Kwiatem tym - była chęć szlachetna, instynktowna, konieczna, oddania
bądź co bądź, prawemu właścicielowi przywłaszczonych pieniędzy. Ona,
wytrwała, popychała bezustannie Romana naprzód przed siebie; ona -
ześrodkowywująca w sobie również najpiękniejsze pierwiastki jego
charakteru - zniewalała go - do czynów, tam i ówdzie szlachetnych. Jej
to niewątpliwie zawdzięczał Dzierżymirski swój postępek z Orlęckim!..

I Romanowi w tej chwili mignął obraz wdzięczności tych trojga ludzi ku
niemu.

Znów tu więc fałsz mimowolny - życia ironia!..

Dzierżymirski westchnął. Pomimo jednak, iż czuł zgrzyt w duszy, rosło
tam w nim jednocześnie pewne zadowolenie, zazwyczaj odczuwane przez
subtelniejsze natury, po spełnieniu dobrego, lub szlachetnego czynu.

Spojrzał wokoło weselej nieco... Dorożka mijała właśnie bardzo ożywioną
dzielnicę miasta.

Na lewo widniała wieża St. Jaeques, a tuż obok kościół St. Germain
-l'Auxerrois; naprzeciw ogromem rozwielmożył się Luwr wspaniały.

Roman, zapłaciwszy woźnicę, wyskoczył z dorożki i skierował się ku
muzeum.

Odcięty w podróży od zwykłego, pełnego czynu, życia, pochłaniającego go
całkowicie - Dzierżymirski poczuł nagle potrzebę nieodzowną, konieczną,
odwrócenia jątrzących mu mózg myśli czemkolwiek, uciekał się więc znowu
do koicielki-sztuki.

Niebawem przez jedno z licznych wejść wchodził do jej świątyni,
pogrążonej w milczeniu, tchnącej majestatem zapatrzonych w siebie tworów
ludzkiego geniusza, szybującego na skrzydłach artyzmu we wszelakich jego
odmianach i fazach - wcielającego piękno, by szło, niby tchnienie żywe,
do dusz ludzkich, umiejących wznieść się i oderwać od poziomów!

Znajdował się w salach dolnych. Zabytki starożytnej rzeźby romańskiej,
greckiej otaczały go zewsząd. Setki ich z epok różnych patrzyły na niego
piękna wyrazem, ręką mistrzów zakutym w kamień i marmury...

Dzierżymirski, rozglądając się wokoło, szedł wolno, zamyślony.

Jak w kalejdoskopie, przesuwały się wciąż kolejno przed nim posągi,
coraz piękniejsze.

Tutaj więc wychylały się oto rzędem ku niemu biusty i srogie oblicza
wszystkich prawie imperatorów rzymskich - tam znów wykwintnie
modelowanem ciałem pochylały, gięły posągi Apollinów - rzymskiego dłuta,
o rysach grubszych, pełnych męskości i siły, - greckiego, traktowane
daleko subtelniej z finezyą, o ciele jakby miękkszem i drobniejszem,
przedziwnie wykończone w szczegółach i wyrazach twarzy...

W oddzielnej sali, naprzeciw siebie, drzemały, na wzór oryginałów w
Watykanie, olbrzymie odlewy, z bronzu: śpiącej Aryadny, Laokoona,
Apollina i Dyany; dalej znów, z Tripolisu w Afryce sprowadzona, bez
końca nóg i głowy, unosiła powabnie draperye piękna Venus, bieliły się
bez liku dziesiątki rzeźb pomniejszych - stał Apollo z Lycyi, oparty o
pień, koło którego obwijał się wąż zdradliwy... Apollo z Paros, patrzył
łagodnie na widza; o rysach drobniutkich, w draperyi fałdach -
wdzięczyła się grecka muza...

Dzierżymirski, z powodu braku czasu spieszyć się zmuszony, szedł
pomimowolnie szybko, zatrzymując się jednak co chwila to krócej, to
dłużej, zniewolony ku temu pięknem, hojną ręką i dzięki niestrudzonym
zabiegom, nagromadzonemu, tak obficie wokoło.

Tak więc, pomiędzy wieloma, wieloma innemi zajęła go jeszcze rzeźba
Tyberyusza cesarza, okrytego fałdami togi, z ręką wyciągniętą przed
siebie, w oratorskim geście, tak wymownie, iż zdawało się, że oto już
zaraz przemówi... Tam znów uwagę zwróciły dwie postacie kobiece,
zabytki, przeniesione z greckich cmentarzy. Jedna z nich, owiana szatą
przejrzystą, w stojącej postawie, zadumana smętnie, - druga, w takiejże
pozycyi, z wieńcem laurowym na głowie, w bolesnem pogrążona skupieniu, z
prześlicznie przytem wyrzeźbionem obliczem, przybrana w draperyę, której
fałdy, wykończone subtelnie w marmurze, za lada powiewem poruszać się w
oczach zdawały.

Dzierżymirski wpadł w labirynt sal, salek, i szedł coraz dalej i
dalej... Jednocześnie poddawał się stopniowo coraz bardziej urokom
sztuki, a przypatrując się ciągle, z uwagą, okazom starożytnego dłuta -
zapominał coraz bardziej o dręczących go myślach z przed chwili; czarne
i smętne niepostrzeżenie pierzchały one cicho...

I niebawem Romana znowu zajął marmurowy posąg z wyspy Paros...
Przedstawiał on Aleksandra Wielkiego, z połową włosów złamaną i biustem,
bez rąk, z twarzą natomiast zachowaną doskonale. Później zachwyciła go z
kolei "Venus accroupie" w marmurze, również bez rąk, ze śladem na
plecach odłamanej rączki Amora, potem znów dziesiątki rzeźb innych,
jedne charakterystyczniejsze, piękniejsze od drugich...

Po chwili, oparty o pień drzewa, zatrzymał go jeszcze, względnie do
otaczających maleńki bardzo posążek, zatytułowany "Amor, jako Hercules",
następnie inny: "Walczący Gladjator", a w końcu, cudna w swej prostocie,
postać muzy poezyi lirycznej: "Polymnie..."

Była to rzeźba wziętej z profilu kobiety, opartej, w zadumie, bokiem o
kolumnę, w zwojach fałdzistej draperyi. Głowę pochyloną miała nieco, a
upiększały ją włosy, falujące z lekka w marmurze, jedną rączką
podpierała oblicze, natchnione, o rysach drobnych i subtelnych - drugą
dotykała niedbale swej sukni, z ujmującym wdziękiem...

Wymijając tłum nieruchomych posągów, gubiąc się wśród tych rzeźb,
zadumanych, cichych, śniących jakby o wielkiej swej przeszłości -
znalazł się wreszcie Roman niebawem w salce kwadratowej, małej, gdzie,
otoczona sznurową baryerą - na wzniesieniu, ubranem bordo tkaniną,
stała, królując, zda się, nad wszystkiem dokoła, perła zbiorów
posągowych Luwru - Venus grecka z Milo.

Zmęczony nieco, Dzierżymirski usiadł na ławeczce, zdjął kapelusz i
wpatrzył się w stojącą, bez rąk, półnagą postać z marmuru.

Pozornie kroczyła ona...

Wprzód pochylona niedostrzegalnie, przytrzymując fałdów upadającej w
pasie draperyi, zdawało się, że idzie, z szyją swą, wyciągniętą nieco
naprzód, z oczyma przymrużonemi jakby, z włosami, karbowanemi z lekka i
uwiązanemi z tyłu w węzeł, z twarzą blondynki, anielską - boską!..

Od twarzy tej i półciała nagiego do draperyi, Dzierżymirski oczu oderwać
po prostu nie był w stanie...

On w oblicza tem czytał - a przynajmniej tak mu się w danej chwili
zdawało - zapatrzenie się w siebie i dumę, ale zarazem i słodycz, zakutą
w przedziwnej regularności rysie każdym, i choć sam osobiście nie
odczuwał w rysach twarzy tej silnego promienia wewnętrznego, jak zadumy
lub marzenia - to jednak piękno linii królowało w nich - tak
niepodzielnie, że zachwyt tylko wzbudzać mogło... A ciało?..

Po prostu żyło ono, nie tylko zaś nagie, dla oka widoczne... Z przodu,
pod fałdami draperyi - czyniącej wrażenie, iż spada - w kilka zaś zgięć
karbowanej z tyłu - tętniło ono, ożyłe jakby, nie martwe, w ruchu
kroczącego, wzniesionego nieco kolana, w odkrytych piersiach i biuście
bez rąk, przegiętym w prawo z zachowaną przedziwnie w marmurze, miękką,
jak w ciele żywem - subtelną linią przegięcia...

Czas mijał... Przesiedziawszy na ławeczce dość długo, Roman z trudnością
powstał i oderwał się od arcydzieła sztuki. Spojrzał na zegarek -
dochodziła piąta - godzina zamknięcia Luwru. Postanowił obejrzeć
jeszcze, choć pobieżnie, galeryę obrazów...

Skierował się spiesznie na pierwsze piętro gmachu. Minąwszy salę
pierwszą, zatrzymał się w drugiej, maleńkiej. Dwa, dlań osobiście
przepiękne, obrazy zajęły całkiem jego uwagę.

Na jednym z nich, w aureoli blasków nad głową, umarła, cicha, po fali
sennej płynęła postać blada z twarzą anielską i łagodną, - to sławne
dzieło Delaroche'a "La jeune Martyre". Wisiało ono na prawo, równolegle
z wejściem do salki, na ścianie zaś bocznej od tego wejścia, w lewo, od
innych odbijało wdziękiem, pędzla "Girodet - Trioson'a" Przebudzenie
Apollina, pięknego, jak marzenie, w postawie leżącej, pogrążonego we
śnie głębokim. Na cudne oblicze boga Olimpu i zamknięte jego źrenice, z
wysoka, prostopadły padał promień światła!.. Roman po chwili ruszył
dalej...

Mijał teraz z wolna jedne za drugiemi olbrzymie sale.

A w salach tych milczących, wielkich, unosił się jakby nadprzyrodzony
jakiś duch idei piękna, zaklęty, olbrzymi i brał despotycznie w
posiadanie każdego, kto korzył się przed kultem sztuki, czyja dusza,
drgnieniem zachwytu, wyciągała w ekstazie ku jej nieśmiertelnemu czarowi
pragnące swe ramiona!

Najpierwsi mistrzowie szkoły włoskiej, flamandzkiej, francuskiej,
hiszpańskiej i innych - wielcy w swym majestacie, w aureoli wiekopomnej
sławy, wyglądali z ram dziełami, niewidzialną dłonią zatrzymywali, jakby
przed sobą, mówiąc, zdawało się, do Romana dumnie: - "podziwiaj nas!.."

Idąc wciąż przed siebie w ten sposób, dotarł wkrótce Dzierżymirski, do
sal ostatnich.

Było ich dwie; w jednej, podłużnej, wielkiej, a tak zwanej "Rubensa",
pełno było przepysznych obrazów, wziętych przeważnie z życia królowej
Maryi Medici - w drugiej, przedostatniej i mniejszej, noszącej miano
"Van-Dycka", zwróciły uwagę Romana, wśród kilkunastu może dzieł tego
mistrza, portrety: Dzieci Karola I-go; jego samego, stojącego na tle
krajobrazu, obok giermka, z rumakiem, i kardynała Richelieu'go, całego w
purpurze.

Dotarłszy do końca pałacowych sal, Dzierżymirski puścił się w powrotną
drogę, zaglądając tam i ówdzie, idąc, wracając - błądząc wśród tych
drzemiących w chwale własnej, nieprzeliczonych dzieł pędzla - tworów
talentu ludzi cenionych i wielkich...

Setki obrazów przeoczonych, nowych, zastępowały mu drogę...

I Dzierżymirski przystawał ciągle... Zachwycał się niejednym obrazem,
ustępującym może innym, pod względem piękna, lecz przemawiającym żywiej
do indywidualnego jego poczucia i pojęcia sztuki.

Tak więc w jednej z sal zatrzymał się dłużej śliczną główką szkoły
francuskiej, "Greuz'a", złotawąblond, z oczyma, wzniesionemi smutnie, w
zamyśleniu błądzącemi gdzieś daleko, może w ideałów niepochwytnych
krainie, z wyrazem twarzy, tchnącym melancholią i rozmarzeniem...

Tamże również zajęły go dwa obrazy tegoż mistrza: pierwszy "La laitičre"
przedstawiał rozwożącą nabiał młodą wiwandyerkę - wspartą, w zadumie
cichej, o karego z białym łbem konia; drugi pod tytułem: "Rozbity
dzban", wdzięczny nad wyraz, wyobrażał dziewczątko w bieli... Włosy
miała ona rozczesane skromnie na dwie strony, stroiło je białe kwiecie,
- w fartuszku różowo - blade róże, na ręku zawieszony rozbity niebacznie
dzban, a w całej twarzyczce miluchnej nieporównany wyraz dziecinnej
naiwnej rozpaczy.

Dzierżymirski coraz szybciej wymijał sale; nie znalazł się w galeryi
podłużnej i olbrzymiej, w kształcie salonowego korytarza, szerokiego i
przestronnego.

Na ścianach wisiało tu wiele pięknych okazów; między innemi zatem dzieła
Rafaela Sanzio, jak na przykład portret Joanny d'Aragon, w purpurowej
sukni, przetkanej złotem, Ś-go Jana Chrzciciela, oraz śliczny portrecik
młodego człowieka, o włosach blond, w czapeczce czarnej, podpartego, w
zamyśleniu i parę innych tegoż mistrza.

Patrzyły tu również na Romana rzędem liczne dzieła Marina, jak Urodzenie
Najświętszej Panny Maryi, cud San Diego, czyli anielska kuchnia...
Opodal obraz, przypisywany malarzowi hiszpańskiemu Riberze, występował z
ram postacią umarłego Chrystusa, o twarzy przedziwnie spokojnej, w
wypoczynku jakby po bólu pozostającej - z ciałem ran pełnem,
ociekającem, zda się, krwią ciepłą jeszcze... Bitwa Salvatora Rosy tamże
nęciła oko realizmem i grozą - dziesiątki, setki obrazów zatrzymywały
spojrzenie, a wreszcie dwa z nich najbardziej; pędzla Leonarda da Vinci:
Jan Chrzciciel i Bachus...

Oba przedstawiały ciemnookich, pięknych młodzianów, o bujnie i
naturalnie kręcących się włosach, cerze śniadej i dziwnie wiele,
mówiących twarzy, zbliżonych rysami do siebie...

Obrazy te, w ogólnym zarysie, również zlewały się ze sobą. Nagłem
skojarzeniem myśli, przypomniały one Romanowi, podobnież nieco
traktowaną głowę o włosach, złotawo - miedzianych, pędzla Ferrari'ego, w
Pinakotece Medyolańskiej. Przedstawiała ona Matkę Bożą, całą w
czerwieni, z przechyloną w tył głową i przymkniętemi oczyma, z wyrazem
nadziemskiego upojenia, gdy Dzieciątko Jezus równocześnie wyciąga przed
siebie w przestrzeń swe rączyny maleńkie, jak gdyby niemi pochwycić coś
w powietrzu pragnęło...

I z przypomnieniem tem nagle do duszy Dzierżymirskiego spłynęła fala
wspomnień...

Mignął mu więc przed wewnętrznym wzrokiem duszy Medyolan, rodzinne
gniazdo matki i tam "Cimitero Monumentale", gdzie zapomniane przezeń
leżały jej prochy, wreszcie rysy matczyne, jak żywe, przeszłemi latami
zamglone...

Z powiewem zaś lat tych minionych, z przeszłości tchnieniem, w mózgu
Romana znowu zaświdrowały wyrzuty sumienia, dawne - te same.

Zadumany, powracał Dzierżymirski, kierując się w olbrzymie sale ku
wyjściu, opanowany na nowo - wewnętrzną troską - niezdolny obecnie po
prostu patrzeć na dzieła sztuki.

Poza tem zresztą i czasu na to nie było... Zamykano już Luwr.

Spieszono się powszechnie. Rozrzuceni tam i ów turyści - malarze,
dyletanci pędzla, kopiujący tu zapamiętale od samego rana na
rozstawionych stalugach wszędy, hałaśliwie składali swe przybory, a
odgłos ich rozmów, zarówno jak i kroki odchodzącej tłumnie gromady
ludzkiej, przeciągłem echem odbijały się o ściany i próżnię olbrzymich
sal muzeum.

Wyludniały się one nader szybko; niebawem cisza utulać zaczęła stopniowo
twory człowieczego geniusza, a jeden jeszcze samotny i niewidzialny
pozostał tu tylko, zda się, król Piękna - bóg Sztuki!..

W dziesięć może minut później Dzierżymirski wychodził na ulicę, gdzie
zoczywszy niebawem napis podziemnej kolejki elektrycznej zwanej :
"Metropolitain", po schodach spuszczać się zaczął ku stacyi.

Zagłębiony w myślach, kupił Roman machinalnie bilet na prawo jazdy i
wyszedł na peron podziemnej poczekalni. W głowie jego, wśród myśli
wielu, nieukształtowany jeszcze, niewyraźny, zakiełkował projekt
opuszczenia Paryża, nieprzedstawiającego dlań już teraz, jako pobyt,
celu żadnego, i udania się do - Medyolanu...

W tej samej chwili, z chrzęstem, świstem, wpadł na platformę zręczny,
mały, elektryczny pociąg miejski.

- Louvre!.. Louvre!.. - wrzaśnięto donośnie, kilkanaście drzwiczek u
wagonów otworzyło się spiesznie... Wysypała się z nich garstka ludzi,
partya druga szybko zajęła ich miejsce, Dzierżymirski wskoczył za innymi
do pociągu, z wielkim pośpiechem, nie minęła bowiem minuta, gdy już
zatrzaśnięto na powrót z hałasem u wagoników wszystkie drzwiczki.

Kolejka ruszyła z miejsca pędem prawie, zanurzyła się i zniknęła, jak
zmyta, w oświetlonej gdzieniegdzie tylko elektrycznemi lampami czeluści
ciemnej podziemnego tunelu, biegnącego, jak wiadomo, pod większą częścią
nadsekwańskiej stolicy.

-----------


Letnie, upalne popołudnie drzemało jeszcze nad ziemią, skwarne jednak
słońca promienie zniżać się już poczynały stopniowo...

Ochoczo uwijały się po polach dziewczęta robocze, w swych krótkich
kolorowych spódnicach i haftowanych barwnie koszulach - z sierpami w
ręku, żnąc zboże, układając je w snopy i kopy, a z łąk i łanów dalszych
odzywało się od czasu do czasu rytmiczne ostrzeżenie kos i ich chrzęst w
ślad za tem, ścinający trawy, owsy i jęczmienie, rozlegał się echem
miarowem.

W otaczające go, tętniące ruchem i pracą pola zapatrzony, na ciemnem tle
parku nieposzlakowanie biały milcząco wsłuchiwał się dwór gowartowski w
odgłosy, idące z łanów dalekich.

Na werandzie, w głębokim fotelu siedziała marszałkowa Warnicka, pracując
z zajęciem nad robótką ręczną; dalej nieco, w parku, poprzez drzewa alei
migała jasna letnia suknia kobieca i sylwetka siedzącego obok niej
mężczyzny; przez otwarte na ścieżaj wreszcie tuż koło balkonu okno
saloniku dolatywały dwa męskie głosy, zmieszane z miarowemi uderzeniami
kul bilardowych.

W saloniku owym grali w karambole Ładyżyński z Krasnostawskim.

- Patrz, młodzieńcze, i ucz się! - mówił w tej chwili pan Emil,
pochylony nad bilardem.

Biała bila jego, musnąwszy poprzednio lewy bok czerwonej drugiej kuli,
wracała właśnie teraz posłuszna, dotykając lekko stojącej opodal
trzeciej żółtej bili.

- Aha!.. - wykrzyknął z tryumfem Ładyżyński. - Uderzenie znakomite, a
rzadkie, jak kruk biały!..

Spojrzał na Krasnostawskiego. Ten ostatni, bez ceremonii zwrócony do
okna, stał gdzieś zapatrzony, przez grzeczność w ostatniej tylko chwili
obróciwszy się szybko ku mówiącemu.

- Barbarzyńco! - wykrzyknął Ładyżyński, oburzony szczerze.

- Jak to? - pytał zdziwiony dalej. - Na seryo zatem nie widziałeś pan
wcale ?

- Ale cóż znowu, i owszem! - zaprotestował Krasnostawski, zmieszany
nieco.

Partner z pod oka spojrzał na młodzieńca i mruknął złośliwie:

- Co pan ciekawego wypatrujesz wśród alei? Nikt tam, que je sache, nie
spaceruje, prócz Oli i kochanego Topolsia, hrabiego na Szczęsnojej... A
tu tymczasem straciłeś pan coup de maître, cug iścię wspaniały...

I wskazując dłonią stojące kule, objaśnił już spokojnie:

- Przez czerwoną... Zamiast zwyczajno-pospolicie - tyłem, przez pięć
band, i serya notabene gotowa - pochwalił się.

- Wiele mam? - zapytał po chwili. - A, prawda... - odpowiedział sam
sobie pan Emil, - osiemdziesiąt sześć!... Przepadłeś pan z kretesem. Za
chwilę - requiescat in pace!..

Przy tych słowach, Ładyżyński pochylił się znów bilardem. Pod wprawnem
uderzeniem jego kija, dotykane, cofane, kierowane zręcznie, posypały się
niebawem liczne karambole.

Krasnostawski, od początku partyi kilkakrotnie do gry zaledwie
dopuszczony, ziewnął skrycie, znużony.

- Ta zdradziła Radziwiłła!.. - wykrzyknął w tej chwili pan Emil. -
Chybiłem - graj pan!..

Krasnostawski z kolei zrobił kilka dość umiejętnych karamboli.

- Brawo, bravissimo! - potakiwał Ładyżyński - Z jakim przestajesz, takim
się stajesz, niedarmo tak głosi przysłowie...

A ze znawstwem, śledząc dalej uważnie grę partnera, dorzucił jeszcze, w
rodzaju pochwały:

- Czołem, czołem!.. Wstępujesz w me ślady.... bardzo dobrze, wcale
nieźle!...

Krasnostawski, z przymusem, uśmiechnął się lekko, po paru uderzeniach
wreszcie chybił.

- Przeszła, minęła, jak sen jaki złoty! - zadeklamował Ładyżyński, z
patosem. - zgubionyś młodzieńcze! - dorzucił, i pochylił się nad suknem
zielonem.

- Gram z tyłu - poinformował - ostatni, śmiertelny cios...

Pchnięta, nakredowaną poprzednio starannie, muszką kija - biała kula,
obleciawszy szereg band, w skomplikowanej geometrycznej figurze -
niebawem pokorna, grzeczna, za jednem uderzeniem, musnęła cicho dwie
pozostałe bilardowe kule.

- N, i... ni - c'est fini !.. - odsapnął z ulgą pan Emil.

- No, teraz siadamy! - ciągnął dalej.- Dziękuję panu za partyę! - podał
uprzejmie rękę Krasnostawskiemu, poczem wyjął papierośnicę.

- Służę panu! - rzekł, wyciągając ją w stronę młodego człowieka.

- Dziękuję bardzo! - odparł Krasnostawski, skłoniwszy się grzecznie,
wziął papierosa, podsuwając jednocześnie Ładyżyńskiemu zapaloną zapałkę.
- Merci! - mruknął pan Emil. - Ha, zmachałem się nie gorzej od mołodycy,
na polu przy burakach! - westchnął.

Usiedli, i zapanowało chwilowe milczenie.

W ciszy pokoju słychać było teraz wyraźnie jednostajne brzęczenie much;
zniżające się słońce ścieliło swe promienie po zielonej powierzchni
bilardowego sukna - salonik tonął cały w półświatłach kończącego się
letniego popołudnia.

Nagle firanki u okien poruszyły się gwałtownie - ktoś drzwi otwierał...

Na progu, w szarem sukiennem, liberyjnem ubraniu, stanął lokajczyk,
młode chłopię...

- Zamykaj, do kroćset! - zagrzmiał Ładyżyński, porzuciwszy silny
przeciąg i zwrócił się równocześnie do Krasnostawskiego. - Ma pan
jeszcze ochotę na partyjkę?... bo ja - to nie!

- O, ja również! - odparł szybko Krasnostawski - Zresztą nie mogę, mam
dzisiaj pilne zajęcie jeszcze i wracać muszę! - Żegnam pana! - dorzucił
uprzejmie i powstawszy, wyciągnął rękę do Ładyżyńskiego.

- Adieu!.. - od niechcenia, ale grzecznie, nie ruszając się z miejsca,
odwzajemnił mu tenże uścisk dłoni.

Krasnostawski, niby szukając czegoś po pokoju, zbliżył się zręcznie do
okna, posławszy wywiadowczy wzrok raz jeszcze do ogrodu.

Siedząc wciąż na swem miejscu, Ładyżyński śledził spod okna, a usta
skrzywiły mu się przy tem sarkastycznie.

- Cóż to tak zapamiętale pan szukasz? - rzucił ironicznie - serca, czy
głowy?

- O, nie... tylko kapelusza!.. - odciął chłodno Krasnostawski, i
rzuciwszy siedzącemu powtórnie pożegnanie uprzejme, wyszedł z saloniku.

- Hm... hm!.. - mruknął do siebie stary kawaler, i powstał.

- Wyczyść bilard szczotką tak, jakem cię nauczył na wskos, nicponiu!.. -
rozkazał kręcącemu się po pokoju lokajczykowi, i strzepnąwszy ubranie,
opuścił bilardową salkę, zmierzając ku werandzie.

- Zawsze przy pracy, pani marszałkowo! - powitał siedzącą przy robótce
panią Melanję i usiadł wygodnie na bujającym się fotelu.

- No, i pan, panie Emilu, pracowałeś także - uśmiechnęła się łagodnie
matrona. - Stąd słyszałam, jak stukały karambole i postępował raźno
wykład gry bilardowej...

- Ano, trudno!.. Trzeba pouczać młodych! - odparł pan Emil i uśmiechnął
się swoim zwyczajem. A gdzież to młoda para? - rzucił.

Marszałkowa nie zrozumiała pytania. - Jak to? - zdziwiła się.

- No, pani Ola i kochany hrabicz! - objaśnił niedbale, kołysząc się
leciutko w fotelu.

- Aaa !.. - zaśmiała się marszałkowa - są w ogrodzie - dodała spokojnie.
- A pan Bolesław gdzież się znajduje? - zapytała z kolei.

- Przegrawszy partyę karamboli i posławszy trzydzieści i jedno spojrzeń
tęsknych w stronę ogrodu i przechadzających się tam ludzi, uciekł do
domu - odpowiedział pan Emil.

- Że też pan ciągle tak samo niepoprawny i zawsze musi widzieć coś
niepotrzebnego! - obruszyła się, z widocznem niezadowoleniem,
marszałkowa.

- To tak tylko dla kontrastu z panią marszałkową! - odparł słodziutkim
tonem, układnie pan Emil i uśmiechnął się szyderczo.

- No, no!.. - udobruchana nieco, pokiwała głową staruszka. - Żeby to
tylko tak było w istocie ! - Ależ upewniam panią marszałkowę -
podchwycił Ładyżyński. - Wracając jednak do poprzedniej prozy życia, i
jego wypadków - ciągnął wolno - ciekawym, czemu ten Roman nie wraca?..

- A! - żywo odparła pani Warnicka. - Zapomniałam powiedzieć panu...
Wczoraj wieczorem był list od niego... Donosi, że z Ostendy, dokąd udał
się prosto z Paryża, dla odpoczynku, przybył już do Mediolanu, gdzie
zabawi dłużej...

- Hm, hm! - chrząknął pan Emil. - Że też prezesuniowi kochanemu nie
tęskno: do żony primo, do mnie - secundo, to się wydziwić temu nie mogę
- wygłosił całkiem seryo.

Marszałkowa na te słowa uśmiechnęła się do siebie, w milczeniu,
Ładyżyński mówił zaś dalej, wydobywszy zegarek z kieszeni:

- Patrzcie państwo, już wpół do ósmej!.. O wpół do szóstej zaczęliśmy
grać z Krasnostawskim partyjkę, a panią marszałkowę pozostawiliśmy
wszyscy tu na balkonie samotną... Tiens... tiens... jak to czas leci.

Pan Emil spojrzał na ogród, szukając coś oczyma i w tejże samej chwili
zerknął na marszałkowę. Ta ostatnia również wysłała spojrzenie do parku.
Złośliwie nieco wykrzywił usta pan Emil i wpatrzył się badawczo w twarz
staruszki, lecz ta obojętnie całkiem odwróciła po chwili głowę i
kończyła spokojnie robótkę.

Zapanowało milczenie.

- Dziwny aforyzm przychodzi mi do głowy! - odezwał się Ładyżyński, w
parę minut później.

- Bardzo, ciekawam, co tam znowu przychodzi panu do głowy?.. - zaśmiała
się staruszka.

- Piękna kobieta - wygłosił z patosem pan Emil - to częstokroć wcielenie
ślepego trafu igraszki!.. Obdarza ona bowiem królewską swą łaską nie
zasłużonych, lecz szczęśliwych, choć wszyscy, niby gracze, pragnęliby w
duchu wygrać najwyższą tylko stawkę...

Siwe oczy marszałkowej na chwilę zabłysły rozumnie, i odparła lekko, w
tym samym tonie:

- Ho-ho, co za porównania, jaka poezya nagle objawiła się w panu! -
pochwaliła ironicznie i dodała: - Ja nie wiem, doprawdy, czy potrafię,
skromna, wznieść się na takie wyżyny... Lecz i mnie również, dziwnym
zbiegiem okoliczności, aforyzm świta w myśli:

I po chwili pani Melanja wygłosiła z przyciskiem:

- Podejrzliwość - to wcielenie satanizmu!.. Oczernić, zbrukać potrafi
najczystsze, śnieżne jagnię, tem gorsze zaś ono, że uwierzą mu ludzie,
goniący, z rozkoszą, za obmową, choćby nią był i fałsz wierutny!..

- Les beaux esprits se rencontrent! - wycedził w półukłonie pan Emil, i
zamilkł.

- No, żegnam kochanego pana! - odpowiedziała marszałkowa, i powstała
ciężko z fotelu. - Idę - ciągnęła - wydać rozporządzenia do wieczerzy,
bo gosposia nasza, jak widzę, zapomniała się dzisiaj, a pana - tu
uczyniła ręką niewyraźny ruch w powietrzu - pozostawiam sam na sam z
aforyzmami!.. - zaśmiała się przy tem staruszka złośliwie nieco, i
znikła we drzwiach salonowych.

Ładyżyński, po wyjściu marszałkowej, zapalił papierosa i zamaszyście
począł kołysać się na biegunach fotelu.

- Śmiej się, śmiej, babuleńko! - mruknął z cicha. - Ja mam swój rozum i
węch świetny. O, co do tego, to zapewnić mogę, że nos mam wyborny!.. -
dotknął twarzy, zaśmiał się do siebie, wciągnął powietrze, i powstawszy,
zeszedł po stopniach schodów balkonu.

Spojrzał znowu na zegarek i mruknął:

- Ósma dochodzi... Sapristi, o czemże dwie i pół godziny sam na sam
mówić ze sobą mogą dwoje młodych ludzi, jeśli nie o miłoś... Psst! -
syknął głośno i położył sobie na ustach palce. - Podejrzliwość albowiem
jest to wcielenie satanizmu... i tak dalej, - dokończył, i zaśmiał się
znowu cicho. - No, zobaczymy! - szepnął do siebie jeszcze i skierował
się do ogrodu.

Słońce zachodziło właśnie. Białe ściany gowartowskiego domu gorzały
czerwienią, błyszczały, złociły się okna, dach blaszany żarzył się, jak
głownia, a tam w parku, w oddali, wstydliwie zaróżowiały się, rumieniły
brzozy, mieniły od gasnących promieni, w odblaski polerowanej miedzi,
dęby, lipy, topole...

Ładyżyński, zagłębiał się dalej i dalej w ogród, idąc krokiem pewnym, aż
znikł, pochłonięty cieniami ciemnawej już, drzew wierzchołkami zrosłej
ze sobą alei; poszukiwania jego jednak miały spełznąć na niczem. Młodej
pary, jak ją pan Emil żartami nazwał, nie było już w ogrodzie.

Topolski i Ola, przed pół godziną, znalazłszy się na skraju parku i
łanów szerokich, opuścili ogrodową aleję, pociągnięci współwzajemnie
czarem przechadzki po zielonej, biegnącej wśród pól, ugorów, łączce, w
przedwieczornej świeżości skąpanej całej.

Gawędząc, śmiejąc się i przekomarzając na przemian bezustannie, oddalili
się oni nawet już dość ode dworu, nie spostrzegłszy tego naturalnie
wcale.

Wbrew zapowiedzi, danej pani Oli jeszcze na raucie, przyśpieszył
Topolski swój przyjazd do odziedziczonych w pobliżu Gowartowa dóbr
swoich "Szczęsnaja".

Bawił już tu przeszło od sześciu tygodni, będąc nader częstym gościem
osamotnionej prezesowej Dzierżymirskiej; Ola zaś, nie mająca prawie tu
ni rozrywki, ni towarzystwa żadnego, zazwyczaj niezmiernie mu rada była.

Topolski zaś ze swej strony podobać się mógł tylko. Ogładzonych form
światowych, przystojny i miły, był również bardzo inteligentnym, a lekki
pokład idealnego marzycielstwa, w kontraście połączony ze szczyptą
sceptycyzmu, czynił go interesującym bardzo, szczególniej dla kobiet. W
kole płci pięknej czuł się zawsze panem... Posiadając wrażliwość
czułostkową przyrodzoną, rozumiał on kobiety przytem stokroć lepiej od
innych mężczyzn, odczuwał je subtelnie, - w podbijaniu zaś serc
niewieścich, cierpliwem i umiejętnem, - mistrzem go nazywano.

Próżniacze życie jego, zjadającego dochody "panka", zabarwione tylko z
lekka tam i ówdzie dyletanckiem zainteresowaniem się sztuką, oraz
podróżowaniem po świecie - składało się też przeważnie z krótszych lub
dłuższych miłostek, z łańcucha: "bonnes fortunes", które, jak ogniwa, ze
sobą bezustannie łączyć sie starał.

Poznawszy Olę Dzierżymirską, Topolski postanowił zdobyć ją nieodzownie.
W tym celu więc dowiedziawszy się o bytności Romana Dzierżymirskiego za
granicą, przyspieszył wyjazd na Ukrainę, i od dwóch już niespełna
miesięcy pracował wytrwale, powoli, ze znawstwem swej sztuki, cegiełka
za cegiełką, budując swe przyszłe, jak nazywał - szczęście!

Z początku było mu niezmiernie trudno skierować, pchnąć Olę, choć
nieznacznie tylko, na swe tory.

Gra ta, złożona z setek subtelnych odcieni, opartych na gruntownej
znajomości "kobiety," parokrotnie srodze zawiodła go z Olą
Dzierżymirską. Lecz po paru już tygodniach uczuł Topolski wreszcie grunt
pod nogami, aczkolwiek jeszcze bardzo niepewny. Tryumfował skrycie - i
szedł dalej...

Dziś zaś, po tygodniach sześciu pobytu, miał on już za sobą małą
przeszłość w tym względzie; między nim, a Olą mianowicie biegła nić
trwała obcowania wzajemnego, wspólnych rozmów, dociekań, paradoksów,
określeń - garść faktów jednak na pozór nic nie znaczących prawie...

A więc, na przykład, gdy w gronie osób postronnych, trzecich, toczyła
się rozmowa o temacie, poruszonym już przez nich dwojga niegdyś w
pogawędce sam na sam wspólnej - czy to w zakresie sztuki, literatury,
muzyki, czy wreszcie w dziedzinie wypadków pospolitych codziennego życia
- usta ich uśmiechały się nieznacznie, a równocześnie oczy spotykały
się, posłuszne...

To znów kiedy indziej, nim jedno z nich zdążyło wymówić myśl jakąś,
częstokroć drugie, chwytało ją szybko już w lot i na nie wypowiedziane,
a przeczute słowa, dawało trafną odpowiedź, lub rzucało aforyzm
dwuznaczny, mający li tylko dla nich dwojga znaczenie, dla innych
niezrozumiały często wcale - poruszający zaś sobą wspomnienie, zdarzenie
osobiste, wspólne...

Szukali się wzajemnie również, unikając towarzystwa drugich, pragnąc
zawsze być ze sobą, wyłącznie sami.

A po za tem? Och, określić nawet trudno.

Dziesiątki, setki, tysiące maleńkich, nikłych zdarzeń, powikłań, chwil,
chwilek, słów, słówek, gestów, drgnień twarzy, uśmiechów, niedomówionych
spojrzeń, uściśnień dłoni, przyjaźniejszych, czulszych - w
nieskończoność biegnąc, zacieśniały ich dwie duchowe jaźnie coraz
bardziej, motały ich ze sobą i z nitki początkowo pojedynczej tylko,
czas uprządł tkaninę przędzę niewidzialną, a nierozerwalną już jednak,
co silnie, a trwale złączyła ich w końcu ze sobą!

I Topolski, błąkający się z początku w swej grze trudnej zaplątał się
sam wkrótce, nie wiedząc nawet kiedy, w zastawione zręcznie na Olę
sieci.

Serce w nim obudziło się po raz pierwszy może w życiu!.. On, motyl
niestały, powierzchownie tylko kochliwy, w każdej zamężnej, wdzięcznej
buzi - zakochał się na seryo w Oli!

Dziś od dwóch godzin przeszło, w słów dobieranych szermierce, flirtował
z nią - teraz już dlań ukochaną, a przez to samo upragnioną jeszcze
bardziej.

Mówili dnia tego jak zwykle o literaturze, muzyce i sztuce, to jest o
tem, co zajmowało ich wspólnie najbardziej w krainie, oderwanej od
przędzy codziennego życia.

On wspominał i opowiadał barwnie wrażenia licznych podróży, dowcipkował,
śmiał się, przytomny bezustannie gry swojej; Ola słuchała mówiła,
opowiadała z kolei wiele sama... Jak w złocie łanów zboża, jednostajnem
od maków purpurowych i bławatnych chabrów, roiło się w tej ich słów
gawędzie od dwuznaczników, w lekką formę obleczonych ze strony
Topolskiego oświadczyn i półsłówek - połowicznem niedomówieniem wiele
mówiących nieraz rzeczy!..

Przed chwilą, słońce ułożyło się do snu. Topolski kończył jednocześnie
wywołane faktem tym opowiadanie wspomnienia, tyczącego się wschodu
słońca obserwowanego z wierzchołka góry "Mont Blanc," spowiadając się z
wrażenia podniosłego, doznanego wysoko!..

Słowa pełne zapału, efektowne, zamarły mu właśnie na ustach, na których
spojrzeniem całem zawisła artystyczna dusza idącej obok niego kobiety.

Zapanowało pomiędzy niemi chwilowe milczenie:

Ze stepu tymczasem, z łanów, płynęły wonie zbóż, i polnych kwiatów; żaby
i chruściele odzywały się w moczarach łączki - czar letniego gasnącego
dnia chwytał za duszę...

- Wie pan, żeśmy porządnie od domu daleko! - pierwsza wesoło zaśmiała
się Ola.

- A tak? - zadziwił się niby Topolski. - To wracajmy! - rzekł
niechętnie.

Zawrócili. Szli wolno czas jakiś, pomimo woli zamyśleni.

- Tak, pani - przemówił Topolski, snać błądząc jeszcze myślą hen,
daleko, na szczytach Alp, w Szwajcaryi - wrażenie to było tak silnem, iż
nie zapomnę go do końca życia. - I wie pani? - dorzucił, z uśmiechem
dziwnym i nagłym - o czem mimo woli pomyślałem w owej uroczystej chwili,
gdy pierwszy promyk słońca ozłocił cypl śnieżny "Mont Blanc?" Nigdy pani
nie zgadnie.

- No, ciekawam bardzo? - zapytała Ola i spojrzenie piękne utkwiła w
twarzy młodego człowieka.

- O kobiecie!.. - odrzekł Topolski, i zaśmiał się; nie otrzymawszy zaś
na to żadnej odpowiedzi, spojrzał po chwili spod oka na Olę.

Z pięknej twarzy młodej kobiety, jakby odpędzany umyślnie, pierzchał
cień wyraźnego niezadowolenia; Topolski się spostrzegł, iż postąpił
niezręcznie, wiedział bowiem z wieloletniej praktyki doskonale, że nie
należy nigdy wobec kobiety, o której względy ci chodzi, wspominać
dobitnie, że przed nią była inna. Poprawił się natychmiast.

- To jest... źle mówię!.. - rzekł seryo całkiem, uśmiechnąwszy się atoli
w duchu do siebie - o kobiecie, nie jednostce, bynajmniej myślałem
wówczas, ale o ogólnym w niej symbolu kobiecości!..

- Jak to! nie rozumiem dobrze pana... - zdziwiła się Ola. - Cóż bowiem
wspólnego ma wschód słońca...

- O, i bardzo! - przerwał Topolski - przynajmniej dla mnie... Bo gdy,
stojąc na wysokościach niebotycznych, - ciągnął, zapalając się do słów
własnych - ujrzałem nagle, jak zaróżowiona silnie jutrzenka prysła
snopem promieni, jak całując jakby po prostu okoliczne szczyty,
niepokalane, śnieżne - objęła w ramiona zwycięskie świat cały, tak
rozpromieniony za jej przybyciem, tak wyraźnie szczęśliwy! - Topolski
umilkł na chwilę...

- Skojarzeniem myśli, może dziwnem w istocie w Chwili danej - kończył
już spokojniej - porównałem majestatyczne, królewskie słońce do uczucia
kobiety - miłości bezbrzeżnej, wielkiej, która również swą potęgą i
blaskiem rozjaśnić, uszczęśliwić może człowieka, tak, jak "ono," tam, na
wysokościach - świat cały!..

- Och, jakiż poeta z pana! - zauważyła, z uśmiechem, Ola i umilkła,
poczem jednak dorzuciła całkiem poważnie:

- Aczkolwiek mnie osobiście na razie myśl ta do głowy nie przyszłaby
może, gdybym się tam znajdowała na pańskiem miejscu, rozumiem ją jednak
i odczuwam doskonale...

- Prawda? - uradowany mimo woli podchwycił Topolski. - Pani przyznaje -
ciągnął, - że egzystuje poniekąd w pojęciach tych analogia pewna...
Słuchając pani jednak, przychodzi mi do głowy jedno spostrzeżenie... -
zatrzymał się...

- Musiała pani - i instynktownie Topolski nadał głosowi brzmienie
łagodne, czułe - w życiu swem kochać kogoś bardzo...

- Dlaczego? - zapytała z uśmiechem Ola.

- Bo inaczej nie zrozumiała i nie odczułaby pani wrażenia mego! - rzucił
po francusku Topolski.

- Kochałam! - odparła stanowczo, w tymże języku, Ola.

- Kogóż, jeśli spytać wolno i jeśli to nie jest żadną tajemnicą stanu?

- Męża! - odparła po polsku, lakonicznie Ola, patrząc ironicznie nieco
Topolskiemu prosto w twarz. Ten ostatni skrzywił się z lekka.

- Ach, ja nie myślałem o tem zgoła... Męża powinno się kochać... Zresztą
- uśmiechnął się złośliwie - użyła pani czasu przeszłego... Kochałam,
j'ai aimé - ciągnął ironicznie, - wszak, o ile mnie pamięć grammatyki
francuzkiej nie zawodzi, to passé défini... - zaakcentował wyraz
ostatni.

- Och, jakże pan łapiesz za słowa! - zaśmiała się nieszczerze trochę
Ola. - Przy tem zapragnąłeś pan pochwalić się znajomością francuskiej
grammatyki, i nie udało się... J'ai aimé - to passé, indéfini - odcięła.

- Ach, alors votre amour, madame... est indefini? - nie pozostał dłużnym
Topolski.

- Ech, nieznośnym się pan stajesz! - zaśmiała się młoda kobieta. - Ot
lepiej, niech pan spojrzy na prawo - wskazała ruchem ręki niebo,
widocznie pragnąc zmienić temat rozmowy. - Jakie piękne chmurki,
nieprawdaż?..

Topolski wolno zwrócił głowę, we wskazanym kierunku.

- Prześliczne! - potwierdził.

Niby zaróżowione, zdrowe, w aureoli złocistych włosów, buziaczki
zasypiających rzędem obok siebie smacznie dorodnych dziatek, układały
się do snu na niebieskawo-perłowem tle nieba obłoczki małe,
koralowo-złote, - zaklęte jakby cudownie w ostatnim odblasku śpiącego
już słońca.

Dłuższy czas stali Topolski z Olą, zapatrzeni w grę świateł wieczora; po
niejakimś czasie, odwróciwszy wzrok od nich, kobieta spojrzała przed
siebie.

- Regardez! - przerwała milczenie swym mile brzmiącym głosem. - Wszak to
Krasnostawski, prawda? - zwróciła się do towarzysza, pokazując mu ruchem
głowy zbliżającego się pędem ku nim jeźdźca.

- Tak. Zdaje się, że to jaśnie pan plenipotent pomyka - odparł z
przekąsem Topolski, z zaakcentowaną rozmyślnie obojętnością w głosie.

Tymczasem kasztanek złotawy, parskając cicho, przemknął tuż koło nich i
ruchem uprzejmym, aczkolwiek chłodnym nieco, i nie zatrzymując się
wcale, skłonił się Krasnostawski stojącej parze.

Topolski i Ola w ślad zatem ruszyli powoli miejsca, rozmawiając znów
żywo ze sobą, jeździec zaś, na wskos przeciąwszy łączkę, wspinać się
zaczął po pochyłości jaru. Z lekkiego początkowo pod górę truchcika, koń
przeszedł w wolnego stępa...

W ciszy wieczornej, do uszu Krasnostawskiego dochodziły wyraźnie słowa i
śmiechy idącej łączką pary.

Młody człowiek, uderzywszy gniewnie konia butami i spicrutą, pochwycił
cugle, i pomknął dalej...

- Że też im nigdy nie zbraknie tematu do rozmowy! - mruknął.

Obecność ciągła Topolskiego przy Oli gniewała niepomiernie młodego
plenipotenta. Znał on, jak wiadomo, dzisiejszą dziedziczkę Gowartowa od
lat blisko dziesięciu. Dziewczęciem jeszcze podobała mu się ona bardzo.

A potem?.. Wszak pamięta doskonale tę chwilę, gdy dowiedział się on od
starego Gowartowskiego, że Ola uciekła z Dzierżymirskim... Dziwnego,
och, niepojętego dlań nawet, na razie doznał wówczas wrażenia! Po
śmierci zaś pana Januarego i przyjeździe młodych, przypadek bardziej
jeszcze zbliżył go do niej, a było nim powtórzenie zbolałej córce
dosłownie ostatnich chwil ojca i słów jego, pełnych przebaczenia...

Fakt ten, na pozór drobny, stał się jednak dla Krasnostawskiego wysoce
poważnym, postawił go bowiem wobec nowych chlebodawców na przyjaznej,
poufałej niemal stopie, i takim dotąd bez zmiany pozostał.

Co rok, gdy Dzierżymirscy przyjeżdżali do siebie na wieś, pierwszy witał
ich na progu Krasnostawski, bywając potem zawsze stale co dzień niemal w
Gowartowie... Dzierżymirscy traktowali go, jak równego im zupełnie,
naturalnie, uprzejmie przyjmowali zawsze - bez różnicy, o każdej dnia
porze, ze względu zaś na dobre wychowanie jego, i wspomnienie, iż do snu
wiecznego zamknął był Gowartowskiemu powieki, uważano go nawet jakby za
należącego do rodziny.

Czuł się zatem młody pan plenipotent w pałacu, jak u siebie w domu,
zastępował mu on strzechę rodzinną, której nie posiadał wcale i trwało
tak rok rocznie przez kilka letnich miesięcy. Potem znów następowała
dlań długa przerwa; - gospodarstwo, samotność, nuda i wyczekiwanie z
upragnieniem chwili przyjazdu Dzierżymirskich! Powtarzało się to
bezzmiennie przez lat ubiegłych parę, i przez czas ten cały stała się
rzecz, której z łatwością domyśleć się można było...

Krasnostawski, dawniej Don-Juan wielkomiejski, jeszcze obecnie na wsi
bałamucący wszystkie ładniejsze dziewczyny w okolicy - niepostrzeżenie,
początkowo nie zdając sobie nawet wcale sprawy, zakochał się na zabój w
swej pięknej, młodej dziedziczce i pani...

Łatwe sercowe zdobycze pomściły się na lekkomyślnym panu plenipotencie.
Miłość prawdziwa, silno powaliła go już w drugim roku pobytu u
Dzierżymirskich.

Zabrała mu serce kobieta, dla niego całkiem, i rzec można, na zawsze,
niezdobyta, niepochwytna nawet, ze względu warunków służebnej różnicy
położenia jego w ogóle z jednej strony, a z drugiej - z powodu
charakteru Oli, jak się zdawało, bez skazy, niezłomnych jej zasad, oraz
bezgranicznej, niezmiennej, a dotąd jedynej - miłości jej dla męża.

Przebolał zatem Krasnostawski wiele, lecz zapanował nad sobą. Nikt nie
zbadał dotychczas tajemnicy jego serca, nawet "ona."

A dziś, uczucie drzemiące i ukryte na dnie duszy przed sarkazmem ócz i
języków ludzkich, przeobraziło się już było w prawdziwy kult...
Codzienny gość Gowartowa, Krasnostawski, poza obowiązkami, żył
"prawdziwie" w dniu godzin tylko kilka, t.j. tych parę właśnie, podczas
których obcował z Olą, młoda kobieta zaś stanęła w duszy jego, nie
złożonej, nieprzesubtelnionej, lecz szczerej, pięknej i prostej - na
piedestale świętości prawdziwej! Krasnostawski modlił się niemal do
Oli!..

I oto teraz przyszło mu cierpieć podwójnie: dotąd odbierała mu
ubóstwianą konieczność życia, w postaci męża... - Dziś przy boku jej się
zjawił inny... Krasnostawski znienawidził pana na Szczęsnej...

Zazdrość, ta miłości siostrzyca, pochwyciła go w swe szpony krogulcze,
dręcząc bez litości... Mękę tę zaś powiększało jeszcze poczucie własnej
niemocy.

Myśląc o tem po raz setny, Krasnostawski pędził wciąż szybko, nagląc
niemiłosiernie spicrutą wierzchowca.

- Sługą jestem i na wieki sługą zostanę!.. Psie życie, psie!.. - rzucił
głośno z goryczą obszarom, śniącym w mroku. - On mi ją weźmie, pokala,
ja to czuję, przeczuwam!.. Lecz co czynić mam, co robić? - wołał do
siebie wzburzony przyjaciel, domownik pałacowy Dzierżymirskich. -
Zastrzeliłbym go, to lisiątko! - mruknął ciszej.

W tej samej chwili koń się potknął, Krasnostawski ściągnął instynktownie
cugle, i począł jechać wolno.

Wokoło niego, otulony szarzyzną mroku, kołysał się step mały, wysoka
trawa łechtała mu opuszczoną w dół siodła rękę. W oddali rysowały się
już cienie folwarku Tomaszówki, tak zwanej ukraińskiej fermy, złożonej
tylko z toku, to jest: stodół, spichlerza, paru jeszcze zabudowań
gospodarskich, i jego własnego, niskiego, mieszkalnego domku -
królujących w cieniu kilkunastu drzew wśród pól i łanów szerokich.

Krasnostawski zdjął czapkę i przetarł chustką czoło. W krąg niego latały
tysiące muszek małych, brzęczały żałośnie roje komarów; bąk grał gdzieś
w moczarach, a przepiórka zabłąkana, wędrująca jeszcze po polach,
odzywała się gdzieś nieśmiało samotna...

Przejechawszy wolno kawałek stepu, Krasnostawski puścił się znów poprzez
bodziaki i trawy szybkiego nader, tak zwanego szłapaka. Prychając
nozdrzami, czując stajnie blisko, pomknął kasztan ochoczo. Pędem
powietrza i końskiego biegu, wysokie trawy zakołysały się trwożnie -
zaszumiało na stepie...

Lecz oto po chwili wierzchowiec skoczył w bok gwałtownie: to układający
się już do snu błogiego zając pomknął mu chyżo spod nóg i znikł w
wieczornym mroku... Niebawem jeździec z koniem wpadli na trakt szeroki.

- Zginie mi Ola moja ubóstwiana, najdroższa!.. A szkoda - szkoda! -
szeptał do siebie podniecony Krasnostawski.

- Co czynić? jak przeszkodzić temu? - huczało mu dalej w głowie.

Lecieli wciąż... Domostwa Tomaszówki stawały się coraz wyraźniejsze,
bliższe... Wyminął ich wóz; jadący w przeciwną stronę, chłop pokłonił
się nisko, lecące za wozem źrebię przyłączyło się do wierzchowej klaczy
Krasnostawskiego.

- Ksiou, ksiou, ksiou! - zawołał chłop przeciągle: źrebczyk zastrzygł
uszami, prychnął i zawrócił galopem.

- Ach, czemuż, czemuż nie wolno mi kochać ciebie, najdroższa? - wyrzucił
z siebie Krasnostawski wymówkę, pełną goryczy. - Ja bym cię ozłocił,
klęczał przed tobą - zmiatał proch u stóp twoich!..

Jeździec z koniem, jak huragan, wpadli we wrota i na dziedziniec małego
dworku. Zatrzymali się... Krasnostawski zeskoczył z kasztanka i huknął
donośnie.

Niebawem zjawił się wyrostek, w rozchylonej koszuli, boso, odebrawszy
wierzchowca, znikł z nim pomiędzy strzechami podłużnych budynków; młody
człowiek zaś, szepcąc jeszcze smutnie coś z cicha do siebie, schyliwszy
głowę, wszedł do wnętrza małego, krytego słomą dworku.

Odemknął drzwi kluczem, a przestąpiwszy próg, zatrzasnął je z hałasem. W
ślad za tem potarł zapałkę, a zapaliwszy lampę, zbliżył się do biurka,
stojącego pod oknem, wśród skromnie umeblowanej izby, wybielonej, z
niskim sufitem, o dużych wystających u pułapu belkach.

- Nie mnie, marnemu pionowi, marzyć i kochać, nie mnie!.. Do pracy,
sługo, płacą ci za to! -szepnął Krasnostawski, z bezmierną goryczą.
Rozłożywszy jednocześnie na stole olbrzymią rachunkową księgę, umoczył
pióro w kałamarzu i usiadł ciężko przed biurkiem.

Cisza zaległa pokoik. Przerywał ją tylko szelest papieru i zgrzyt
donośny stalki w obsadce - czasami zaś akordem w tę muzykę milczenia i
pracy wplotło się z rzadka stłumione westchnienie ciche.

-------------


Ukraińskie lato upalne dobiegało końca, zanikało, wypierane jesienią
wczesną, w tym roku piękną bardzo - przezroczą...

Życie w Gowartowie płynęło cicho, a dnie mijały tutaj za dniami,
wszystkie bez zmiany niemal bardzo do siebie podobne. Ładyżyński zatem
tak samo zawsze szyderczy z marszałkową się sprzeczał i rozmyślnie
przeszkadzał flirtowi Oli z Topolskim... Krasnostawski, tłumiąc w sercu
ból, żal, gorycz i zazdrość, przyjeżdżał tu jak zwykle, co dzień, a
bawiąc w pałacu coraz krócej, po partyjce bilardu z panem Emilem,
uciekał do swej wśród pól samotni.

Czasem zajrzał do Gowartowa ktoś z dalszych, lub bliższych sąsiadów, i
jak to bywa zazwyczaj na wsi, zjeżdżając całym rodzinnym taborem, na
godzin kilka rozgaszczał się w pałacu. Dom cały naturalnie zniewolonym
był być na usługi gości, działo się to jednak zawsze ku wielkiemu
zmartwieniu Ładyżyńskiego. Bywalec eleganckich miejskich salonów, zły
chodził wówczas z kąta w kąt, ziewając skrycie i pokpiwając nieznacznie
z przybyłych w gościnę; sąsiadów Gowartowa nie lubiał bowiem pan Emil i
z góry stale traktował, ochrzciwszy wszystkich ryczałtowo mianem
"serwatki towarzyskiej"...

W niedzielę wszyscy z pałacu jeździli do kościoła - w tygodniu, dla
ubarwienia jednostajnego skądinąd życia, oddawano sąsiedzkie wizyty...
Pan Emil wtedy zostawał zawsze w domu, a namawiając panie, by jechały,
starał się zwykle wybrać na to dzień, w którym spodziewał się odwiedzin
Topolskiego.

Hrabia ze Szczęsnej, przyjeżdżający teraz, regularnie, co drugi dzień
prawie, stawiał się wówczas niezmiennie. Ładyżyński, uśmiechnięty
złośliwie, przyjmował go z otwartemi ramiony, do karamboli natychmiast
werbował, nic najczęściej przy tem nie mówiąc o wyjeździe pań, wymijając
zręcznie jego pytania w tym względzie. Dopiero później, po partyi,
wychodził na chwilę, wracał, i spokojnie oznajmiał mu o tem, mniej
więcej w ten sposób: "Wszak hrabia kochany o panie mnie się pytał? n'est
ce pas? Pardon... na śmierć zapomniałem... wyobraź pan sobie, wyjechały
przed godziną na spacer, pewny byłem... A tu, concevez... Dowiaduję się
właśnie, iż palnęły sobie wizytkę!.."

Topolski rad nie rad niebawem odjeżdżał, pan Emil zaś, ironiczny,
zjadliwej uprzejmości pełny, odprowadziwszy go do powozu - zacierał ręce
z radości.

Pomimo jednak usiłowań zręcznych Ładyżyńskiego, stosunek Topolskiego i
Oli zacieśniał się coraz bardziej; przyjaźń fermentowała już, potęgowała
zaś stosunek ten przedłużana coraz bardziej nieobecność
Dzierżymirskiego, od którego, po liście oznajmiającym wyjazd do
Medyolanu - nie było zgoła żadnej wiadomości.

Był wieczór letni, kojący, cichy...

W pałacu gowartowskim zgaszono już wszystkie światła, prócz jednego - w
jadalni, gdzie marszałkowa przeglądała świeże gazety. Niebawem
odłożywszy je na bok, ze zmęczonych oczu staruszka zdjęła okulary, a
przetarłszy powieki, powstała i skierowała się ku balkonowi.

Tam, wziąwszy w rękę laskę, zeszła do ogrodu, zagłębiwszy się w jedną z
cienistych alei.

Ola, Topolski i nieodstępny ich satelita, pan Emil, używali przejażdżki
łódką po stawie, w tą stronę więc skierowała kroki marszałkowa. Wkrótce
przed nią zaszkliła się tafla stawu, staruszka usiadła na ławeczce i
posłała spojrzenie w dal...

Do uszu jej jednocześnie, w wieczornej ciszy wyraźna, doleciała pieśń,
śpiewana zgodnie silnym męskim tenorem Topolskiego i cieniutkim sopranem
Oli, z przeciągłem do wtóru gwizdaniem pana Emila. Barka znalazła się
niebawem pośrodku stawu. Pieśń, urwana nagle, zcichła, marszałkowa
krzyknęła, jak tylko mogła najgłośniej: - Hop!.. hop!..

- By... waj! - odpowiedział natychmiast pan Emil, rozległy się szybsze
uderzenia wioseł, plusk wody i łódź chyżo kierować się poczęły ku
brzegowi, Ładyżyński po chwili przyłożył do oczu rękę i krzyknął;

- Per Bacco! Wszak to pani marszałkowa!..

- O, ciociu! Czemuż cioteczka przyszła aż tutaj? Jakże można... wilgoć
ze stawu, opary niezdrowe! - rozległ się z kolei cieniuchny głosik Oli.

- Nic, dziecko, nie szkodzi... Posiedzę sobie, taki śliczny i ciepły
wieczór... Jedźcie, jedźcie, jak się zmęczę, to powrócę! - odkrzyknęła
pani Melania.

- E, cóż znowu? - zagrzmiał basem Ładyżyński. - I my wracamy. Księżyc
zresztą dziś niecnota nie dopisuje i chowa się ciągle... Naprzód!.. -
zakomenderował donośnie.

- Nieprawdaż? - dodał ciszej, zwracając się ku siedzącej w łódce młodej
parze.

- Ależ naturalnie! - potwierdziła szybko Ola, widząc, iż Topolski milczy
dyplomatycznie. - Cioteczka zaziębi się, jak ją pozostawimy tu dłużej, a
sama do domu tak rychło nie pójdzie...

Po chwili, łódź stanęła u brzegu. - Ciotuniu, jesteśmy.. - żywo
krzyknęła Ola, i wysiedli wszyscy.

Topolski z Olą poszli naprzód, pan Emil zaś pozostał, systematycznie
ułożywszy wiosła i zamknąwszy na klucz kłódkę u łańcucha,
przytwierdzonego do barki, poczem zapalił z wolna papierosa.

- Pa -nie E - mi - lu! Wra -ca - my! - rozległ się z góry, na brzegu,
wołający głosik Dzierżymirskiej.

- Idę, idę! - odpowiedział w ten sam sposób Emil, nie ruszył się jednak
wcale. Po chwili warknął do siebie półgłosem:

- O, nie podoba mi się coraz więcej ten farbowany na hrabicza! Lecz
swoją drogą pozycya moja tutaj jest w zupełności idyotyczną...
Marszałkowa, jak ślepa: nic nie widzi; on, wściekły, zębami na mnie po
cichu zgrzyta ona się dąsa... Que diable! Nie byłem dotąd nigdy stróżem
cnót młodych mężatek!..

I Ładyżyński wzruszył ramionami, poczem z wolna skierował się ku
pałacowi.

Pozostała zaś trójka była już daleko. Topolski podawał kornie ramię
marszałkowej, Ola szła obok niego - rozmawiali wszyscy żywo i wesoło;
niebawem znaleźli się na werandzie i usiedli, zmęczeni nieco
przechadzką.

Topolski, zatrzymany i uproszony przez panie, zostawał na noc w
Gowartowie, obecnie zaś namawiał Olę do zagrania na fortepianie.

- Ale kiedy mówię panu - broniła się, śmiejąc, młoda kobieta, - że teraz
właśnie czuje się niemożliwie usposobioną do muzyki... Upewniam pana, iż
go boleć będą uszy!..

- O, mnie nigdy! Chyba pana Emila? - odparł Topolski.

Ładyżyński nie znosił muzyki. Nazywał ją zawsze "gnębicielką i pierwszym
stopniem do histeryi i neurastenii."

- Jeżeli nie dla mnie - nachylił się w tej chwili Topolski ku siedzącej
obok Oli - to niech zagra pani dla pana Emila za to, że nam ciągle swem
towarzystwem przeszkadzał...

- Przeszkadzał?.. w czem? - spytała Ola, z uśmiechem i zalotnem
błyśnięciem oczu.

- Powiadają, iż przysłowia są mądrością narodów, a jedno z nich mówi
pono: "mądrej głowie, dość..." i.t.d. Pani nie zrozumiała - to trudno.

- Ha, ha, ha! - zaśmiała się Ola - zdrobnia pan przysłowia, stosownie do
okoliczności, ale bogi odmówiły panu talentu rymowania. Ja szczerze
zupełnie powiadam, iż nie zrozumiałam pana.

- Honny suit, qui mal y pense. Lecz pozwolę; sobie tymczasem nie wierzyć
pani...

Rozmowa ta cała prowadzoną była półgłosem, tak, iż siedząca w przeciwnym
rogu balkonu marszałkowa nie słyszała jej wcale. Odezwała się więc,
przerywając:

- Widzę, że na próżno pan Topolski cię prosi. Zagraj, Oluniu, zagraj,
dziecko, w taki cichy wieczór ślicznie się wyda głos fortepianu.

- No, jak cioteczka każe, to i owszem! - rzekła z uśmiechem Ola. - Ale
czynię to tylko dla niej; avis au lecteur...

Zwróciła się do Topolskiego, spojrzawszy mu prosto w oczy, poczem
przestąpiła próg pokoju. Młody człowiek skłonił się, i powstawszy,
podążył do salonu w ślad za nią.

- Któż zbadał rzeczywistą pobudkę czynów kobiety? - szepnął dyskretnie,
pochyliwszy się ku idącej.

- Przepraszam! - zaśmiała się wesoło Ola - proszę wracać na balkon
dotrzymać towarzystwa cioci Melanii, a zresztą - tu, siadając do
fortepianu, uczyniła ręką ruch w stronę werandy - oto pan Emil...

- A... więc pani jednak gra... dla niego - rzekł z wolna Topolski i
posłuszny zawrócił.

Ola nie odpowiedziała... Gamma tonów z pod jej palców zabrzmiała
donośnie... Fantastyczna pieśń norweska odbiła się o echa parku i głębie
śniące do stawu - namiętna, burzliwa, popłynęła w dal cichą pól i
stepu...

- Że też pani Ola nie ma litości nad ptaszkami, co śpią sobie w parku
tak cicho. Gdy usłyszą bowiem parę podobnych fortepianowych trelików,
ogłuchną do rana zupełnie. - odezwał się w tejże chwili ironiczny głos
Ładyżyńskiego.

- Cóż to pan, jak widzę, prócz ptaków tylko o sobie nie zapomina, a nas
z panią marszałkową z żyjących wykreśla! - półżartem, półserjo odciął
panu Emilowi Topolski.

Ładyżyński nie odpowiedział; wszedłszy do nieoświetlonego salonu, gdzie
grała Ola, odezwał się w ukłonie:

- Wszak pani pozwoli, nieprawdaż?... Bym zagrał sobie prozaicznie, terre
ŕ terre, w karambole sam ze sobą... Czy zgrzeszę bardzo?

- Mais pas du tout, owszem... Staraj się pan karambolować w takt gry
mojej; może tą drogą wreszcie nauczysz się pan kiedyś odczuwać muzykę...

- O, dzięki ci, pani! - trzymając się za serce, skłonił się pan Emil i
zadzwoniwszy na lokaja, kazał zapalić światła w bilardowej salce, a po
chwili, cały zatopiony w grze, z pietyzmem wykonywać zaczął karambole.

Pieśnią Schumana rzewną skarżył się cicho teraz fortepian, płakał,
smucił się żałośnie... Ola grała pięknie, z techniką i uczuciem.
Siedzący na balkonie Topolski łowił tony z lubością, przez grzeczność
tylko prowadząc rozmowę z marszałkową i klnąc zarazem w duszy jej
obecność, przeszkadzającą mu we flircie z Olą.

Niebawem wybiła w ciszy domu godzina jedenasta. Staruszka, zmęczona snać
całym dniem, powstała ciężko i rzekła:

- No, słuchajcie tu sobie muzyki, moi panowie, ja zaś idę spać... A pan
Emil gdzie - nie widzę go? - zapytała naraz.

Topolski zauważył dawno, że Ładyżyński postukuje na bilardzie; nie chcąc
jednak informować o tem marszałkowej, odparł szybko:

- Och, nie, wiem. Wyszedł przed chwilą, wróci zapewne niebawem! - i na
dobranoc - pocałował, z uszanowaniem, rękę staruszki.

Marszałkowa, nic nie mówiąc, weszła do salonu i zbliżyła się ku
fortepianowi.

- Bonsoir, chérie! - rzekła, całując Olę w głowę.

- Dobranoc, cioteczko! - zerwawszy się z krzesła uściskała marszałkowę
Dzierżymirska; poczem pani Melania skierowała się wolno do swych
pokojów.

Znikła... Fortepianem wstrząsnęło gwałtowne intermezzo; do pokoju,
tonącego w cieniach, cicho, jak kot, wsunął się Topolski.

Usiadł na niskim foteliku obok Oli: -Nareszcie!.. - szepnął.

- Nareszcie... Co? - ze spojrzeniem zalotnem, zapytała, nie odrywając
paluszków od klawiszy.

- Jesteśmy z panią sami...- dokończył Topolski zdanie. - I ten satyr,
któremu tu tak wszystko wolno i uchodzi...

Topolski urwał, a widząc, że Ola już otwiera usta by coś powiedzieć,
wyrzucił z siebie szybko, czyniąc nieznaczny ruch ręką:

- Och, wiem już z góry, co pani mi powie... Pan Emil - przyjaciel
nieboszczyka ojca pani, druh marszałkowej, wreszcie zna panią od
dzieciństwa. - Wszak to wszystko wiadomem mi jest doskonale... Co nie
przeszkadza - ciągnął - iż denerwuje mnie ten pan do niemożliwości...
Bo, np. dzisiaj: od rana nie pozwolił nam być chwilki nawet sam na
sam...

- Ho, ho, cóż to za gorycz i niezadowolenie! - zdziwiła się niby Ola, a
usiłując nadać głosowi brzmienie twardsze, dodała: - Nie pojmuję
zresztą, skąd te żądania uporczywe sam na sam i urojone jakby jakieś
prawa...

Nie dokończyła... Trel gwałtowny przebiegł, jak dreszcz, po klawiszach,
spojrzenie zaś młodej kobiety, które dojrzał Topolski w półcieniu i
blask jego, co, jak pieszczota, przesunął mu się po twarzy, zadały kłam
wyraźny wymówionym przez Olę słowom. Topolski zapomniał o nich.
Zapamiętał wzrok tylko i pokorny na pozór pochylił się ku rączce Oli.

- Przepraszam stokrotnie!.. przepraszam!.. - i pocałował biegnącą po
fortepianie białą rączkę, wychylającą się z fałdzistego rękawa - wyżej
łokcia. - Przeprasza się niżej! - rzuciła żartobliwie Ola.

- Ciemność winna temu... -- rzucił lekko Topolski.

Milczenie parku i domu przerywały teraz tylko tony fortepianu, coraz
namiętniejsze jakby, gwałtowne, burzą ognistego zapału i pragnień
wstrząsające spokojną ciszą, oraz nerwami dwojga ludzi, słuchających tej
orgii dźwięków rozpasanych, zamkniętych w złocone ramy artyzmu i
techniki.

Głos Topolskiego wkrótce przeszedł w szept przyciszony, pieszczotliwy,
miękki. Z dala odzywało się jednostajnie, co sekund kilka, uderzenie kul
na bilardzie zajętego wciąż karambolami pana Emila... I Topolski,
flirtując tak dyskretnie z Olą, podsycającą półsłówkami słów jego
igraszkę, od czasu do czasu wysyłał spojrzenie przelotne na wywiady, czy
pan Emil przypadkiem nie wraca; lecz ten nie myślał o tem wcale.

Widząc to, Topolski przysunął się bliżej do młodej kobiety. Ruch ten
jednak zauważyła Ola i widać chęć przekorna sprzeciwienia się mężczyźnie
przebiegła jej nagle przez główkę, bo odezwała się w tej chwili:

- Chciałam właśnie, oto zagrać panu coś przepięknego, i zapomniałam...
Masz tobie! - zatrzymała się. - Trzeba zapalić świecę! - dokończyła, z
filuternym uśmiechem.

- Ale, cóż znowu? - podchwycił Topolski. - Po raz pierwszy dostrzegam u
pani - ciągnął niezadowolony widocznie - brak odczucia nastroju chwili
danej... Tak mi miło było słuchać gry pani w tym właśnie półcieniu, tak
znakomicie godzącym się z muzyką i ciszą wieczorną.

Śmiech szczery Oli rozległ się w tej chwili. Zapaliła świece i rzekła
swobodnie:

- Cóż robić! widzi pan teraz, że wcale nie jestem doskonałością..
Nareszcie pan sam empirycznie przekonał się o tem. A mówiłam tyle
razy...

Urwała, i otworzywszy nuty, dotknęła się ręką klawiatury.

- Niedobra pani... - nadając głosowi brzmienie pociągające, łagodne,
przemówił Topolski. - Niedobra! - powtórzył ciszej, i podniósł do ust,
jej dłoń.

- Z okazyi czego - zaśmiała się Ola.

Topolski na pytanie wprost nie odpowiedział, lecz mówił dalej:

- Rozwiała mi pani złudzenie! - umilkł na chwilę.

Pytająco spojrzała nań Ola.

- Tak jest - powtórzył mężczyzna - bo uwierzy pani, jak dziwnego
doznałem wrażenia, gdy oto tak przed chwilą siedzieliśmy w zapomnieniu,
ciszy, przy fortepianu dźwiękach - zupełnie sami...

- No, ciekawam? Cóż panu się zdawało? - ironicznie nieco rzuciła Ola, a
oderwawszy zarazem ręce od klawiatury na chwilę, słuchała, patrząc mu w
oczy przeciągle:

- Po prostu zdało mi się, iż jesteśmy mężem i żoną...

- Tylko tyle? - zaśmiała się Ola złośliwie. - No, po prologu
spodziewałam się czegoś nadzwyczajniejszego przyznaję! - dorzuciła
lekko, a odwróciwszy spojrzenie, ułożyła zeszyt nut na stalugach
fortepianu, i znów grać poczęła, tym razem coś smętnego, kojącego jakby
- pełnego cichej tęsknoty...

- Co to jest? - zżymnął się w duchu Topolski, rozgniewany: - Że też ta
kobieta zawsze zbije mnie z pantałyku! - Nie wiedział po prostu, co
mówić dalej muzyka zaś jednocześnie łagodna, płynąca
miękko z pod palców kobiety, nerwową, drażliwą naturę jego nastrajała
dziwnie na nutę, wręcz przeciwną słowom, jakie same cisnęły mu się do
ust przed chwilą...

- Jednak, jak ona, niecnota, zna mnie, dobrze! - zauważył jeszcze w
myśli, spojrzawszy z pod oka na Olę, która, z błąkającym się w kącikach
ustek uśmiechem, grała właśnie, z uczuciem, coraz, subtelniejszem,
miękkszem, aż fortepian martwy skarżyć i płakać się zdawał.

Po chwili, Topolski przemówił znowu, głosem jednak już całkiem innym,
niż poprzednio:

- Pani się śmieje, tymczasem to, co mówię, wszak takie naturalne...

- Na - tu - ral- ne! - przedrzeźniła lekko Ola. - Ha - ha - ha! -
zaśmiała się - vous ętes incomparable!..

- Permettez! - przerwał porywczo nieco mężczyzna - niech skończę...

- Ależ słucham, słucham od kwadransa, et vous n'en finissez pas. Więc,
jakież ultimatum?

- Bardzo proste. Odczuwamy się z panią wzajemnie, rozumiemy, jak rzadko
kto może... Dusze nasze - to jakby niewidzialny kamerton, który, za
uderzeniem myśli, uczuć nam wspólnych, brzmi zawsze jednakowo... A mąż i
żona przecież, poza...

- Ha, ha, ha.. .- urwała przezornie O1a. - Otóż mylisz się pan zupełnie,
bo ja, na przykład teraz, nic, ale to nic pana nie rozumiem...

A zresztą - kończyła, powstawszy szybko od fortepianu - en voilŕ
ascez... - zamknęła fortepian. - Żal mi pana Emila, który pewnie już
darować mi nie może, że gram tak długo, bo oto właśnie nadchodzi..

- A bodajżeś! - zgrzytnął szeptem Topolski i zerwał się śpiesznie,
począwszy odruchowo układać niby porządnie nuty na etażerce.

- Silence a mon approche - quelle galanterie, madame, de votre part!..
Podziwiam, zaiste! - odezwał się na progu pan Emil, w ukłonie, a
zwracając się ku zmieszanemu pomimowolnie Topolskiemu, rzucił, z ukrytym
sarkazmem:

- Czy to... może panu zawdzięczam?..

I podtrzymywana przez Ładyżyńskiego głównie, popłynęła przez czas krótki
jeszcze rozmowa ogólna, poczem panowie powiedzieli Oli dobranoc i
rozeszli się, pozostawiając ją samą. Zapalone przy fortepianie świece
rzucały teraz na salon migocące światło, lekki zefirek kołysał ich
płomień z lekka, poruszał firanki i portyery... Ola skierowali się ku
werandzie, i oparłszy o balustradę, zadumała się głęboko.

- Co to jest, co się z nią dzieje? - myślała. Od wyjścia za mąż, od lat
sześciu kochała dotąd niezmiennie Romana tylko, choć bezustannie
ocierała się o dziesiątki nadskakujących jej mężczyzn, na żadnego jednak
uwagi nie zwracała nawet. I dopiero teraz, teraz!..

Ujęła głowę w rozpalone dłonie i ścisnęła niemi skronie...

Ten Topolski działa na nią w sposób iście niezwykły. Tak ją odczuwa, tak
dobrze rozumie, tak rozzmysławia po prostu umiejętnie prowadzoną grą
intrygi, flirtu - tak pociąga ku sobie nieprzeparcie!... Ten jego
ujmujący, niezwykły jakiś i zwodniczy wdzięk osobisty, którym tchnąć się
zdaje postać jego cała, zwycięża ją coraz natarczywiej, uparciej...
Broni się przed nim, w żart jego słowa obraca, a jednak ona, Ola, czuje,
że jeśli tak samo potrwa jeszcze dłużej, kto wie, czy zdoła oprzeć mu
się?..

Och, gdybyż przynajmniej Roman przybył już prędzej, gdyby! A tu sama
walczyć musi!.. Jeden Ładyżyński tylko po swojemu broni ją przed "nim" i
przed nią samą...

I Ola przy ostatniej powyższej myśli podnosi zwolni głowę, a pociągnięta
kojącą ciszą parku i światłem drżących promieni księżyca, schodzi z
balkonu i zapuszcza się samotna w cienistą ogrodową aleję.

Na piasku cień jej rysuje się mały i kroki rozlegają się donośnie; przez
liście niebieskawo-srebrne plamy światła ścielą się u jej stóp
dyskretnie, ukazują się, to znów nikną...

- Kocham go, kocham,.. i pragnę! - szepce Ola. - A on?

- Czyż można nawet wątpić o tem? - odpowiada samej sobie. - Przyleci na
jej pierwsze skinienie, gdyby tylko... zechciała...

Zechciała? - Ola przeciera czoło dłonią i czuje, jak krew młoda igra jej
w żyłach nieposłuszna, jak pragnienie poziome, zmysłowego użycia,
rozkoszy - nieprzeparte, silne ją samą ogarnia wszechpotężnie.

Idzie coraz wolniej, coraz bardziej pogrążona cała w myślach i
wewnętrznej walce.

Doszedłszy do końca alei, Ola zawraca machinalnie, kierując się ku
domowi.

- Romanie!.. Romciu... wybacz mi! - szepce, kładąc załamane rączki na
rozpalone czoło. - Przyjeżdżaj i obroń mnie!.. Obroń! - woła
rozpaczliwie, czując burzę w piersi, rozsadzanej uczuciem, pragnieniem i
rozterką!

Broniła się dotąd, ale teraz czuje, iż siły jej zbraknie na pewno...
Ileż godzin w dniu samotnych, ile nocy bezsennych, przemyślała,
przecierpiała w walce z pokus drażniącą, z sercem, wyobraźnią, duszą
całą, - rwącemi się do ukochanego mężczyzny - w jego ramiona, które
czekały tylko jej skinienia, by ją opleść pieszczotą - unieść w krainę
miłości i rozkoszy!..

- Marzenia! Ona nie ulegnie!..

- Nigdy, przenigdy! - szepce Ola, spowiada się przed zasłuchanemi,
cichemi drzewami parku. - Tylko ty, Romanie, ty, co po raz pierwszy w
życiu otworzyłeś mi ułudę miłości, szczęścia, ty, którego dotąd ponad
życie kochałam - przyjedź, ratuj mnie, swą obecnością wesprzyj!!!

Ola już jest w pobliżu pałacu.

- Nigdy cię nie zdradzę!.. nie zapomnę obowiązku... nigdy! - szepce po
raz wtóry jeszcze i z żywo bijąca w arteryach krwią - wzburzona cała, z
ostatnim wyrazem "nigdy" na ustach, wstępuje po schodkach pałacowego
skrzydła. Daleka myśli od szczegółów drobiazgowego życia - zapomina o
pozostawionych w salonie światłach - o wszystkiem i skrzypnąwszy
drzwiami, znika za niemi.

W ciszy uśpionego już domu, gdzieś, w dali, wydzwania tymczasem po
chwili godzina dwunasta.. Kwadranse mijają stopniowo, a noc letnia, w
milczeniu przyrody całej, woniami swemi miarowo oddychać poczyna...

W salonie pałacowym dopalają się powoli świece u fortepianu, płomienie
ich drżą bezustannie od nocnych powiewów, oświetlając fantastycznie
pokój cały; czasem wpadnie tu znienacka księżycowy promień - i złagodzi
swym blaskiem żółte świec płomyki...

I trwa to tak dość długo jeszcze...

Nagle jednak drzewa parku szumieć poczynają wraz głośniej, księżyc
gdzieś ginie, przepada, chmurki zaś drobne pokrywać zaczynają coraz
gęściej niebo dotąd pogodne... I zefirek leciutki, wpadłszy do salonu
przez balkonowe drzwi, hulać po nim zaczyna...

Jeden płomyczek u świec gaśnie, drugi w pobliżu okna pali się wciąż,
dygocąc...

Swawolny wietrzyk tymczasem wzdyma teraz firanki, a podrzuciwszy jedną z
nich, nakrywa nią płomień świecy przy stojącym obok okna fortepianie i
jakby pragnąc przypatrzeć się swej psocie, nagle przestaje powiewem
poruszać wszystko dokoła!..

Stopniowo firanka zapala się z wolna; płomień obejmuje ją pieszczotliwie
w swój uścisk gorący...

Wpada znów podmuch zefiru. I płomień idzie w górę zwycięski, zapala
lambrekin. Minut kilka... Okienne ramy już płoną złocistym ogniem, z
trzaskiem przełamują się po chwili, szyby pękają znienacka, i wszystko
to razem upada na ziemię. Dywan puszysty kopcić poczyna... Od firanki
zajęły się rozrzucone na pianinie nuty, drobiazgi...

Wietrzyk, jak szatan złośliwy, dodaje tymczasem animuszu płomieniom,
przyspiesza pochód ich po salonie...

Ogniste węże obejmują już niebawem w śmiertelny uścisk fortepian, skarży
się on żałośnie... Meble pękają od gorąca - dym, żar, napełniają pokój
cały, kobierzec już płonie - posadzka pod nim trzeszczeć zaczyna!..

Wiatr ustaje tymczasem, chmurki stopniowo rozchodzą się jak przyszły,
rozpraszają... Sierp księżyca ukazuje się znowu, i zagląda ciekawie do
wnętrza pałacu...

Wśród ciszy śpiącego domu pali się już teraz cała prawa strona salonu;
drzwi przymknięte od sąsiedniej jadalnej sali, pod naporem ognia, walą
się, z trzaskiem - w tejże chwili hufiec płomieni wsuwa się podstępnie
do innych, przyległych komnat...

Nikt nie spostrzegł jeszcze w pałacu ognia. Cicho.

W pokoju, na pierwszem piętrze, śpi smacznie Topolski, a uśmiechnięty,
rozmarzony, śni zapewne o Oli.

Mija jeszcze z kwadrans. W komnacie rozlega się nagle trzask silny, w
ślad za tem podłoga wstrząsa się...

Topolski budzi się, a ledwo otworzywszy oczy, kaszleć zaczyna: coś dusi
go, w oczy się wżera...

Zrywa się wystraszony i przytomnieje natychmiast. Instynktownie otwiera
okno...

- Co to, na Boga, co to? - przenika mu jednocześnie mózg pytanie. Patrzy
w dół przez okno - księżyc świeci, śpi wszystko!.. Słucha... Włosy jeżą
mu się na głowie, zapala świece, i widzi siebie w obłokach dymu.

- Pożar!.. - świta mu w głowie. Niepewny jeszcze, ubiera się
pośpiesznie, parę chwil zaś później jest już na korytarzu - za
drzwiami...

Dymu wszędzie pełno. Echo łoskotu płomieni na dole dochodzi tu
wyraźnie... Poza tem wszędzie panuje milczenie zupełne...

- Na Boga, czy Ola śpi? - nikt snać o ogniu nic jeszcze nie wie! -
przemyka przez umysł młodzieńca. Chce krzyknąć: - Ogień, gore! - waha
się...

Staje strwożony... Może jemu tak tylko się zdaje?.. Po sekundzie
namysłu, rzuca się jednak na lewo, ku schodom, i biedz na dół zaczyna..

- Ola... Ola!.. - szepce półgłosem, pomny i tylko najdroższej sercu
istoty, i znalazłszy się na dole, skręca gwałtownie w prawo, ku pokojom
pani domu...

Po omacku, przewracając meble, biegnie Topolski przed siebie, jak
nieprzytomny...

We względnej ciszy, towarzyszy mu tylko coraz wyraźniejszy odgłos
palącego się pałacu...

Nagle rozjaśnia się przed nim krwawo-złotą plamą przestrzeń ciemna
pokoi, głuchy zaś łoskot, połączony z sykiem i świstem, odbija się
donośnie..

To płomienie wdarły się już do sąsiadującego z sypialnią Oli buduaru...
Odblask ich oświeca jaskrawo białe drzwi, prowadzące doń... Topolski na
ten widok, korzystając z wolnego jeszcze od ognia, miejsca, rzuca się
gwałtownie ku nim. Słucha...

Do uszu jego dolatują jakieś wołania, krzyki:

"Gore, gore! pali się... Ratunku! ratować!.. Bywaj!" - krzyczą teraz
zewsząd zapamiętale, rozpaczliwie jakieś głosy, a pod samym domem
rozlega się równocześnie przyspieszona bieganina, tupot licznych kroków
ludzkich...

- Już alarm dany - to dobrze! - czyni sobie w duchu Topolski uwagę i
odruchowo wchodzi do sypialni Oli, zamknąwszy drzwi za sobą.

Tu jeszcze cicho... Nocna lampka mdłem tylko światełkiem oświeca
komnatę; księżycowy promień drżący ściele się po ścianie i łożu, na
którem leży Ola, pogrążona we śnie spokojnym.

Z pod kapy lekko narzuconej, unosi się jednostajnie pierś młodej kobiety
i rysują wdzięcznie kształty ciała...

Pomimo grozy położenia, Topolski zachwytu powstrzymać nie może. Chwilę
stoi nieruchomy...

Huk tymczasem jakiegoś mebla, pękającego, pod naporem ognia, odgłosem
swym budzi Olę... Strwożona, zrywa się, zrzuca kapę, i w bieliźnie
nóżkami bosymi, dotyka ziemi...

Jednocześnie dym napełniać sypialnię poczyna, a przez dolną szparę u
drzwi wciska się przemocą, niby wąż jadowity, krwawe pasemko ognia...
Ola rzuca okrzyk strasznej trwogi, i wcale nie widząc jeszcze
Topolskiego, porywa stojący na małym stoliczka dzwonek i rozpaczliwie
dzwonić poczyna...

Topolski, widząc i słysząc to wszystko, szybko otwiera na ścieżaj okno i
rzuca się ku Oli... Ona spostrzegła go właśnie...

- Co to?.. Pan tu?.. O, jakżeż można!.. i Ola zarumieniona milknie, a
wstyd zarazem staje się silniejszym od trwogi, bo ruchem nagłym obwija
się fałdami porzuconego obok na krześle szlafroczka...

Huk ponowny tymczasem wstrząsa murami pokoju. Ogień zwycięzca wkracza
jednocześnie w komnaty, drzwi pękają i płoną! Topolski porywa drżącą ze
strachu i wstydu młodą kobietę w swe silne ramiona.

- Co... to?.. Co... to?.. - szepcze Ola jeszcze, z lękiem... Mężczyzna
pragnie coś odpowiedzieć, lecz w tejże chwili, z łoskotem i chrzęstem,
wpadają do sypialni drzwi roztrzaskane, a ziejąca paszcza płonących
komnat pałacu ukazuje się, jak na dłoni, w całej swej grozie i
majestacie...

Jednocześnie rozlega się przeraźliwy krzyk kobiecy!..

To zbudzona dzwonieniem swej pani, śpiąca w sąsiednim pokoju służąca,
wołaniem, błaga o pomoc!

W sypialni zaś już nie ma nikogo. Wyskoczywszy zręcznie oknem, Topolski
stoi teraz w parku i obrzuca spojrzeniem płonący pałac. Widzi w oddali
ludzi kilkanaście, ekonoma, parobków i służbę dworską, a w dali
zapomnianą przezeń całkiem sylwetkę marszałkowej...

W śród gwaru słyszy zarazem donośny głos pana Emila: "Hej! hej! ludzie,
tu! do mnie!! - woła energicznie. - Ratować młodą panią!!.. W rogu
dworu!! prędzej!!!"

Słuchając tego rozkazu, kilku ludzi natychmiast odrywa się do ogólnej
gromadki sług i lecieć poczyna ku pokojom młodej dziedziczki - ku
niemu!..

Wystraszona płomieniem i krzykiem Ola zarzuca równocześnie Topolskiemu
na szyję swe nagie ramiona! On, wstrząsnąwszy się pod tem dotknięciem,
porywa się nagle z miejsca, jak szalony, i mknie chyżo w ogród... Krew
gorąca, młoda, grać w nim poczyna... Zapomina o wszystkiem, prócz
tulącej się do jego piersi kobiety i ucieka dalej i dalej...

Do uszu jego dolatują wołania coraz cichsze, okrzyki!.. Topolski biedz
nie przestaje ku znanej sobie altanie, położonej na końcu ogrodu.

Prowadząca do niej aleja parku rozbrzmiewa echem gwałtownego jego biegu,
szeleści mu nad głową liści pogwarem.

Z zarzuconemi na szyję mężczyzny ramionami, tuli się wciąż ku niemu, jak
powój wiotkie ciało Oli... Topolski, dotąd zapatrzony wciąż w
przestrzeń, opuszcza naraz głowę i wzrokiem pieści chwilę trzymaną w
uścisku kobietę...

Oczy jej przymknięte - zemdlała!..

Topolski zatrzymuje się. Z miłością bezbrzeżną, pragnieniem, spogląda
ciągle na Olę... Krew uderza mu nagle do głowy!..

- Mój ty skarbie najdroższy!.. moje ty wszystko!.. - szepce drżącemi
usty, i jak szalony, całować, pieścić poczyna jej wargi, oczy i ciało!..

W kilka minut później, dopada cienistej altany i niknie, ginie w jej
głębiach... Niedyskretny, ciekawy wsuwa się za nim księżyc blady, a
kopuła altany, mieniąc się od jego promieni, drży leciutko -
tajemnicza...

W dalekim zakątku parku znów cicho...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Koło płonącego pałacu natomiast ruch panuje nie do opisania.

Co chwila od pobliskiego stawu i z powrotem pędzą galopem konie, wiozące
beczki z wodą; wszystkie miejscowe sikawki są w ruchu, dyrygujący zaś
parobkami i służbą ekonom Gowartowa kręci się, jak mucha w ukropie,
krzyczy, gniewa się, rozkazuje...

Mężczyźni zalewają wodą dach, płonące belki, wdrapują się na piętra,
wyrzucają oknami nietknięte jeszcze przez ogień pałacowe meble. Zbudzone
wiejskie kobiety, w ponarzucanych płachtach i koszulach, przypatrują się
bezmyślnie pożarowi, gwarząc z cicha pomiędzy sobą, lamentując,
złorzecząc...

Grupa ich wystraszona rzuca się nagle w bok, z okrzykiem...

To przelękniony hałasem i płomienistą łuną, pędzi wprost na nie kary,
półkrwi arabskiej, ogier, wyrwawszy się z pozostawionej bez opieki
stajni.

Ucieka strwożony, błędny... Wyminąwszy zaś rozpierzchłą gromadkę, umyka
przed ogniem i ludźmi do parku, budząc jego drzemiące cisze przerażonem
rżeniem.

Jednocześnie na czele kilkunastu tomaszowieckich fornali, wpada przez
bramę, z impetem, Krasnostawski, a z przybyciem jego wszystko wre
dokoła, ze zdwojoną energią.

I oto niebawem krwawa ściana ognia, wzbijająca się ku niebu, miejscami
złocista, tam znów, niby krepą, przesłonięta czarnym gryzącym dymem,
zaczyna zniżać się, zmniejszać powoli... Już obecnie huk pożaru coraz
częściej przerywają syki gasnących płomieni - opanowany nieco żywioł
mniej groźnym się staje, pokornieje, cichnie...

Lewe podłużne i największe pałacowe skrzydło pali się jeszcze, płomień
nadal zwycięsko sieje tam zniszczenie, prawą stronę jednak domu ugaszono
już zupełnie. Z płaszczącego się tu dymu wyłaniają się teraz białawe,
osmalone mury; wśród zgliszcz, już zwęglonych, pełzają jeszcze tam i
ówdzie ogniste węże, całując lubieżnie, liżąc ścian poczerniałych
podnóże.

I w porównaniu gwaru, zgiełku, które panują u płonącego w dali
pałacowego skrzydła - cisza króluje tu względna...

Tam ruch, krzyki, krzyżujące się rozkazy, łuna ognia, huk jego, syk,
oraz zupełne oddanie się wszystkich całkowicie dławieniu i walce z
żywiołem...

Tu - srebrzące się, czyste promienie jaśniejącego wysoko na niebie
niepokalanie miesiąca, co błyszczą na okopconych ścianach, stanowiąc
dziwny w sobie, a pełen spokoju, kontrast, z wrzawą i krwawo-złocistą
pożogą...

Szelest kroków tymczasem przerywa nagle milczenie. Za węgłem sterczącego
samotnie odłamu murów pogorzeliska, pojawia się Krasnostawski, i
stanąwszy w zamyśleniu, śle wzrok badawczy w stronę parku.

- Tam puściłem już w ruch wszystko!.. - mówi głośno do siebie. -
Dokończą gasić i dadzą sobie radę beze mnie... - mruczy dalej. - Ja zaś
ich muszę znaleźć - muszę!..

Krasnostawski milknie, i rozglągając się bacznie dokoła, kieruje się w
głąb parku, idzie z wolna zamyślony, a trzymaną w ręku długą nahajką co
chwila uderza się machinalnie po wysokich, okopconych butach...

Od czasu, jak tu przybył na ratunek i piąte przez dziesiąte zdołał
rozpytać się o początek i przebieg pożaru, myśl jedna i ta sama dręczyła
go bezustannie: gdzie są Topolski i Ola?.. Że nic złego im się nie stało
- wiedział... Co robią zatem sami tak długo?..

Kochając Olę i odczuwając przez to podwójnie zacieśniający się stosunek
jej z Topolskim, młody człowiek przeczuwał więcej od marszałkowej i
Ładyżyńskiego... Oni, pochłonięci pożarem, jak wszyscy zresztą,
potracili głowy!.. A on?..

Myśleć o Topolskim i Oli nie przestawał, jak szalony przy tem siły
odpędzał od siebie myśli niektóre.

Obecnie, tknięty przeczuciem jakby, szedł właśnie aleją, prowadzącą do
ustronnej altany...

Duszą Krasnostawskiego miotał niepokój. Zazdrość szarpała nim bez
miłosierdzia, sączyła swój jad zatruty, niepewność męczyła - obawa, że
sprawdzą się skryte jego podejrzenia, tamowała mu oddech w gardle i
zniewalała w bezsilnej wściekłości zaciskać dłonie.

Poza dziedziną przeczuć bowiem, ów niepokój Krasnostawskiego miał
również źródło i w następującym, konkretnym fakcie.

Komenderując i uwijając się przy pożarze, spotkał Krasnostawski
pomagającą również innym, znoszącą wodę, dziewczynę służebną, ulubienicę
Oli...

Ta zaś, gdy ją zapytał o panią, opowiedziała mu bezładnie: - Powiadam
paniczowi... Boże, Boże, jakie to było straszne! Jaśnie młodsza pani
dzwoni, i się budzę, ubieram prędziutko, słyszę jakiś szum... Otwieram
drzwi, a tu - ogień, ogień jak daleko spojrzeć na pańskie pokoje...
Tylko pościel młodej pani pusta i okno otwarte!..

Ktoś rozdzielił ich i dalszą indagacyę przerwał Krasnostawskiemu
szerzący się pożar, zamęt i wrzask. Poprzestać musiał tylko na tem.

Teraz szedł coraz prędzej. Nagle zatrzymał się, jak wryty.

Już od minut paru zauważył na wilgotnym piasku alei ślad kroków męskich,
obutych w zgrabny trzewik, teraz zaś leżała przed nim dobrze mu znana
papierośnica Topolskiego, a opodal widziany często we włosach Oli
grzebień, z szyldkretu.

Wątpliwości już być nie mogło... Krasnostawski pochwycił machinalnie oba
leżące przedmioty i biedz począł...

Szalała w nim burza.. Nienawiść mężczyzny, pogardzonego przez ubóstwianą
kobietę na korzyść rywala rozpaliła mu krew, napełniła jakąś
niepohamowaną żądzą pastwienia się i zemsty!..

Spocony, blady, stanął wkrótce u wejścia do altany, i począł
nadsłuchiwać, z zapartym oddechem. Pot kroplisty wystąpił mu na czoło,
usta zacisnęły się boleśnie, oczy zamigotały dzikim ogniem.

Z cichej, sennej altany dochodziły wyraźnie dwa głosy - dwa szepty...

Krasnostawski rozchylił gałęzie... Na szelest ten w ciemnościach zerwał
się ktoś śpiesznie i u progu stanął Topolski. W półmroku nocy
zamajaczyła jego twarz biała, rasowa, i dwaj mężczyźni spojrzeli sobie,
milcząc, prosto w oczy.

Trwało to sekundę, lecz wystarczyło Krasnostawskiemu, bo to, co wyczytał
na wzburzonem obliczu Topolskiego, aż nadto uzasadniło jego obawy.

Wysiłkiem woli, ochłonąwszy z wrażenia, przemówił pierwszy Topolski,
wskazując swobodnie na pozór ruchem ręki widnokrąg, gdzie dogorywała już
łuna ognia:

- A zatem, chwała Bogu, już po pożarze!.. My właśnie...

- Nikczemny! - zabrzmiało w ciszy słowo jedno.

Wymówił je głosem drżącym Krasnostawski, i niepomny niczego, rozszalały,
schwyciwszy Topolskiego za gardło, drugą ręką przerzucił go poprzez
siebie i z pasyą okładać począł trzymaną w ręku nahajką...

W milczeniu zakątka rozległ się krzyk bitego i w ślad za tem okrzyk inny
- kobiecy!..

Ku dwom mężczyznom wypadła Ola... Jak lwica, rzuciła się natychmiast
pomiędzy nich, a obroniwszy Topolskiego, gwałtownie, szybko, wymierzyła
Krasnostawskiemu dwukrotny policzek...

Jak rażony obuchem, zachwiał się pod tem uderzeniem mężczyzna, cofnął
się wstecz, blady, jak ściana, oszalały, straszny.

Zaległa chwila milczenia...

Oswobodzony Topolski znikł we wnętrzu altany, a z ust stojącej na wprost
Krasnostawskiego kobiety wybiegło drżącym, urywanym szeptem, pełnym
oburzenia i zimnej - gorszej od policzka, pogardy:

- Podły... sługo!.. Jak śmiałeś? - Precz!..

Ze wzruszenia umilkła Ola, po chwili dopiero i powtórzyła raz jeszcze,
przejmująco - ciszej:

- Precz!..

Tego nadto już było dla rozbolałego zazdrością i bólem męskiego serca!
Nie czynnie, lecz moralnie spoliczkowany po raz drugi, Krasnostawski
zachwiał się powtórnie, jak nieprzytomny, w oczach pociemniało mu -
zawirowały altana i drzewa parku...

- Kocham cię! - szepnęły w oddechu cichutko, jak skarga, usta jego i
omdlały runął u stóp kobiety, zdeptany jej postępkiem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Świt zorzy wyjrzał nieśmiało spoza stepu, pól szerokich, orzeźwił się w
toni sennego jeszcze stawu i wśliznął do altany ciekawy...

Nie było w niej już jednak nikogo, zarówno jak i nigdzie, w pobliżu:

Niebo zaróżawiało się stopniowo, początkowo ledwo dostrzegalnie,
bojaźliwie, później zaś coraz silniej i śmielej.

Przeciągając się lubieżnie, wstawała jutrzenka z obłoków puszystych
pościeli.

Na powitanie jej tryumfalną fanfarą rozbrzmiał park cały świergotem
ptasząt; zbudzone, zrywały się one do lotu, otrzepywały zamaszyście
skrzydełka z porannej rosy, rozlatywały się na wsze strony, siadały na
zczerniałych ruinach spalonego pałacu. Dym jeszcze ścielił się tu
gdzieniegdzie... Na pogorzelisku, jak karbunkuły, błyszczały tam i
ówdzie, dopalając się, belki i inne szczątki pałacu, tliły się w
zgliszczach - tuliły do okopconych zwalisk...

A wokoło drzemało, spało wszystko!..

Ze spuszczonemi żaluzyami, spoczywały zatem pałacowa oficyna, stajnie i
gumna, śniły także liczne, rozsiane za pałacową bramą, białe wieśniacze
chatki...

Potężny, wspaniały zabłysł pierwszy promień słońca i obojętny zajaśniał
nad wszystkiem dokoła...

Nie zbudził jednak nikogo... Na gazonie tylko, pod górą wyrzuconych z
pałacu, leżących na kupie mebli, duży pies podwórzowy otworzył oczy,
mlasnął językiem, przeciągnął się i zasnął...

Zadumanej ciszy nie przerywało nadal nic zgoła.

---------------


Pomimo, iż przez szpary okiennic Tomaszowieckiego dworku wślizgiwało się
już słońce, w tak zwanym kancelaryjnym pokoju paliła się jeszcze duża
lampa, oświetlając biurko, przy którym Krasnostawski pisał coś szybko i
zamaszyście. Obok niego stała szklanka z herbatą i leżały porzucone na
ziemi, niedopałki od papierosów... Nagle młody człowiek porzucił pióro,
z hałasem odsunął krzesło od biurka i zamknąwszy księgę, powstał.

- Nareszcie! - westchnął głośno z ulgą i zbliżywszy się do okna,
odemknął je, odczepiwszy zarazem wewnętrzne haczyki okiennic.

Fala słonecznego światła, wraz z powietrzem letniego poranka, wpłynęła
do pokoju. Krasnostawski zgasił lampę i spojrzał przed siebie...

Od pożaru minęła doba tylko, patrząc jednak na młodego plenipotenta,
pomyśleć można było, iż od tej chwili oddzielały go lata; nie
młodzieniec bowiem obecnie, pełny hartu i życia patrzył przez otwarte
okno, ale mężczyzna, na pozór więcej, niż dojrzały, który zapominał już
jakby, że młodym był tak niedawno.

Jak burza, przeszła po nim pamiętna noc rozterki, cierpień, upokorzenia
i bólu, ślad wiecznotrwały zostawiwszy po sobie...

Twarz Krasnostawskiego bladą była, oczy przymglone i podkrążone, a na
skroniach gdzieniegdzie, wśród czarnych pukli włosów, bielała nitka
przedwcześnie siwa.

I kontrast przykry prawdziwie stanowił ten człowiek, stojąc tak w owej
chwili w ramie okna... Przed nim, w perspektywie, jak okiem sięgnąć,
kraina cała złociła się od zżętych kóp zbożowych, zieleniła od niw i
stepów, śpiewała setkami głosów: uśmiechała się rozkosznie!..


- Życia!.. Życia!.. Miłości, szczęścia!.. - wielkim głosem wołało
wszystko, a on jedyny tylko, nieczuły na nic zgoła, stał wciąż tak samo
nieruchomy, zapatrzony nie w dal jasną, lecz w cienie cierpiącej duszy
własnej..

Po nocy pożaru do Tomaszówki uciekł Krasnostawski piechotą, obudziwszy
się z omdlenia, sam jeden wśród szumiącego mu łagodnie nad głową parku.

Tu, u siebie, przemęczył się, jak nieprzytomny, w bólu - do rana. W
końcu jednak zmęczenie fizyczne zabiło moralną troskę. Snem kamiennym, a
zbawczym dlań, przespał Krasnostawski większość dnia, bo aż do godziny
szóstej po południu. Zbudził się zaś już nieco innym...

Zebrawszy myśli i wspomnienia, przede wszystkim postanowił uciec co
rychlej z tych miejsc, rzucić się w wir pracy w warunkach całkiem
odmiennych.. Powietrze dusić go poczęło, ziemia parzyć stopy!.. Chciał
już wskoczyć na konia i opuścić wszystko na zawsze.

W porę jednak zastanowienie i zimna logika trzeźwego rozumu powstrzymała
go na szczęście od tego kroku...

Wszak, poza dziedziną moralnych jego cierpień, stał przecież jeszcze mur
rzeczywistego życia, które chleb mu dotąd dawało - istniał świat
obowiązków dotychczasowego jego stanowiska tutaj.

Rzucać tak wszystko byłoby lekkomyślnością iście chłopięcą.

- Nie, ja tego nie uczynię! - zadecydował. - W jak najściślejszym
porządku przekażę na odjezdnem wszystkie gospodarskie księgi, rachunki,
kasę i.t.d.

Po skromnym posiłku, zabrał się Krasnostawski do wyczerpującej pracy,
całych nieledwie dziewiętnaście godzin pisał, rachował bezustannie.
Wreszcie wyczerpany skończył przed chwilą...

Był wolnym!.. Za godzin parę będzie mógł opuścić te strony - na
zawsze...

Zadumany smutnie, stał Krasnostawski wciąż pod oknem; zapatrzony, nie
zauważył on wcale zbliżającego się ku niemu wyrostka.

Dźwięk jego głosu zbudził młodego człowieka. Spuścił wzrok i zapytał
głośno:

- Ha!.. szczo każesz?..

Wyrostek, był to chłopiec stajenny, wysłany przezeń do Gowartowa, by
sprowadzić tamtejszego starego i zaufanego rządcę, któremu chciał
Krasnostawski zdać klucze kasy, księgi, i przekazać ostatnie
rozporządzenia. Z relacyi chłopca okazało się, że rządca wyjechał do
miasteczka.

- A pany? - spytał machinalnie Krasnostawski, używszy utartego pomiędzy
ludem miejscowym wyrażenia, oznaczającego w liczbie mnogiej, właściciela
danej wioski.

- Nykoho ne baczył! - odrzekł zapytany i dodał zarazem, że Szmul, żyd z
karczmy wiejskiej, powiedział mu, że państwo na dobre wyjechali. -
Każut, szczo do Szczesnoi, do jasnoho grafa Topolskoho! - poinformował
znowu wyrostek.

Na wybladłem licu słuchającego tych nowin młodzieńca zakwitł rumieniec
oburzenia.

- Łotr!.. - zgrzytnął cicho, niedosłyszalnie przez zęby. - Snać potrafił
każdego z osobna podejść, oszukać! Prawdy nie domyślił się nikt,
widocznie...

Więc teraz ugaszcza wszystkich u siebie... Co za ironia prawdziwa! -
dokończył w myśli, i wściekłość nagła opanowała go...

- Czego, durniu, stoisz! - huknął w twarz parobczakowi, aż zatrzęsły się
szyby dworku.

- Osiodłaj mi zaraz konia! - dokończył spokojniej nieco.

Niebawem złotawy kasztan, z białą gwiazdką na czole, parskał ochoczo pod
Krasnostawskim, jadącym na przełaj przez pola do Gowartowa.

Wokoło niego praca wrzała. Krzątający się lud roboczy: parobcy i
gospodarze kłaniali się nisko czapkami panu plenipotentowi; czarnookie,
czarno brewe mołodyce i dziewczęta, w jaskrawych spódnicach i chustkach,
pozdrawiały, również życzliwie młodzieńca zerkając z uśmiechem i
lubością na "harnoho chłopcia*)".
[*) Pięknego chłopca.]

W kwadrans później, Krasnostawski zjeżdżał już stępa na groblę
gowartowską...

W głębiach stawu, otoczonego zielenią parku, odbijały się dawniej, jak w
lustrze, mleczną białością ściany dworu. Teraz czerniały zarysy
pogorzeliska, a tam - na górze, zgliszcza, zakopconem pałacowem
skrzydłem, królowały smutnie nad leżącem dokoła siołem...

Jeździec odwrócił oczy i wspiął konia. Jak strzała, przeleciał przez
groblę i stanął niebawem przed zamkniętą wjazdową bramą pałacu; tu hukać
począł, by mu ją otworzono.

Nadbiegło kilku stajennych; oddawszy im spienionego konia począł
Krasnostawski wypytywać się o mieszkańców pałacu. Okazało się, iż dom
cały wyjechał nazajutrz po pożarze, rankiem i bawił teraz w gościnie u
Topolskiego, w Szczęsnojej.

- A to co? - zapytał nagle, furmana zdziwiony Krasnostawski, wskazując
spicrutą, na całe stosy czegoś, ponakrywanego płachtami.

- To, paniczu, meble z pałacu; pan ekonom kazał poprzykrywać tymczasem!
- odpowiedział zapytany.

Krasnostawskiego zirytowało to niedbalstwo, względem ocalałych, i
cennych, a tak dobrze mu znanych, mebli pałacowych. Zdecydował głośno.

- To tak zostać nie może! - i ruszył spiesznie ku środkowi gazonu, gdzie
leżały meble. Kazawszy pozdejmować w ślad za tem wszystkie przykrycia i
opony, ujrzał, iż mebli uratowanych było sporo.

- Są parobcy na toku? - zapytał.

- Są... są! - poświadczyła krzątająca się wokoło niego służba.

- Siergieju! - rozkazał Krasnostawski po małorusku starszemu furmanowi,
- idźcie powiedzieć, niech zaprzęgają do wozów, ile się da i zajeżdżają
tutaj, a gumienny, niech da klucze od pustej stodoły!.. Trzeba to
wszystko - wskazał ruchem ręki meble - tam zaraz zawieźć tymczasem i
zamknąć!..

Plenipotenta dóbr gowartowskich lubiano powszechnie i słuchano chętnie.

Natychmiast zatem furman skierował się do gumien; wyprzedził go chłopiec
stajenny, by rozgłosić pierwej rozkazy "panycza."

Krasnostawski pozostał sam i uważnie zaczął przeglądać nagromadzone
meble. Tam i ówdzie rozpoznawał na wpół uszkodzony sprzęt i przypominał
sobie miejsce, gdzie on stał dotąd w pałacu...

Spojrzał na pogorzelisko... Grozą i bolesnym smutkiem wiało od tego
zakątka - ruina zwycięsko szczerzyła trupią paszczękę - śmiałą się jakby
szyderczo...

Z mimowolnym wstrętem, odwrócił się Krasnostawski i na nowo począł
przyglądać się, z uwagą, pałacowym sprzętom. Uśmiechnął się smutnie...

Obok na wpół pękniętego dużego salonowego zwierciadła, złamane tuliło
się łoże pozłacane, w stylu "empire," z pokoju Oli Dzierżymirskiej. Tam
znów jej szafa odemknięta, z kilkoma pozostawionemi w pośpiechu sukniami
- walała się obok szczątków pianina...

Dziwna rzecz jednak - pomyślał w tej chwili - jak sprzęt przypomina
człowieka!.. Ola, Ola i jeszcze Ola!.. Widział on ją tu - wszędzie, te
odłamy zachowały jakby część jej osoby - dusza ukochanej przezeń kobiety
błąkała się w nich, martwych i obojętnych...

Młody człowiek znalazł wiele rzeczy nieuszkodzonych prawie; niektóre z
nich sam odsuwał od innych, segregował.

- Ooo!.. - wyrwało mu się nagle z ust, z ubolewaniem.

Przed nim, zdruzgotane, przepalone nielitościwie do połowy, leżało w
pyle piękne, ulubione biurko Romana, antyk pamiątkowy, z mahoniowego
drzewa, wykładany bogato srebrem, subtelnie inkrustowany perłową masą.
Krasnostawski zaczął macać uważnie dokoła przepalony sprzęt drogocenny.
Obejrzawszy go dokładnie, zajrzał do kilku szufladek i skrytek.

Lecz nagle koło pobliskich gumien zatętniało... Wykonywając rozkaz,
nadjeżdżały już wozy. Turkot przybliżał się coraz wyraźniejszy,
donośniejszy, bliższy. Krasnostawski, zajęty biurem, drgnął, lecz nie na
odgłos wozów bynajmniej.

To ruszona w tej chwili bezwiednie dłonią jego zgrzytnęła niebawem jakaś
sprężyna i szufladka, dotąd dla oka niewidzialna - roztworzyła się przed
nim, a w niej, o, dziwo... leżał oto spokojnie portfel niewielki, z
eleganckiej, brunatno - wiśniowej skóry. W rogu pugilaresu połyskiwała
granatów korona hrabiowska, - błyszcząc mętno - czerwonym ogniem.
Ochłonąwszy ze zdziwienia, Krasnostawski rozśmiał się swobodnie i wziął
portfel w ręce.

W tejże chwili jednak na dziedzińcu zadudniły drabiniaste wozy, parobcy,
zdejmując czapki, witali go wesoło i dziarsko, a zeskoczywszy na ziemię,
brać się zaczęli do roboty.

Chcąc nie chcąc, musiał Krasnostawski stłumić na razie ciekawość, i
schowawszy tajemniczy pugilares do kieszeni, począł energicznie wydawać
rozkazy.

Wozów było kilkanaście. W pół godziny, plac przed zgliszczami pałacu
opustoszał; wozy, jeden za drugim, skierowały się powoli ku tokowi.

Do gumien przyjechano niebawem; przed otwartą pustą stodołą zawrzał
ruch; wkrótce ułożono porządnie pałacowe meble, przykryto je, drzwi
zamknięto szczelnie i Krasnostawski, rad z ostatniego na służbie
spełnionego obowiązku - wyjechał z wioski.

Puściwszy konia luzem, zamyślony, znalazł się w kwadrans później w
lesie, gdzie, znużony, zsiadł z konia i rozłożył się swobodnie na
murawie. Zdjąwszy kapelusz z głowy i wciągnąwszy w siebie świeżą,
aromatyczną woń boru, sięgnął on do kieszeni po pugilares, roztworzył go
i począł szperać ciekawie.

W portfelu leżały ułożone porządnie banknoty, w osobnych przedziałkach
rulony złota.

- No, no! - mruknął parokrotnie Krasnostawski i z coraz wzrastającem
zdziwieniem, pieniądze zaczął liczyć sumiennie.

Wszystkich razem było dwadzieścia siedm tysięcy kilkaset. Ułożywszy na
powrót banknoty i złoto, Krasnostawski portfel zamknął i spojrzawszy raz
jeszcze na koronę z granacików, potrzymał go jakiś czas w dłoni, poczem
wpuścił do kieszeni. Widoczne zakłopotanie malowało się na jego twarzy.
Czuł się zaambarasowanym, co czynić z tym fantem?..

Wypadało go zwrócić niezwłocznie, w zastępstwie prawego właściciela,
jego żonie - Oli. Zatem jechać do Szczęsnej osobiście?..

- Nigdy w życiu! - rzekł głośno do siebie młodzieniec. Zasępił się.
Nagle myśl jakaś nowa zrodziła mu się widocznie w głowie, bo zerwał się
żywo i wskoczywszy na konia, wjechał w las drożyną. Wkrótce w borze
rozległy się głośne ujadania psów, i Krasnostawski, opędzając się od
natarczywych kundli, wchodził do małej chatki leśniczego...

W chałupie panowała cisza. Rozciągnięty na ławie, spał snem
sprawiedliwego mężczyzna, w sile wieku, barczysty, ubrany w kurtę
myśliwską; dubeltówka leżała opodal, w kącie drzemał pies legawy.

Krasnostawski potrząsnął energicznie ramieniem śpiącego leśnika. Ten
ostatni zerwał się, a ujrzawszy plenipotenta, zawstydzony począł
bąkać...

- Słucham panicza, słucham... Padam do nóg... Tak mnie jakoś
zmroczyło... Zasnąłem, ale to, jak Boga kocham, nigdy mi się nie
zdarza...

- Nic nie szkodzi, mój Rzemięcki! - uspokoił go natychmiast
Krasnostawski, klepiąc poufale po ramieniu. - Potrzebuję was, i to
natychmiast... Pojedziecie z pieniędzmi i z listem do Szczęsnojej, gdzie
są teraz państwo... Ja oto teraz sam jadę konno do domu, a wy w ślad za
mną idźcie do Tomaszówki piechotą. Tylko idźcież zaraz!

- Duchem, proszę panicza, duchem! - odparł żwawo leśniczy w ślad za
odjeżdżającym.

W pół godziny później, młody plenipotent siedział już przy biurku w
Tomaszówce i kreślił słów parę do pana Emila.

Jako nic niewiedzącemu o zajściu z Topolskim i Olą, napisał
Ładyżyńskiemu tylko, iż musi niezwłocznie jechać do miasta rodzinnego na
wakującą intratną posadę, nie chcąc zamykać karyery tutaj, bez widoków
na przyszłość...

Nadzieją otrzymania miejsca natychmiast motywował także wyjazd bez
pożegnania, jak i przesyłkę również kluczy od kasy, ksiąg rachunkowych,
oraz znalezionego pugilaresu. W końcu listu, Krasnostawski przepraszał
pana Emila za trud i dodawał sucho, że pensyi nic mu się nie należy, bo
czyni niespodziany zawód swym dotychczasowym chlebodawcom.

We wrotach dziedzińca tymczasem majaczyła już barczystą postać
Rzemięckiego, pies legawy, poszczekując radośnie, wyprzedzał go...

Uświadomiwszy o czem należało starego sługę, wręczył mu Krasnostawski:
papiery, księgi i klucze, oraz portfel znaleziony, z nadmienieniem
zawartości jego, a przerwawszy szereg utyskiwań i szczerych żalów
tyczących się jego stąd odjazdu, - wyprawił do Szczęsnej.

Sam zaś do kancelaryi powrócił i znużony padł na otomanę...

Widocznem było przy tem, iż w mózgu jego odbywała się jakaś walka...

- Nie, nie daruję!... To ponad siły moje! - rzekł wreszcie kilkakrotnie,
urywanym szeptem, porywczo.

- Nie daruję! - powtórzył: - On o wszystkiem wiedzieć musi! Tak każe
sprawiedliwość, tak być musi, tak będzie! - głośno już zupełnie wyrzucił
z siebie wzburzony, a przysunąwszy fotel do biurka, sięgnął ponownie po
papier listowy, i umoczył pióro w atramencie.

Zatrzymał się... Po chwili cisnął pióro, wstał i znów zaczął chodzić
gorączkowo po pokoju.

- Jak to? - szeptać zaczął. - Ja miałbym, niby pies sponiewierany,
odejść stąd, usunąć się, zniknąć?.. Ja miałbym zamknąć w sercu ich
wspólną tajemnicę, i tem samem ocalić tego chłystka!.. Prawda, jednak,
że i o nią tu chodzi, najdroż... - nie dokończył, sponsowiał...

Nie! W nim tliła jeszcze miłość dla niej, ale policzek kobiety i
poniewierka - zdeptana miłość własna, - wszystko było od iskry tej
silniejszem.

W dziesięć minut, młody człowiek uspokoił się zupełnie; znać z gotowym
już w głowie planem, list pisać począł szybko, zamaszyście...

W ciszy pokoju rozległ się nerwowy zgrzyt pióra i długo, długo nie
ustawał.

Cały żal, całą gorycz na papier przelewał z duszy swej Krasnostawski.

Opisał szczerze życie własne... I swą miłość ku Oli, tajoną od lat
pięciu, idealną, czystą!.. Własne bóle cierpienia przez czas ten cały, i
ostatnie podejrzenia, co do Topolskiego oraz zachowanie się tych dwojga,
i pożar pałacu wreszcie, i zdradę i noc straszną - wszystko!..

List skończył, podpisał, złożył, i sięgnąwszy po kopertę, zaadresował:
Italia, Milano, Signor Roman Dzierżymirski, Hotel "Europa," Corso
Vittorio Emanuele 9.

Odrzuciwszy pióro, ujął Krasnostawski głowę w dłonie.

- Stało się!.. - szepnął po chwili i powstał.


- Nic cię już tu nie wiąże!.. - Jechać, jechać stąd czem prędzej!
Obszaru, świata i ludzi, byle nie Ukrainy i Gowartowa!..- zawrzało w nim
i odemknąwszy drzwi, hukać począł na służbę.

W pół godziny potem na całym folwarku wrzało... Jak grom, spadła na
wszystkich wieść, że pan plenipotent, "panycz," wyjeżdża na zawsze.
Zlecieli się wszyscy. W domu pakowano na gwałt rzeczy, daleko bowiem
było do kolei, a Krasnostawski - koniecznie chciał zdążyć jeszcze na
wieczorny pociąg.

Promienie zniżającego się słońca całowały już strzechę i rumieniły białe
ściany domu, gdy odprowadzany, otoczony, całowany po rękach przez
czeladź i służbę, żegnał się ze wszystkimi Krasnostawski, rozdawał tam i
ówdzie sprzęty własne, rzeczy i pieniądze, sam wzruszony, smutny...

Wreszcie ulokował się na bryczce, konie ruszyły, przed oczyma mignęły mu
ogorzałe twarze żegnającego go tak serdecznie ukraińskiego ludu - wrota
skrzypnęły żałośnie po raz ostatni, i bryczka potoczyła się, brzęcząc,
po gładkim drogowym szlaku, zginąwszy wkrótce wśród roztoczy łanów
zżętego zboża, ugorów i kurhanów.



Do stacyi kolejowej było już tylko wiorst parę...  Czwórka
Krasnostawskiego spuszczała się właśnie z pochyłości jaru na niepewny
dziurawy drewniany mostek, gdy konie, z lękiem poczęły się nagle wspinać
cofać, nie chcąc przejechać przez grobelkę. Furman zaklął po małorusku,
i parokrotnie uderzył biczem konie...

- Stań! - rzucił naraz krótko Krasnostawski i zeskoczył z bryczki.

- Kto tam jide! Baczysz? - zaciekawiony zwrócił się nagle do mruczącego
wciąż furmana, wskazując ręką zbliżający się na bocznym trakcie obłok
kurzawy.

- A kto ich znaje!.. Pewno zwitkiś *) pany! - odburknął furman, który
zlazłszy także z kozła i poprawiając uprząż u koni, częstował właśnie
jednego z nich energicznem w pysk uderzeniem.
[*) Skądsiś.]

Krasnostawski nie zauważył tego znęcania się nad ulubionymi dotąd
przezeń końmi...

- Dlaczego pany? - spytał z roztargnieniem, a później zaraz w tym samym
języku dorzucił: - A, prawda, poznajesz po turkocie...

Odmienny bowiem rzeczywiście od furkotu kół bryki, czy też innego
pojaździku, stłumiony, jednostajny i nieco głuchy przerywał ciszę
przestrzeni turkot powozowy, regularny. Niebawem też zgrabny faeton
wyłonił się z obłoków pyłu; konie siwe, w angielskich szorach,
zaprzężone w leje, i dwoje ludzi siedzących na koźle, ubranych w liberyę
granatową, ze złotymi guzikami.

Zaprząg w parę minut stanął przy moście. Krasnostawski wydał okrzyk
zdziwienia, taki sam drugi podpowiedział mu z zewnątrz powozu i
odemknąwszy z hałasem drzwiczki, wyskoczył z niego zapylony Ładyżyński.

- No, goniłem pana, ale nie spodziewałem się, że go złapię! - zaśmiał
się wesoło pan Emil i uścisnął wyciągniętą dłoń Krasnostawskiego.

- Witam, witam!.. - ciągnął dalej. - Cóż to, bułanki kapryszą i przez
most nie chcą przejść? Obserwowałem... no, siadaj pan ze mną; zobaczysz,
jak hrabiowskie angliki przejdą spokojnie.

Ładyżyński pociągnął Krasnostawskiego do powozu.

- Cóż to, pan także na kolej, czy tylko po mnie? - uśmiechnął się
Krasnostawski, nieco zmieszany i zaskoczony widokiem pana Emila.

- Wyjeżdżam - odrzekł tenże krótko, i dorzucił swobodnie, zauważywszy
wyraz twarzy młodego człowieka: - Nie bój się pan, nie trwóż!.. Nie
myślę wcale i nie mam polecenia zawracać pana z drogi do dawnych
obowiązków... Przeciwnie, mojem zdaniem czynisz pan bardzo dobrze, iż
rzucasz te kąty...

W Gowartowie nie doszedłbyś nigdy do niczego, a szkoda młodość swoją
zamykać tu i tracić!..

I Ładyżyński wyciągnął, przy tych słowach, rękę do Krasnostawskiego, a
ścisnąwszy ją silnie, rzekł jeszcze.

- Powinszować mogę tylko, żeś się pan otrząsł ze skrupułów, i życzyć
powodzenia na przyszłość!..

Krasnostawski skłonił się, milcząc. Pan Emil zaś, przechodząc
natychmiast na inny temat, już mówił:

- Wiesz pan co?.. Siadaj pan ze mną!.. Mam panu X rzeczy ciekawych do
opowiedzenia. Cóż, zgoda?

Krasnostawski usłuchał; bryka cofnęła się nieco, a powóz, przejechawszy
spokojnie przez mostek, potoczył się znów równo i szybko dalej.

- Służę panu! - rzeki Ładyżyński, częstując Krasnostawskiego cygarem.
Zapalili...

Oparłszy się wygodnie o poduszki i zaciągnąwszy cygarem, pan Emil rzekł.

- Nadstawiaj pan uszu!... Tandem tędy, zaczynam...

- Słucham, słucham! - potwierdził młodzieniec, kontent w duszy, że go
coś, choć na chwilę, odrywa od smutnych myśli.

- Przedstaw pan sobie zatem, panie kochany, że jesteś w teatrze na
jednoaktowej szaradzie. Uważa pan: sza - ra - dzie...

Rzecz dzieje się, mówiąc właściwym stylem, za naszych czasów, na
Ukrainie, w Szczęsnojej, majątku grafa Topola - Topolskiego.
Popołudniowa, przedobiednia godzina - cisza... Pałac pogrążony w
milczeniu... W tej samej jednak chwili stojący na ganku strzelec, w
pokornym zgięty ukłonie, podaje coś mężczyźnie, ubranemu w smoking.
Mówiąc nawiasem to ja - uśmiechnął się pan Emil, po chwili ciągnął
dalej:

- Kurtyna spada, następuje odsłona druga: Sala portretowa jadalna, do
stołu zasiada ze trzydzieści eleganckich osób... Jedno tylko krzesło
wolne... Wchodzi ten sam mężczyzna w smokingu, trzymając coś w ręku.
Wita tam i ówdzie osób parę, zbliża się do młodej nadobnej damy i wręcza
jej z ukłonem portfel, mówiąc coś objaśniająco... Nagle siedzący obok
sam "graf" zrywa się od stołu, jak oparzony, i robiąc arcygłupią minę,
wpatruje się w portfel... Zaintrygowanie ogólne, sytuacya jednak
wyjaśnia się wkrótce...

W tej chwili spojrzawszy na zasłuchanego towarzysza, pan Emil rozśmiał
się serdecznie.

- No, dosyć ma już pan tych efektów scenicznych, dokończę panu zatem tę
szaradę zwyczajnemi tylko słowy...

- Dziwi pana zapewne - mówił dalej, - arcygłupia mina Topolsia, gdy
ujrzał portfel, z połyskującą koroną, symbolem jego wielkości!..

- Otóż w tem ma się rzecz cała, że portfel ten nie Dzierżymirskiego, i
nie jego pieniądze, ani pani Oli, lecz, ni plus ni minus, tylko
Topolskiego...

- Nie może być! - wykrzyknął Krasnostawski, szczerze zdziwiony.

- No, cóż! szarada dobra... co? - rzucił wesoło Ładyżyński.

- Niezła - uśmiechnął się z kolei młodzieniec - bo dotąd przynajmniej
nic a nic jej nie rozumiem.

- Cierpliwości! Zaraz pan pojmiesz wszystko - uspakajać zaczął pan Emil
swego słuchacza.

- Zapalić musimy poprzednio cygara, bo i pańskie zgasło, nieprawdaż? -
rzekł w ślad za tem, a wydobywszy zapałki, zapalić jedną z nich
usiłował, lecz wietrzyk swawolny zgasił mu ją i następnych kilka. -
Sapristi! - zaklął z cicha. - Stańcie-no, hej! tam! - krzyknął na
furmana.

Konie zatrzymane stanęły; wspomagany przez młodego plenipotenta,
Ładyżyński zapalił wreszcie cygaro, a podniósłszy głowę, spojrzał przed
siebie.

- Cóż to? Wyżyczpol? - zapytał służby.

- A tak, proszę jaśnie pana! - potwierdził lokaj, zdejmując liberyjną
czapkę.

- Tiens, tiens, widzi pan jak to czas leci - zwrócił się do
Krasnostawskiego; - za jakie pół godziny będziemy na stacyi, patrz pan,
- i wskazał ręką krajobraz.

Błyszcząc w mroku, lśniła się opodal wstęga rzeki, na górze malowniczo
rozrzucone dość duże miasteczko mrugało dziesiątkami światełek...

- Jechać! - rozkazał Ładyżyński.

Powóz ruszył; pan Emil, po chwili milczenia, przemówił nagle:

- Przepraszam stokrotnie, że widząc ciekawość w oczach pańskich, nie
kończę opowiadania... Pozwolisz pan, że mu zadam dwa pytania: czy masz
pan dobrą pamięć i dokąd pan jedziesz?

- Jadę do rodzinnego miasta, a pamięć mam wyborną! - uśmiechnął się
Krasnostawski.

- Otóż to - bardzo dobrze. Napisałem, bo widzi pan, list do Romana, ze
szczegółowym opisem tego, co teraz tu opowiadam. Mam pamięć jednak
fatalną... Zapomnę listu wrzucić na pewno! Mój panie kochany, weź go i
wrzuć na dworcu... Cóż, dobrze? Przy tych słowach, Ładyżyński wyjął
pospiesznie z surduta gruby list i podał go Krasnostawskiemu. Ten
machinalnie schował go do kieszeni, gdzie spoczywało i jego do Romana
pismo.

- No, więc kończę!.. - zaciągając się dymem, rzekł pan Emil.

- Słucham i to bardzo ciekawie - przerwał z zainteresowaniem
Krasnostawski.

- Dziwił więc pana fakt, - ciągnął Ładyżyński - że pugilares i tysiączki
są własnością hrabicza, choć znalazły się w szufladzie Romka?.. W tem
sęk właśnie, że Topolski dziś dopiero przekonał się, iż są one w innem,
niż przypuszczał, ręku.

Wyobraź pan sobie bowiem, jaki był przebieg zguby tych pieniędzy...

- Temu lat sześć, czy ośm, Topolski miał przyjaciółkę w teatralnych
sferach.. Otóż pewnego wieczora, zaprzysięgając sobie w duszy
uroczyście, że puści w trąbę swoją magnifikę, idzie Topolski do niej na
ostatnie randez vous... Naturalnie w kieszeni kilka tysiączków mając w
zapasie - Ładyżyński urwał, zaśmiał się i puściwszy z ust kółko dymu,
mówił dalej.

- Lecz i tym razem spotyka pana na Szczęsnojej niepowodzenie... Nadobna
córa Melpomeny nie chce nawet słyszeć o rozstaniu... Scena więc z tego
naturalnie, płacze! On przeprasza - ona w końcu daje się przebłagać -
amor vincens tuszuje wreszcie wszystko!..

Pan Emil odsapnął - i swobodnie po chwili ciągnął dalej:

- Nad ranem, z miłością gruntownie odegrzaną w sercu, przysięgając
sobie, iż przyjaciółki nie porzuci nigdy, powraca Topolski do siebie...
Nagle, dotknąwszy się kieszeni surduta, nie znajduje tam - pugilaresu!
Ona, ta nieprzejednana, zagrała z nim komedyę; za mało jej było
dziewięciu tysięcy, które jej pono dawał, najbezczelniej okradła go
więc, po prostu na całe dwadzieścia i siedm, znajdujące się w portfelu.

Topolski jednak wobec powyższego faktu, po głębszem wniknięciu w siebie,
decyduje, że bądź co bądź pozbył się baby...

Oddychając zatem pełną piersią - swobodny wyjeżdża do dóbr swych
"krzyżyk na świśniętym pugilaresie postawiwszy" - jak powiedzieliby
bracia nasi, Litwini...

Tu pan Emil przerwał opowieść raz jeszcze, zapalił na nowo zgasłe cygaro
i kończył.

- Od tej chwili minęło lat ośm, a tych dwoje nie widziało się wcale.

Skończyłem...

Ładyżyński odetchnął i umilkł.

- Dziękuję panu za opowiadanie - pośpieszył z odpowiedzią,
Krasnostawski. - Rzeczywiście, szarada prawdziwa... Ale w Szczęsnojej
zdziwienie było wielkie?

- Ogromne! - odparł pan Emil. - Notabene, wyobraź pan sobie, w
Szczęsnojej pełno gości... Mieszka tam więc stale: primo jakaś poważna
wielce krewna Topolskiego, zapewne dlatego, by do kawalerskiej siedziby
pana na Szczęsnojej mogły przybywać i damy; secundo, prócz męskiego
towarzystwa, przybyłego niespodzianie z kolei dziś z rana - a w których
to gronie nie brakowało i jednego prezesa, społecznego koleżki Romana -
znajdowało się też w siedzibie Topolska kilka osób, które przyjechały
specyalnie do naszych: pań, z kondolencyą po pożarze.

Więc powiadam panu! - mówił wesoło dalej Ładyżyński - gdy to co mówiłem,
nam, mężczyznom, opowiedział Topolski po kolacyi przy cygarze, i kiedy
wiadomość ta do pań się przedostała, Topolski został bohaterem dnia!..

- No, a pani Ola nic o istnieniu tego portfelu nie wiedziała?

- Ależ, nic zupełnie! - podchwycił Ładyżyński. Tem większe
zaintrygowanie, domysły!.. Wszyscy, a szczególniej panie, wsiadły na
mnie, bym natychmiast opisał to wszystko Romanowi, chciały nawet, bym
specyalnie w tej sprawie pojechał do niego... Prezes zaś, książe
Szydłowiecki, zrobił nawet w liście moim dopisek, żeby Romek powiadomił
go telegraficznie o swym przyjeździe, to on wyprawi wówczas raut na
cześć jego i Topolskiego, jako bohaterów tej zagadkowej sprawy... Jednem
słowem, powiadam panu - komedya...

Ładyżyński mówić przestał, strzepując popiół z cygara. Lecz trwało to
krótko...

Rozmowa wkrótce potoczyła się znowu błyskotliwa, lekka...

A powóz tymczasem dudnił właśnie teraz po moście, rzuconym przez rzekę,
i wtoczył się w wąskie brudne uliczki żydowskiego miasteczka; niebawem
wyminął je i znalazł się na szerokim trakcie, prowadzącym do kolejowego
dworca.

Jednocześnie w oddali ukazały się trzy gorejące światła: - to pociąg
zbliżał się już do stacyi. Pierwszy dojrzał go Krasnostawski. Sięgnął
szybko po zegarek i spojrzał:

- Oho, już po dziewiątej! to pański pociąg...

- Do djaska! - zżymnął się pan Emil i - wytężył wzrok w kierunku
pociągu.

- Janie! galopem! - krzyknął, zwracając się energicznie do furmana...
Dam ci na mohorycz... nocować tu ani myślę!.. Może zdążymy! Jazda, a
ostro!..

Stangret trzasnął z bicza, czwórka puściła się pędem po gładkim szlaku.

Zziajane już konie, galopując, sapały i tak dojechano aż pod sztachety
drewniane, okalające stacyę... Tu pełno już było wozów, bryk,
obywatelskich czwórek, oczekujących na swych panów.

Gdy elegancki ekwipaż pana Emila wtoczył się na brukowany placyk przed
stacyą, jednocześnie na platformie rozległ się dzwonek i wpadł tam, z
hukiem pociąg, zatrzymujący się tu tylko parę minut.

- Zuch z ciebie! - pochwalił Ładyżyński furmana, i rzuciwszy mu
półimperyała, wyskoczył szybko. Rzeczy, przytwierdzone za powozem,
odwiązywano już; dwaj panowie, zarządziwszy pośpiech, pobiegli do sali.

Tu ruch panował nielada..

Pasażerowie przyjezdni wysypywali się z wagonów i tłoczyli do wnętrza
dworca; jadący kupowali bilety, służba kolejowa nosiła ręczne bagaże,
zdawała kufry, biegała gorączkowo, kręciła się, jak w ukropie.

Przecisnąwszy się energicznie przez tłum, pan Emil zdobył bilet
pierwszej klasy i w minutę potem, wychylony z wagonowego okna, rozmawiał
z żegnającym go Krasnostawskim.

Uderzył trzykrotnie dzwonek, konduktor gwizdnął, lokomotywa
odpowiedziała mu przeciągle - pociąg ruszył powoli z miejsca.

- Do widzenia!... Powodzenia na nowej drodze życia!..- mówił pan Emil,
uśmiechając się przyjaźnie, serdecznie ściskając dłoń Krasnostawskiego.

Ten ostatni zaś, widocznie pod wpływem jakiejś nagłej myśli, puścił
szybko rękę Ładyżyńskiego, skłonił się, i wydobywszy szybko z kieszeni
dwa listy, podbiegł ku uchodzącemu wagonowi pocztowemu. Dogonił go i
zręcznie wrzucił w otwór właściwy oba pisma.

- Addio... dziękuję! - posłyszał jeszcze głos pana Emila, i pociąg znikł
niebawem.

Krasnostawski pozostał sam. Następny pociąg miał przyjść już wkrótce,
poszedł więc do kasy, kupił bilet, a wróciwszy na platformę, usiadł na
ławeczce samotny.

Zamyślił się...

Poza nim zamykał się teraz na zawsze jeden okres dotychczasowego jego
życia.

Płatny sługa bogatszych od siebie ludzi zżył się on jednak, zbratał z
ich życiem - z nimi... I po co?.. Po to, by obrachunek ten pożycia
wspólnego zakończyć tak marnie?..

Krasnostawski pochylił głowę, ująwszy ją w dłonie. Jakiś bunt mimowolny
podnosił się w nim przeciwko życiu, losowi i ironii jego.

Po co tu przybył lat temu kilka, po co przywiązał się do tego cudzego
kątka ziemi, po co tak gorąco ukochał Olę?

Dlaczego to wcielenie wdzięku, czaru, wiosny, miłości i piękna, w osobie
tej kobiety, stanęło, jak cień niepochwytne, na drodze jego życia?..

Krasnostawski pochylił się bardziej jeszcze i długi czas pozostał
nieruchomy.

Nagle drgnął całem ciałem i podniósł głowę. Gwizd donośny przeszył
powietrze, na dworzec z hukiem, szumem, w kłębach pary wpadł pociąg
kuryerski.

Krasnostawski począł szukać miejsca w wagonach. Ulokowawszy się
wreszcie, zbliżył się do okna wagonu i wyjrzał.

Zamykano już właśnie z pośpiechem drzwiczki, wśród zgiełku rozlegał się
trzeci dzwonek.

Krasnostawski ostatniem spojrzeniem smutnem objął raz jeszcze wszystko i
cofnął się w głąb wagonu...

Zagrała w tejże chwili trąbka drożnika, mignęły latarnie sygnałów i
pociąg kuryerski znikł, pochłonięty cieniami nocy.

Na dworcu zagościł znowu spokój. Wszyscy rozeszli się teraz na dobre,
pogaszono latarnie, a w oknach stacyi niebawem również znikły światła.

Na bagnach chór żabi grał tylko swą pieśń jednostajną gdzieś w dali, w
pobliskim lesie słyszeć się dawały jakieś, szmery i senna noc cicha,
zasiadłszy, jak królowa, na tronie z tkanego złotem szafiru -
rozpostarła panowanie nad światem...

Cisza zupełna zawładnęła okolicą.

Mierząc tylko mknący chyżo czas, olbrzymi zegar stacyjny wydzwaniał
godziny miarowo...

W milczeniu ogólnem, jak szept człowieka, głos jego odzywał się
bezustannie:

Tik - tak! tik - tak! tik - tak!..

-------------

W centrum Medyolanu, na placu "Del Duomo," w powodzi jaskrawych promieni
upalnego, kończącego się już popołudnia, leniwie snuły się po chodnikach
sylwetki niezbyt licznych przechodniów, kryjąc się od słońca pod kolumny
frontowe i oszkloną galeryę "Vittorio Emanuele."

Wokoło klombów, zajmujących środek placu, i otaczających stojący tam
pomnik, kręciły się jednostajnie elektryczne tramwaje, dzwoniąc co
chwila, rozbiegając się i ginąc w sieci ulic miasta, sam zaś na koniu
majestatyczny Wiktor Emanuel II, z brązu, z piedestału pomnika,
wpatrywać się zdawał ciekawie w otwarte drzwi królującego tu na placu
katedralnego tumu, pociągającego z oddali tajemniczą wejścia głębiną...
Koronkowej roboty marmurowe jego ściany, dach, kilkadziesiąt wieżyc i
zdobiące go statuy, w liczbie około dwóch tysięcy, wznosiły się dumnie,
i wystrzelały wysoko w niebo włoskie, szafirowe, czyste, zadziwiając
misternem wykończeniem, dając sobą najlepsze nieśmiertelne świadectwo
genialnej pracy człowieka.

Po marmurowych stopniach schodów tej okazałej, gotyckiej katedry,
mogącej w swojem wnętrzu pomieścić do 40,000 ludzi, co chwila wchodził
ktoś do jej środka, lub wychodził na ulicę - z kojącej ciszy świątyni
wpadając nagle w hałaśliwy wir miasta, i natręctwo jego mieszkańców, w
osobie spacerującego po trotuarze tuż koło tumu przekupnia, cisnącego w
ręce każdemu gwałtem mozaikowe wyroby weneckie.

- Uno liro, signore, solamente uno liro! - na pół rozpaczliwym, na pół
przekonywającym głosem napierał się właśnie ten ostatni, śniady Włoch, o
przebiegłem spojrzeniu, i trzymając w ręku jakąś podejrzanej roboty
broszkę, zagradzał drogę młodemu mężczyźnie, wstępującemu, w zamyśleniu;
po stopniach katedry.

Dzierżymirski przystanął; podniósł głowę, i spojrzał w oczy natrętowi, a
żachnąwszy się niecierpliwie, rzucił mu coś energicznie po włosku.
Przestąpiwszy próg kościoła, zdjął kapelusz i odetchnął z ulgą.

Przyjemnym chłodem w przeciwstawieniu do panującego na dworze upału;
powiało nań z wnętrza tumu i milczeniem skupionem, powagi i - majestatu
pełnem... Cień, pustka i tajemniczość niewytłumaczona objęły go zarazem
niepodzielnie. W ciszy; po mozaykowej posadzce, z marmuru, donośnie,
rozległy się kroki Romana.

Poza amfiladą 52 kolumn olbrzymich, kolosów, szesnaście kroków każda
obchodu mających - w perspektywie, daleko, widniał wielki ołtarz, chór i
rzędy plecionych krzesełek świeciły przyćmionym blaskiem kolorowe szkła
okien, ponad głową zaś Dzierżymirskiego, opiekuńczo jakby, wznosiły się
marmurowo wyniosłe gotyckie arkady; z wierzchołków kolumn, zdobiąc je
grupami każdą z osobna, patrzyły na niego dziesiątki statuetek małych...

Odblask słoneczny dotknął delikatnie pięknych rysów przybysza, jego
smagłych policzków, wypukłego czoła, i oświetlił je przelotnie.. Rażony
światłem w oczy, Roman usunął się w cień, i spuściwszy głowę na piersi,
zadumał się głęboko.

Godzin temu dwie zaledwie odebrał jednocześnie dwa listy...

Pierwszy od Emila Ładyżyńskiego, sarkastyczno - szyderski, opisujący mu
szczegółowo i swobodnie fakt znalezienia pugilaresu, - powalił go w
pierwszej chwili, niby uderzenie obucha.

Drugi, przepełnił miarę jeszcze!..

Ze słów tak szczerych, iż nie mogły nasunąć nawet momentalnej
wątpliwości, wyrwanych prosto z bolejącej duszy ludzkiej, dowiedział się
Dzierżymirski o zdradzie Oli...

Chwili tej nie zapomni do grobu!..

Otchłań, zda się, głęboka i bezdenna rozwarła mu się pod stopami, dusić
go w gardle poczęło, w głowie powstał zamęt - w piersiach dotkliwy
ból!.. Wybiegł jak nieprzytomny na ulicę... Półobłąkany prawie przybył
pod stopnie marmurów katedry po ukojenie...

Za progiem świątyni, rzeczywiście cudem po prostu jakimś, powróciła mu
samowiedza i względna równowaga umysłowa..

I oto teraz Roman porządkować zaczyna uciążliwie myśli. Wzrok jego
machinalnie błądzi po wspaniałych freskach, z dziełami mistrzów,
ołtarzach, marmurowych rzeźbach i pomnikach, zatrzymuje się
instynktownie na siedmioramiennym kandelabrze olbrzymim, kosztownej
roboty, w kształcie drzewa... Potem oczy jego spoczywają bezmyślnie na
kopule, przed chórem i znajdującej się pod nią podziemnej kaplicy
świętego Karola Boromeusza, ozdobionej bogato drogimi kamieniami i
złotem...

Dzierżymirski sięga nagle do kieszeni i wyjmuje otrzymane listy...
usiłuje przeczytać je po raz wtóry...

Przed nim, przeświecane błyśnięciem słońca, zmatowanym blaskiem łagodnie
świecą w zmierzchach katedry wspaniałe trzy okna chóru, jak mówią,
największe na świecie całym.

Niby żywe, patrzą na Romana z okiennych witryn miniaturowe postacie
świętych; malowane barwnie na szkle, na małych kwadratowych tafelkach -
350 obok siebie reprodukcyj scen religijnych, wzorowanych na
najsławniejszych mistrzach wychyla się, płonie setkami kolorów i
cieni...

Dzierżymirski wypuszcza listy z ręki i ukrywa twarz w dłonie...

Pod wpływem bowiem jednego rzutu oka tylko na pisma, cierpienie
bezbrzeżne i rozpacz tłoczącą falą zalewają mu duszę...

Więc zdradziła go!.. Zdradziła nikczemnie, dla zmysłowego upojenia - dla
szału!.. Zdeptała jego miłość, uczucia, oszukała go - zapomniała!..

Więc takim ironii zgrzytem nagradza jego los szyderca, za to, co dla
kobiety tej niegdyś uczynił!..

Ależ on dla niej przecież poświęcił wszystko!.. Siebie oddał!.. Swą
cześć, uczciwość - sumienie!..

- Przez ciebie wszystko tom uczynił, przez ciebie! - głuchy jęk unosi
pierś mężczyzny. - O, Olu!.. Olu!.. przez ciebie!..

I milknie skarga...

A potem niezrozumiałego już coś coś tylko, niedosłyszalnego poczynają
naraz szeptać cicho do siebie Dzierżymirskiego usta.

Klęka i jakieś bóle i żale płynąć się zdają pod strop milczącego tumu,
biegną trwożnie pod wyniosłe jego arkady, odbijają się o statuy, rzeźby
i pomniki - na kolana padają u ołtarzy - lecą, tam, gdzieś wysoko... do
Boga!..

Lecz oto nagle spokój świątyni brutalnie przerwanym zostaje...

- Yes, yes, yes!.. - odzywa się co chwila i dowcipy francuskie wtórują
angielszczyźnie, - z przewodnikami Baedeker'a w ręku przesuwa się tuż
koło Romana garstka osób, z udanem znawstwem oglądając wszystkie zabytki
tumu.

Gwarząc wesoło, dzielą się turyści na dwie połowy. Jedna z nich zmierza
zobaczyć wnętrze kaplicy św. Karola Boromeusza, druga, pobrzękując
pieniędzmi, kupuje niebawem prawo obejrzenia dachu katedry, przy
stoliku, postawionym we wnętrzu świątyni, na prawo, w głębi, u wejścia
do prowadzących tamże schodów.

Roman powstaje i z kościoła uchodzi pośpiesznie. Na ulicy wskakuje do
dorożki, i rzuca głośno jakiś rozkaz woźnicy.

Powozik rusza... Stopniowo, coraz szybciej wymija ulice, uliczki, place
targowe; starożytne kościoły i pałace... Ruch miejski wokoło zmniejszać
się poczyna i powóz wjeżdża niebawem w szeroką aleję, gdzie, oprócz
biegnących gdzieniegdzie tramwai, nie ma zgoła nikogo.

W ślad za tem również roztwiera się perspektywa...

Poza obszernym placem, bieleje kwadrat wielkiej kolumnady, zieleń świeża
ramuje ją wdzięcznie. To już miasto umarłych, - jeden z najpiękniejszych
włoskich pomnikowych cmentarzy, medyolańskie "Cimitero Monumentale."

Powóz podjeżdża bliżej nieco, Dzierżymirski wysiada i idąc piechotą,
kieruje się ku rysującej się teraz całkiem już wyraźnie i okazale,
cmentarnej kolumnadzie wejściowej. Krocząc zaś tak powoli, myśli:
Nareszcie... tu, u grobu matki, dadzą mi spokój przynajmniej ludzie!..
Tu zdobędę samotności chwilę z jej prochami tylko i z samym sobą!..

Wstępując po stopniach schodów, Dzierżymirski znajduje się niebawem pod
dachem kolumnady, kwadratowym frantom, ozdobionym wieżycami, zamykającej
z zewnątrz widok i wejście na cmentarz.

U stóp Romana obecnie, w potokach słonecznych promieni, na tle zieleni
gaju, bieleją setki marmurów, wystrzelają w niebo dziesiątki gotyckich
wieżyczek, mauzoleów i pomników...

Nie patrząc nawet na nie, obojętny, Dzierżymirski, skręca w lewo, a
wzrok jego przesuwa się machinalnie po małych zadrukowanych tabliczkach
marmurowych wprawionych gęsto obok siebie w ścianę kolumnady, a
oznaczających miejsce trumienek, z popiołami nieboszczyków.

I Roman w ten sposób dochodzi do kąta frontowego czworoboku, widząc zaś
naprzeciw siebie mur, skręca, idąc wciąż jeszcze pod dachem kolumnady,
posłusznie, na prawo...

Zadumany, mija wprawiony w ścianę pomnik rodziny Volonte, pełny artyzmu,
piękny bardzo w oddaniu grozy i bólu...

Na ciało już oto martwe pięknego mężczyzny i leżące w pościeli na łożu z
kamienia, w zgięciu bolesnem postaci całej, rzucona w szale rozpaczy,
klęczy młoda kobieta i całuje drogą dla się twarz zmarłego... Całuje,
pieści w zapamiętaniu ślepem, upojeniu strasznem, bo ostatniego, a
nieodwołalnego już pożegnania!..

Roman, wszedłszy po schodach bocznego skrzydła kolumnady, jest już na
cmentarzu.

Idzie wolno, kierując się bezwiednie aleją znaną, wiodącą ku mogile
matczynej.

Wkoło niego wznoszą się zewsząd wspaniałe grobowce: Verazzich,
Sonzognich, Nasonich, Turatich, Brambillich, Pagnonich i innych włoskich
rodzin i rodów. Pieścidełka kamieniarskiej, rzeźbiarskiej i budowlanej
roboty, mauzolea, w kształcie gotyckich kapliczek, z pięknymi
ołtarzykami, mozayką, obrazami i innemi ozdobami wewnątrz śliczne,
odcinają się licznie na tle zieleni drzew cmentarza... Po wsze strony
zaś, gdzie okiem rzucić tylko, w tych wszystkich białych grobowych
sylwetach pochwycony artystycznie, w kamień martwy i marmury
rzeźbiarskim dłutem zakuty, drży, zdawało by się wszędzie... ból!..

Słońce, zniżające się już stopniowo coraz bardziej, złoci teraz
rzęsiście rój białych postaci... W pobliżu Dzierżymirskiego, z krawędzi
odłamu - na wpół obrosłego zielenią, a doskonale imitowanej skały
górskiej - z jej szczytu, iskrzący się w blaskach słońca, spogląda
wyniośle dokoła wspaniały orzeł z bromu.

To odznaczający się od drugich oryginalnością pomysłu, grobowiec
Poggich...

Dalej zaś nieco pomnik rodziny Rusconi; rzeźba kobiety, o oczach,
pełnych wyrazu, wpatrzonej smutnie w dal, z testamentem nieboszczyka w
ręku, na którym wyryte widnieją zapisy..

W innej znów stronie, wdowa w półleżącej pozycyi, zapłakana; twarzy jej
nie widać wcale - ukryta w dłonie. Cała postać wyraża ból niezmierny.

W swej wśród grobowców wędrówce, Dzierżymirski przystaje nagle... W
zamyśleniu - zbłądził... Oryentując się, zawraca, i ponownie mija
mnóstwo grobowców, okazalszych, skromniejszych - przechodzi mimo
pięknego nader pomnika.

Na grób z marmuru rzucona duża kotwica; pod krzyżem siedzi na mogile
anioł-kobieta, o prześlicznym wyrazie twarzy, pogrążona w smutnem
zamyśleniu, z wieńcem w dłoni...

Niebawem, tuż obok idącego wciąż Romana, wyrasta znów pomnik z kamienia.
Na wierzchołku jego, z rękoma wzniesionemi do góry, modli się wielki
Anioł, z pięknymi bardzo rysami twarzy, u stóp grobu klęczy kobieta, ze
wzrokiem spuszczonym wdzięcznie, w ekstazie jakby bólu, odziana cała w
zwoje subtelnie odrzeźbionych koronek.

Wkrótce przed grobowcem, banalnym nieco, a w porównaniu z innymi nader
skromnym, Dzierżymirski pochyla się, zdejmuje kapelusz i klęka, oparłszy
głowę o zimny kamień pomnika Na grobie wyrzeźbiony subtelnie w białym
marmurze biust pięknej kobiety, oczyma wielkiemi, pełnemi wyrazu, z
odcieniem litości, czy bólu, patrzeć się zdaje badawczo na pochyloną
postać i głowę mężczyzny...

Tymczasem rozsiana dokoła cisza, tchnąca spokojem, momentalnie ukajać
poczyna Romana. Z chaosu, dotychczas panującego mu w mózgu, jedna po
drugiej wyłaniają się doniesione mu fakta, ustawiają rzędem w
symetryczną całość i niby ogniwa, logiką, rozumu spojone, wiążą się ze
sobą, grupują...

I kara życia, nieubłagana, zimna, choć moralna tylko, staje
Dzierżymirskiemu teraz przed oczyma wyraźnie...

Pozornie otrzymał on wszystko: W obliczu świata pozostał bezkarnym; był
bogatym, wpływowym i wielkim, kłaniano mu się, żebrano jego łaski,
protekcyi.

Życie całe dotąd opromieniała mu Ola miłością swą, bez granic...

Posiadał skarb największy - kochał i był kochanym...

To było wczoraj jeszcze, a dziś?.. Dzierżymirski, pod ciężarem
cierpienia, pochylił się w tej chwili bardziej jeszcze, skulił się,
zmalał...

I w jasnowidzeniu jakby nagłem, ujrzał on równocześnie, co innego
jeszcze...

Przyszłość własną!..

On więc, w społeczeństwie swem jeden z pierwszych niemal; on, stojący na
jego świeczniku, nie skażony moralnie, "na zewnątrz" - niczem,
sponiewierany może, zbrukany posądzeniem, lub domysłami, a wreszcie, -
kto wie, czy nie stojący w obliczu tłumów, pod pręgierzem prawdy,
tajonej skrycie do dziś dnia na dnie duszy?

- O Boże!.. Boże! - jęk mimowolny wydobywa się z piersi Romana, oczy zaś
jego wznoszą się jednocześnie i spotykają na grobie, z wizerunkiem
matczynym. Oblicze rodzicielki patrzy teraz na niego, z wyraźnem
współczuciem, współboleje z nim jakby. Jak żywa, spogląda na Romana
matczyna, twarz smutna; kilka kropelek rosy, czy deszczu, ukrytych dotąd
w załomach kamienia, spływa nagle po wykutem obliczu pięknej kobiety...

Zachodzące słońce zakrwawia je swym blaskiem...

I krwią oto serdeczną, zdaje się matka płakać nad synem - łzami litości
i bólu.

A Roman jednocześnie, w porywie cierpienia, wyciąga ramiona do rzeźby
twarzy drogiej, obejmuje niemi głowę z marmuru i krzyż pomnika, a
dotknąwszy czołem czoła matki, szepce coś jak dziecko, kwili...

-  Matko... mateńko! - słychać dokładnie, i cicha skarga z piersi mu się
wyrywa! Z bólem jutra, łączy się w nim zarazem jakiś bunt
niewytłumaczony do świata, do ludzi - do życia!... I w szepcie słów
urywanych, zmieszanych, wymówka wnet cierpka słyszeć się daje.

- Matko! - szepcze Roman, z wyrzutem. - Dlaczegoż że po tobie
odziedziczyłem gorącą krew tej ziemi? Czemu, ach, czemu, z mlekiem twem
wyssałem zapalczywy ogień pragnień, zmysłowego szału, który zniweczył we
mnie wszystko, któremu oprzeć się nie zdołałem, i upadłem tak nisko...
tak... nisko!

Nie mogłem odmówić sobie posiadania kobiety, którą ukochałem, bo w
żyłach mych płonęła, jak lawa twych, matko, ojczystych wulkanów, krew
dzieci południa, bo natura ich gwałtowna, przewrotna, bez niezłomnych
uczciwości zasad, zakorzeniła się w mej istocie... Podeptałem
wszystko... wszystko...

- Matko, tyś temu niewinna, ja wiem, tyś niewinna! - skarżył się dalej
Roman, przepraszając jakby, - ale, czemuż twym wpływem, kiedy ojca
straciłem tak wcześnie, nie starałaś się złagodzić we mnie tej natury
narodu twego? Dlaczego nie mogłaś wytępić ze mnie złego ziarna? Czemu?..
czemu?.. czemu?..

I pytanie to Dzierżymirskiego ostatnie, rozpaczliwe, uleciało,
półpokorne, półgroźne jakby i zamarło w ciszy!

A rodzicielka Romana mówiła pięknym, wyrazistym w białej rzeźbie
wzrokiem - odpowiadała mu, zda się również:

- Nie bluźnij, synu, nie rozpaczaj!.. Nie ja tu winnam!.. Wierz mi!..
Czyniłam, co mogłam... Wpajałam w twą duszę niezłomne zasady,
wzmacniałam twój umysł, twe serce! Nie miej żalu do mnie, me dziecię!..
Popsuł się świat, co skala, zbruka niejedno swem błotem!.. Zbłądziłeś...

A tymczasem zbielałe usta Dzierżymirskiego, wijącego się wciąż u stóp
grobowca, w bólu i niepewności jutra, zaszeptały znów rozpaczliwie, z
cicha...

- Co czynić? co czynić? - Wszak tam wszyscy czekają teraz ode mnie
wyjaśnienia o pieniężnej zgubie, którego dać im, niestety, nie potrafię.
Cóż im powiem? co wymyślę, a zresztą, cóż mi po tem? Gdybym po wysiłku
mózgowym i znalazł może przemądre nawet rozwiązanie jakie, czyż nie
takiem samem, nie do zniesienia piekłem, stałoby się to moje jutro! -
odpowiadały w duchu Romana: bezmierne zniechęcenie i gorycz.

- W ciągłej, podwójnej jeszcze, niż dotąd, obawie skandalu, z tajoną,
tłumioną w duszy tajemnicą, bez miłości, bez niej, bez Oli, sam,
opuszczony, z widmem wyrzutu sumienia?.. - Nie! - wyrzucił z siebie
Dzierżymirski, z mocą. - Ja tak żyć nie potrafię!..

Szept urywany Romana ustał. Tuląc wciąż w ramionach ciemny marmur
grobowca, milczącą snać już teraz z rodzicielką swą, a może i z Panem
Wszechrzeczy, prowadził on rozmowę.

Nagle jednak w stłoczonej piersi Romana cierpienia dłużej nie zdołało
już się ukryć - spazmem łkania wydobyło się na zewnątrz!

Milczenie cmentarnego zacisza wstrząsnął płacz męski, przejmujący,
głęboki i przykrem nader echem rozległ się dokoła.


**********************************************************


A tymczasem nad Medyolańskiom przepięknem "Campo Santo," w całem swym
majestacie zachodziło słońce...

Mieniły się w odblaskach jego dachy i wieżyczki licznych kapliczek,
mauzoleów; przez kolorowe wąskie szyby okienek, drzwi i kraty
wślizgiwała się wewnątrz ich cicho czerwień promieni, pełzała po mozayce
posadzek, muskała ubrane wdzięcznie kwiatami ołtarzyki, kandelabry,
posągi i piękne świętych obrazy...

Wspaniała wejściowa kolumnada iskrzyła się również tęczą blasków;
ściany, dach i wieżyczki położonego na drugim końcu cmentarza "Tempio di
Crematione" gorzały pąsową grą światła...

A mleczno-białe, ciche i zadumane dotąd sennie posągi pomników ocknęły
się po prostu jakby ożyły...

Kształty ich, misternie w kamieniu wykute, rysy, odrzeźbione,
przebudziły się niby z martwoty dotychczasowej na drobną, przelotną
chwilkę - na mgnienie!..

I nie są to już allegoryczne postacie, ni podobizny zmarłych dawno -
nie, to wszak żywi ludzie, z krwi i kości! Ciało ich przecież,
zaróżowione leciutko, drżeć oto zda się, poruszać, w żyłach krew płynie,
usta coś mówią, a oczy ich, rysy, wyrazu pełne, boleją, płaczą, smucą
się - myślą!..

Patrzcie... patrzcie!..

Tam, na, wspaniałym grobowcu, po obu stronach siedzącej na szczycie,
zadumanej symbolicznej postaci kobiecej, dwaj aniołowie zalewają się
gorzkiemi łzami, szlochają!.. Tu znów, przy innym pomniku, po stopniach
jego porusza się, kroczy wzwyż niewiasta młoda, - ku dwóm posągom,
stojącym na górze grobowca, prowadzi chłopczyka, ślicznotę, w którego
dłoni zaciśnięty kwiatuszek się chwieje... A tam, znów dalej, w innej
stronie...

W otwarte drzwi małego mauzoleum, po stopniach schodów wchodzi wolno,
szeleszcząc jakby fałdami swej sukni, ze spuszczonym wzrokiem - w
trzymany w dłoni różaniec wpatrzona, cudnej piękności kobieta...

I tak dalej, i tak dalej...

Dziesiątki białoskrzydłych aniołów, wdów bolejących, załamujących
dłonie, tarzających się gwałtownie, czy też pogrążonych w martwocie
rozpaczy, - setki biustów, postaci - zda się, w cmentarnej ciszy nucą
oto hymn bólu, w zgodnym akordzie z piersi jakby wyrzucają wszechogólny
krzyk cierpienia!..

A promienie zachodu zniżają się tymczasem coraz bardziej...

Purpura ich ciemnieje w końcu, niebawem niknąć powoli zaczyna tam i
ówdzie. Zakątki cmentarza dalsze, pod murem, stoją już w cieniach -
środkowe kąpią się jeszcze w ostatnich pożegnalnych drgnieniach
czerwieni i złota...

Wokoło klęczącego Romana, i obejmującego wciąż w jednej i tej samej
pozycyi pomnik, z posągiem matczynym, palą się w całej pełni jeszcze
dogasająco słońca blaski.

Dzierżymirski, szukając dalej ulgi w cierpieniu, jak nieprzytomny, wciąż
szepcze coś niezrozumiałego do skąpanej w purpurze promieni rzeźby z
marmuru... I niebawem, w ciszy, przerywanej tylko łagodnym szmerem
poruszanych u drzew liści, drżeć głośniej znów skarga poczyna.

- Nie, matko! - szepce Roman - nie, matko! zrozum mnie, nie gań!.. Ja
tam, do nich wrócić nie mogę, to przechodzi siły moje!.. Wszak ja jego,
kochanka Oli - tłumaczy się dalej Dzierżymirski - jego, mego wroga,
zabić powinienem! A jakże ja to uczynię? Przecież oczyszczać pojedynkiem
nawet mego honoru nie mogę! - z goryczą w głosie, niby żywej osobie,
perswaduje Roman, coraz ciszej, złamanym szeptem... - Zrozum, mateńko!..
Nie... mogę!..

Milknie na chwilę, poczem urywanym głosem, z beznadziejną rozpaczą,
mówi, zwierza się jeszcze... - Tak, mateńko! bo honoru wszak ja...
sam... nie... posiadam!..

I Dzierżymirski kończy głucho: - On w twarz mi to rzucić może, jeśli się
dowie o wszystkiem, a wtedy?.. Nie, matko! - powtarza głośniej Roman nie
żądaj tego ode mnie! - Ja, z piętnem pogardy na czole, bez czci tych
tłumów, które ujarzmiłem - żyć nie potrafię!..

A szczególniej z jej... Oli możliwą pogardą - bez jej uczucia żyć - nie
mogę!..

I tem kończy spowiedź przed rodzicielką syn zbolały, a po chwili
dorzuca, z mocą. - I... nie chcę!!!

Milknie Dzierżymirski, twarzy nie odrywa jednak od marmuru grobowca,
pogrążywszy się w jakiemś półodrętwieniu głębokiem.

A wkoło niego tymczasem gaśnie już całkiem łuna zachodu... Jak przed
chwilą, niby dotknięte czarowną różdżką, ożywiały się posągi z marmurów,
tak teraz kolejno do martwoty swej powracają.

Położony tylko tuż obok Dzierżymirskiego symboliczny grobowiec jaśnieje
jeszcze... Na wpół różowy od blasków czerwonych, blednieć oto właśnie
coraz bardziej poczyna w tył przegięty, eteryczny i wielki na grobie tym
anioł z marmuru, o rysach przecudnych, o rysach kobiecych, dziwnie
nadziemsko zadumanych, a postaci całej wiotkiej i ustawionej na
piedestale w ten sposób w powietrzu unosił się, leciał...

Anioł patrzeć się zdaje na Romana, ze współczuciem, spod rzęs
spuszczonych, oczyma żyjącego jakby ducha. Nad urną, którą trzyma w
dłoniach i tuli do piersi i unieść z sobą jakby pragnie w zaświaty,
odrzeźbiony, palący się ognik płonie rzeczywistem światłem, pieszczony
ostatnim promyczkiem słońca!..

Wreszcie i on zupełnie gaśnie.

Korowód wieczornych cieni z mrokiem, wodzem na czele, wsuwa się teraz
cicho na "Campo-Santo" i welonem szarym wkrótce przesłania z wolna
wszystko... W oczekiwaniu jutrzenki różanej, która ich znowu przebudzi -
zasypiają, symbole snu wiecznego, marmurowe rzeźby białe, doczesną zda
się tylko drzemką...

Stopniowo ścierają się zarysy posągów, kapliczek, mauzoleów...

Zmierzch  ciemnieje. Święcąc swój tryumf, a śmierć słońca po coraz
bardziej mrocznych zakątkach "Cimitero" cienie wieczoru pląsają już
obecnie swobodnie całkiem - drużyna ich weseli się, tańczy, pusta,
skracając godziny do przyjścia nocy-władczyni.

  Po pewnym czasie jednak staje się wśród tego grona jej paziów coś
  niewątpliwie szczególnego bardzo... Wszystkie sylwety bowiem bawiących
  się cieni łączą się oto w jedną grupę, zwartem kołem otaczając któryś z
  licznych grobowców.

Obejmując ramionami krzyż i posąg marmurowy, klęczy tu nieruchomo,
zlewająca się prawie z pomnikiem, pochylona, biała sylwetka mężczyzny...
Cienie pochylają się ciekawie nad nią, dotykają jej ciała, zaglądają w
twarz, dziwnie bladą.

I raptownie szept jakiś trwożny przelatuje po szeregu paziów nocy...
Bezradni stoją wciąż gromadką, przelęknieni czemś jakby, przejęci,
cisi... Niektórzy z nich nawet załamują ręce, drudzy kręcą z
niedowierzaniem głowami - inni wpatrują się smutnie w majaczącą postać
ludzką.

Nagle koło ich rozprzęga się gwałtownie, milkną - pozostawiają w
zapomnieniu zupełnem pomnik i znajdującego się u stóp jego człowieka.
Momentalnie, szybko, ustawiają się składnie w dwa szeregi, pochylają z
gracyą i pokorą, szacunku pełną, w powitalnym ukłonie...

To pani ich i królowa - Noc, strojna, wspaniała z wyżyn na ziemię
zestąpiła właśnie w tej chwili, w czarnym swym płaszczu i w gwiazd
aureoli.

--------------

Poranek sierpniowy uśmiechał się tego dnia radośnie do tętniącego
zwykłym ruchem wielkiego miasta. Pogodny, jasny, niósł on jednak w
powiewach swych, chłodniejszych już nieco i świeższych, zapowiedź idącej
wczesnej jesieni, tej czarownej, pięknej jesieni polskiej, tak zadumanej
zda się i marzącej cicho, po otulonych mgłami płaszczyznach i tak pełnej
porywającej sobą tęsknoty.

Na jednej z głównych ulic miasta uwijano się żwawo. Przechodnie, wszyscy
skwapliwie spieszący w jedną stronę, wymijali się gorączkowo, dzwoniły
tramwaje, dorożki turkotały głośno - lekko, z cicha przesuwały się
liczne, na gumowych kołach, ekwipaże i karety, dążąc również w tymże, co
i piesi, kierunku.

Niebawem jednak liczba jadących powozów poczęła się zmniejszać stopniowo
coraz bardziej, w końcu zaś ustała zupełnie.

Ulicę ruchu kołowego zamknięto. Ostatnie, zabłąkane dorożki zawracano,
zmuszając do natychmiastowego skręcania w pierwszą lepszą boczną ulicę,
a we względnej, panującej obecnie, uroczystej ciszy rozlegał się tylko
zgłuszony szmer licznych stóp idącej po trotuarach gromady ludzkiej.

Pół-milczenie to dyskretne trwało dobre pół godziny.

Wreszcie z wieżyc jednego z pobliskich kościołów odezwały się poważnie i
rzewnie żałobne dzwony i smutne - zabrzmiały donośnie.

Ruch powstał na chodnikach... Zbierano się grupami, przystawano, policya
i żandarmi na koniach poczęli czynić porządek, niebawem zaś w
perspektywie wielkomiejskiej, opustoszałej środkiem ulicy, ukazał się
kondukt pogrzebowy. Na progach magazynów, balkonach i w oknach domów
zaroiło się od widzów ciekawych...

Z kilkunastoma księżmi i licznym klerem, żałobny korowód przesuwać się
zaczął z wolna aleją.

Ramowały go wdzięcznie niewinne główki idących regularnie rzędami
chłopaczków i dziewczynek - a wychowańców z licznych miejscowych
ochronek, zakładów dobroczynnych - za trumną zaś okazałą, złożoną na
bogatym sześciokonnym karawanie i jadącymi w ślad za tem, uginającymi
się od wieńców, żałobnymi wozami, postępował tłum niezliczony - kołysało
się morze głów ludzkich...

Hen! daleko zaś, poza ciżbą, ginąc gdzieś w perspektywie ulic miasta,
lśnił się w promieniach słońca sznur powozów i karet.

Wśród uczestniczącej w pogrzebie rzeszy rozlega się stłumiony gwar
ogólnie prowadzonych rozmów. Na wszystkich zaś ustach było teraz jedno
tylko imię!

Bez zmazy i skazy wobec świata zeszedł do grobu - Roman Dzierżymirski.

W ostatnich dniach lipca społeczeństwem miasta, w którem żył, pracował,
któremu na różnych polach działalności przewodził, wstrząsnęła wiadomość
niespodziana, zakomunikowana przez gazety. Telegramem mianowicie
doniesiono lakonicznie o śmierci prezesa Dzierżymirskiego, we Włoszech,
w Medyolanie, na grobie matki, z anewryzmu serca. Powodem nagłego zgonu
było, jak mówili jedni, silne wstrząśnienie moralne i bolesna wiadomość
z kraju, jak utrzymywali po cichu inni - straty poważne, czysto
finansowej natury i położenie bez wyjścia!..

Ciało sprowadzono do kraju i dziś oto to same miasto, któremu
Dzierżymirski tak wiele zasłużył się za życia, oddawało byłemu
przodownikowi ostatnią posługę.

Stawiły się wszystkie sfery i stany - wszyscy zaś z niekłamanym żalem,
szli obecnie za trumną człowieka, z którego śmiercią, zdaniem ogólnem,
ubywała miastu i krajowi nawet poważna społeczna siła...

A dość było posłuchać tylko uważnie tam i ówdzie co mówiono o zmarłym,
by przekonać się, jak szczerym, jak powszechnym prawdziwie był ten żal
po nim!

Jednogłośnie bowiem i wszechogólnie wynoszono po niebiosa czyny prezesa
Dzierżymirskiego, poświęcenie dla ogółu, zdolności, rozum, szlachetność
i energię - jednobrzmiąco ubolewano nad stratą jego niepowetowaną!
Czasami, naturalnie, wplątała się i tu fałszywa gdzieniegdzie nuta, lecz
ginęła natychmiast w akordzie powszechnego uwielbienia i żalu z
przedwczesnego zgonu, tak zasłużonego społeczeństwu człowieka...

Z trudnością przeciskając się pomiędzy dwoma sznurami ciekawych na
chodnikach, wspaniały pogrzebowy korowód oddalał się tymczasem stopniowo
w perspektywie ulicy, - wreszcie księża, karawani i dążące za trumną
tłumy skręciły w lewo, i po pewnym czasie znikły...

Na pierwszorzędnej ulicy w mieście przywrócono ruch natychmiast. Z
bocznych ulic wysypały się dziesiątki zatrzymanych dotąd pojazdów,
potoczyły się, dzwoniąc, ponownie tramwaje, zadudniły dorożki, omnibusy
- do spowodowanych ściskiem wypadków kilku, wpadło na ruchliwą arteryę
grodu wezwane Pogotowie Ratunkowe, donośną na trąbce pobudką torując
sobie drogę!

Uroczysty nastrój sprzed chwili pierzchł bezpowrotnie. Szerokiem korytem
życie brutalnie deptało śmierci widmo - w codzienną szatę gorączka
codziennego bytu przyoblekło się wszystko dokoła.

Na ustach tylko, snujących się po trotuarach przechodniów, biernych
widzów żałobnego konduktu, błąkało się jeszcze nazwisko
Dzierżymirskiego, roznosiciele zaś dzienników zaroili się niebawem, a
korzystając z chwilowego nastroju publiczności, sprzedawać poczęli z
powodzeniem nadzwyczajne dodatki do gazet, z portretem i życiorysem
zmarłego.


*************************************************



Minął rok czasu...

Powodzią świateł w mglisty wieczór pierwszego Listopada gorzał cmentarz
miejski rozległy, i roje ludzi tłoczyły się na nim. Poukładane
wzorzyście paliły się na bogatych grobach i ubogich mogiłkach kolorowe
lampiony, kwiaty i wieńce stroiły umarłych zakątek...

Przy grobowcach niektórych, ubranych wspaniała, nie było żywej duszy.
Przy innych formalne odbywały się zebrania. Środkiem zaś ulicy
wystrojony, "szykowny", a przeważnie bezmyślny, wśród dowcipów
brukowych, wygłaszanych donośnie, spacerował tłum ciekawskich obojętny.

Tu i tam z rzadka czerniała przy świeżym pomniku postać schylona,
zadumana tęsknie, cierpiąca... Tam i ówdzie na skromnej mogiłce, w
bardziej oddalonej cmentarnej alei, szlochała cicho jakaś kobiecina,
gdzie indziej znów klęczący syn, czy mąż, samotny, modlił się, lub nie
widząc nic zgoła, nie słysząc, zapatrzony w ból własny - połykał łzy.

W samotnej bocznej alei cmentarza wesoła młoda para, pochylona
wzajemnie, szeptała sobie czułe czule słówka mijając obojętnie groby, a
pomiędzy innymi i mogiłkę jedną darniową, skromniutką... Zapłakana
dziewczynina kilkunastoletnia, ze złożonemi pobożnie rączkami, klęczała
na niej i sama jedna, biedziła się w tej chwili z jedyną zapaloną, a
gasnącą za każdym podmuchem wiatru, świeczką, którą, wespół z
dziesięciogroszowym z choiny wianuszkiem, i białym wielkanocnym
barankiem - ustroiła grobek matuli.

Od żebraków, bab i dziadów, mruczących modły, zawodzących żałośnie,
roiło się na cmentarzu.

Co chwila ktoś z publiczności zbliżał się do nich i dając jałmużnę,
dodawał: - Za duszę nieżyjącego Piotra, Maryi i.t.d.

- Litości godna osobo! - skarżył się głośno żebrak stary, wyciągając
dłoń kościstą do przechodzących właśnie aleją trzech ładniutkich
podlotków, rozmawiających wesoło.

- Czekajcie! - do rówieśnic odezwała się żywo jedna z panienek,
zatrzymując się przed dziadem. - Dam mu, niech się pomodli za duszę mego
pana Stanisława...

- Ależ kiedy on żyje! po co? - zadziwiła się naiwnie najmłodsza z
trójki.

- Ha-ha-ha! - zaśmiała się pierwsza serdecznie, - a cóż to szkodzi,
niech się tam za niego, grzesznika, pomodli!..

I wręczając następnie dziadowi szóstaka, rzekła: - Macie, dziadku, za
Stanisława!..

- Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu
świeci! - zaintonował żebrak uroczyście.

Śmiech rozległ się w alei; koncept podobał się figlarnej trójce, a kilka
babek i dziadów, znajdujących się w pobliżu, skorzystało na tem, bo
obdzielono ich groszakami na tąż samą intencyę. Pan Stanisław został za
życia pogrzebanym, modlono się już z góry za niego, a pusta,
niefrasobliwa młodość, nie znająca zapewne jeszcze, co to ból prawdziwy
i żal po drogiej sercu stracie - poszła dalej, śmiech zaś jej srebrzysty
odbił się raz jeszcze na zakręcie alei o ukryty w drzew cieniu pomnik
okazały.

Na wysokiej kolumnie z połyskującego marmuru widniał jakiś posąg
stojącej osoby... Na grobowcu nie było żadnego kwiatka i żadnych
świateł... Zapatrzony jakby smutnie sam w siebie, stał on ciemny na
uboczu, opuszczony i widocznie zapomniany. Jarzący się tylko blask
lampek czerwonych, któremi ozdobiono grób sąsiedni, rzucał nań niepewne,
dalekie światło. W półświetle tem, kto znał za życia Romana
Dzierżymirskiego, z łatwością mógł go poznać teraz w stojącej rzeźbie z
marmuru.

I idącego przechodnia przykuwało do miejsca zdziwienie nagłe.

- Jak to? - zadawał sobie mimowolnie pytanie. - W powodzi świateł,
blasków tysiąca, dających tak wymowne i chlubne świadectwo, że żywi
pamiętają jednak o umarłych, dzisiaj o Dzierżymirskim już zapomniano?..
Czyż to możliwe, by świat był tak niewdzięcznym, żeby wykreślał z
pamięci jednostki, tak głośne za życia - tak możnowładne!...

I dziwił się przechodzień... Dziwił się w dalszym ciągu naiwnie, nie
zdając sobie sprawy z tego pewnika życiowej ironii, która prawem
"teraźniejszości" się zowie, a która, z małymi wyjątkami, uwielbia tylko
żyjących i na widowni obecnych, umarłych zasypując pyłem zapomnienia.

I spacerujący po cmentarzu widz ciekawy przybliżał się do grobowca, z
trudnością odczytywał napisy, a później szedł dalej, zamyślony mimo woli
nad nietrwałością doczesnego bytu.

Lecz o niewdzięczność tym razem posądzał ludzi niesłusznie. Bo los
szyderca, któryby może i rzeczywiście starł u świata wspomnienie innego,
prawdziwie i wszechstronnie zasłużonego człowieka, niezbrukanego życiem,
czystego - okazał się łaskawszym jednak, dla ubranego w togę pozorów
moralnego wykolejeńca!

W kwadrans później, trzy osoby, oglądające się wokoło, skupiły się przed
grobem Dzierżymirskiego. Wkrótce, tamże zjawił się również mężczyzna, z
kobietą młodą dość jeszcze i garstką dziatek.

Przed ginącym w cieniach wieczora pomnikiem Romana, poklękli oni
niebawem wszyscy...

Byli to Orlęccy: ojciec, matka i córka, oraz Zieliński Herman, z
rodziną.

Młody głosik dziewczęcy pierwszy przerwał nieśmiało milczenie
cmentarnego zakątka. Silny, jędrny zawtórował mu głos męski i szept
otaczających...

Wśród dalekiego echa kroków gromady ludzkiej, ich rozmów, śmiechu i
płaczu - popłynęła z serc wdzięcznych za duszę zmarłego modlitwa!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz osamotnienia i zapomnienia żywych wstydzić się już nie
potrzebował przed innymi - wspaniały grobowiec prezesa Dzierżymirskiego.

Czyjaś troskliwa ręka ustawiła na grobie palmy i świeże kwiaty... W
krzyż ułożonych różnokolorowych lampionów kilkanaście nęciły tu oko i
skromny, aczkolwiek gustowny wieniec zielony u pomnikowego tulił się
podnóża. Tamże błyszczał o nieboszczyku napis złocisty, złożony z samych
tytułów i godności...

I w blasków powodzi, na szczycie kolumny jaśniała zarówno teraz
wdzięcznie odrzeźbiona sylweta pięknego, młodego jeszcze mężczyzny.

Królując nad wszystkiem dokoła, niepokalanie biały, stał on i patrzył
zamyślony! Na ustach z kamienia błąkać się zdawał dyskretny uśmiech
zwycięskiej ironii...

A poniżej - u stóp posągu, na czarnem tle marmuru, wielkiemi literami,
rzucały się w oczy te oto wyryte słowa:


Uczciwy, szlachetny i prawy,
Ukochał bliźnich i społeczeństwu oddal życie całe -
Nagrodź go, Panie!..


End of the Project Gutenberg EBook of Ironia Pozorow, by Maciej hr.
Lubienski

*** END OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK IRONIA POZOROW ***

This file should be named rnpz108.txt or rnpz108.zip
Corrected EDITIONS of our eBooks get a new NUMBER, rnpz118.txt
VERSIONS based on separate sources get new LETTER, rnpz108a.txt

Etext produced by Michalina Makowska, Szczecin, Poland,
Eve Sobol, South Bend, IN, USA, and Julia Jezierska, Stawiszyn, Poland.

Project Gutenberg eBooks are often created from several printed
editions, all of which are confirmed as Public Domain in the US
unless a copyright notice is included.  Thus, we usually do not
keep eBooks in compliance with any particular paper edition.

We are now trying to release all our eBooks one year in advance
of the official release dates, leaving time for better editing.
Please be encouraged to tell us about any error or corrections,
even years after the official publication date.

Please note neither this listing nor its contents are final til
midnight of the last day of the month of any such announcement.
The official release date of all Project Gutenberg eBooks is at
Midnight, Central Time, of the last day of the stated month.  A
preliminary version may often be posted for suggestion, comment
and editing by those who wish to do so.

Most people start at our Web sites at:
http://gutenberg.net or
http://promo.net/pg

These Web sites include award-winning information about Project
Gutenberg, including how to donate, how to help produce our new
eBooks, and how to subscribe to our email newsletter (free!).


Those of you who want to download any eBook before announcement
can get to them as follows, and just download by date.  This is
also a good way to get them instantly upon announcement, as the
indexes our cataloguers produce obviously take a while after an
announcement goes out in the Project Gutenberg Newsletter.

http://www.ibiblio.org/gutenberg/etext03 or
ftp://ftp.ibiblio.org/pub/docs/books/gutenberg/etext03

Or /etext02, 01, 00, 99, 98, 97, 96, 95, 94, 93, 92, 92, 91 or 90

Just search by the first five letters of the filename you want,
as it appears in our Newsletters.


Information about Project Gutenberg (one page)

We produce about two million dollars for each hour we work.  The
time it takes us, a rather conservative estimate, is fifty hours
to get any eBook selected, entered, proofread, edited, copyright
searched and analyzed, the copyright letters written, etc.   Our
projected audience is one hundred million readers.  If the value
per text is nominally estimated at one dollar then we produce $2
million dollars per hour in 2002 as we release over 100 new text
files per month:  1240 more eBooks in 2001 for a total of 4000+
We are already on our way to trying for 2000 more eBooks in 2002
If they reach just 1-2% of the world's population then the total
will reach over half a trillion eBooks given away by year's end.

The Goal of Project Gutenberg is to Give Away 1 Trillion eBooks!
This is ten thousand titles each to one hundred million readers,
which is only about 4% of the present number of computer users.

Here is the briefest record of our progress (* means estimated):

eBooks Year Month

    1  1971 July
   10  1991 January
  100  1994 January
 1000  1997 August
 1500  1998 October
 2000  1999 December
 2500  2000 December
 3000  2001 November
 4000  2001 October/November
 6000  2002 December*
 9000  2003 November*
10000  2004 January*


The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been created
to secure a future for Project Gutenberg into the next millennium.

We need your donations more than ever!

As of February, 2002, contributions are being solicited from people
and organizations in: Alabama, Alaska, Arkansas, Connecticut,
Delaware, District of Columbia, Florida, Georgia, Hawaii, Illinois,
Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Louisiana, Maine, Massachusetts,
Michigan, Mississippi, Missouri, Montana, Nebraska, Nevada, New
Hampshire, New Jersey, New Mexico, New York, North Carolina, Ohio,
Oklahoma, Oregon, Pennsylvania, Rhode Island, South Carolina, South
Dakota, Tennessee, Texas, Utah, Vermont, Virginia, Washington, West
Virginia, Wisconsin, and Wyoming.

We have filed in all 50 states now, but these are the only ones
that have responded.

As the requirements for other states are met, additions to this list
will be made and fund raising will begin in the additional states.
Please feel free to ask to check the status of your state.

In answer to various questions we have received on this:

We are constantly working on finishing the paperwork to legally
request donations in all 50 states.  If your state is not listed and
you would like to know if we have added it since the list you have,
just ask.

While we cannot solicit donations from people in states where we are
not yet registered, we know of no prohibition against accepting
donations from donors in these states who approach us with an offer to
donate.

International donations are accepted, but we don't know ANYTHING about
how to make them tax-deductible, or even if they CAN be made
deductible, and don't have the staff to handle it even if there are
ways.

Donations by check or money order may be sent to:

Project Gutenberg Literary Archive Foundation
PMB 113
1739 University Ave.
Oxford, MS 38655-4109

Contact us if you want to arrange for a wire transfer or payment
method other than by check or money order.

The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been approved by
the US Internal Revenue Service as a 501(c)(3) organization with EIN
[Employee Identification Number] 64-622154.  Donations are
tax-deductible to the maximum extent permitted by law.  As fund-raising
requirements for other states are met, additions to this list will be
made and fund-raising will begin in the additional states.

We need your donations more than ever!

You can get up to date donation information online at:

http://www.gutenberg.net/donation.html


***

If you can't reach Project Gutenberg,
you can always email directly to:

Michael S. Hart <hart@pobox.com>

Prof. Hart will answer or forward your message.

We would prefer to send you information by email.


**The Legal Small Print**


(Three Pages)

***START**THE SMALL PRINT!**FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS**START***
Why is this "Small Print!" statement here? You know: lawyers.
They tell us you might sue us if there is something wrong with
your copy of this eBook, even if you got it for free from
someone other than us, and even if what's wrong is not our
fault. So, among other things, this "Small Print!" statement
disclaims most of our liability to you. It also tells you how
you may distribute copies of this eBook if you want to.

*BEFORE!* YOU USE OR READ THIS EBOOK
By using or reading any part of this PROJECT GUTENBERG-tm
eBook, you indicate that you understand, agree to and accept
this "Small Print!" statement. If you do not, you can receive
a refund of the money (if any) you paid for this eBook by
sending a request within 30 days of receiving it to the person
you got it from. If you received this eBook on a physical
medium (such as a disk), you must return it with your request.

ABOUT PROJECT GUTENBERG-TM EBOOKS
This PROJECT GUTENBERG-tm eBook, like most PROJECT GUTENBERG-tm eBooks,
is a "public domain" work distributed by Professor Michael S. Hart
through the Project Gutenberg Association (the "Project").
Among other things, this means that no one owns a United States copyright
on or for this work, so the Project (and you!) can copy and
distribute it in the United States without permission and
without paying copyright royalties. Special rules, set forth
below, apply if you wish to copy and distribute this eBook
under the "PROJECT GUTENBERG" trademark.

Please do not use the "PROJECT GUTENBERG" trademark to market
any commercial products without permission.

To create these eBooks, the Project expends considerable
efforts to identify, transcribe and proofread public domain
works. Despite these efforts, the Project's eBooks and any
medium they may be on may contain "Defects". Among other
things, Defects may take the form of incomplete, inaccurate or
corrupt data, transcription errors, a copyright or other
intellectual property infringement, a defective or damaged
disk or other eBook medium, a computer virus, or computer
codes that damage or cannot be read by your equipment.

LIMITED WARRANTY; DISCLAIMER OF DAMAGES
But for the "Right of Replacement or Refund" described below,
[1] Michael Hart and the Foundation (and any other party you may
receive this eBook from as a PROJECT GUTENBERG-tm eBook) disclaims
all liability to you for damages, costs and expenses, including
legal fees, and [2] YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE OR
UNDER STRICT LIABILITY, OR FOR BREACH OF WARRANTY OR CONTRACT,
INCLUDING BUT NOT LIMITED TO INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE
OR INCIDENTAL DAMAGES, EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE
POSSIBILITY OF SUCH DAMAGES.

If you discover a Defect in this eBook within 90 days of
receiving it, you can receive a refund of the money (if any)
you paid for it by sending an explanatory note within that
time to the person you received it from. If you received it
on a physical medium, you must return it with your note, and
such person may choose to alternatively give you a replacement
copy. If you received it electronically, such person may
choose to alternatively give you a second opportunity to
receive it electronically.

THIS EBOOK IS OTHERWISE PROVIDED TO YOU "AS-IS". NO OTHER
WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, ARE MADE TO YOU AS
TO THE EBOOK OR ANY MEDIUM IT MAY BE ON, INCLUDING BUT NOT
LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR A
PARTICULAR PURPOSE.

Some states do not allow disclaimers of implied warranties or
the exclusion or limitation of consequential damages, so the
above disclaimers and exclusions may not apply to you, and you
may have other legal rights.

INDEMNITY
You will indemnify and hold Michael Hart, the Foundation,
and its trustees and agents, and any volunteers associated
with the production and distribution of Project Gutenberg-tm
texts harmless, from all liability, cost and expense, including
legal fees, that arise directly or indirectly from any of the
following that you do or cause:  [1] distribution of this eBook,
[2] alteration, modification, or addition to the eBook,
or [3] any Defect.

DISTRIBUTION UNDER "PROJECT GUTENBERG-tm"
You may distribute copies of this eBook electronically, or by
disk, book or any other medium if you either delete this
"Small Print!" and all other references to Project Gutenberg,
or:

[1]  Only give exact copies of it.  Among other things, this
     requires that you do not remove, alter or modify the
     eBook or this "small print!" statement.  You may however,
     if you wish, distribute this eBook in machine readable
     binary, compressed, mark-up, or proprietary form,
     including any form resulting from conversion by word
     processing or hypertext software, but only so long as
     *EITHER*:

     [*]  The eBook, when displayed, is clearly readable, and
          does *not* contain characters other than those
          intended by the author of the work, although tilde
          (~), asterisk (*) and underline (_) characters may
          be used to convey punctuation intended by the
          author, and additional characters may be used to
          indicate hypertext links; OR

     [*]  The eBook may be readily converted by the reader at
          no expense into plain ASCII, EBCDIC or equivalent
          form by the program that displays the eBook (as is
          the case, for instance, with most word processors);
          OR

     [*]  You provide, or agree to also provide on request at
          no additional cost, fee or expense, a copy of the
          eBook in its original plain ASCII form (or in EBCDIC
          or other equivalent proprietary form).

[2]  Honor the eBook refund and replacement provisions of this
     "Small Print!" statement.

[3]  Pay a trademark license fee to the Foundation of 20% of the
     gross profits you derive calculated using the method you
     already use to calculate your applicable taxes.  If you
     don't derive profits, no royalty is due.  Royalties are
     payable to "Project Gutenberg Literary Archive Foundation"
     the 60 days following each date you prepare (or were
     legally required to prepare) your annual (or equivalent
     periodic) tax return.  Please contact us beforehand to
     let us know your plans and to work out the details.

WHAT IF YOU *WANT* TO SEND MONEY EVEN IF YOU DON'T HAVE TO?
Project Gutenberg is dedicated to increasing the number of
public domain and licensed works that can be freely distributed
in machine readable form.

The Project gratefully accepts contributions of money, time,
public domain materials, or royalty free copyright licenses.
Money should be paid to the:
"Project Gutenberg Literary Archive Foundation."

If you are interested in contributing scanning equipment or
software or other items, please contact Michael Hart at:
hart@pobox.com

[Portions of this eBook's header and trailer may be reprinted only
when distributed free of all fees.  Copyright (C) 2001, 2002 by
Michael S. Hart.  Project Gutenberg is a TradeMark and may not be
used in any sales of Project Gutenberg eBooks or other materials be
they hardware or software or any other related product without
express permission.]

*END THE SMALL PRINT! FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS*Ver.02/11/02*END*